Moc uprzedzenia

Sir John Denis Forman, szkocki producent telewizyjny, wielbiciel koncertów fortepianowych Mozarta i autor The Good Opera Guide, streścił libretto Mocy przeznaczenia w jednym zdaniu: „Markiz pada trupem od przypadkowego strzału z pistoletu, a jego córka, w przebraniu mnicha, odkrywa, że kochanek zamordował jej brata tuż przed wejściem do jej pustelni”. W zasadzie racja, mimo że Forman pominął akt II i III oraz pierwszą scenę aktu IV, poza tym nie doliczył się co najmniej jednego trupa w finale. Verdi zawsze przedkładał czyste emocje nad motywacje psychologiczne swoich bohaterów, a w przypadku La forza del destino dobitnie podkreślał, że jest „operą idei”. Ową ideą jest tytułowe przeznaczenie, które ostatecznie triumfuje nad wszelką miłością i wysyła wszystkich protagonistów na tamten świat. Pod względem stylistycznym w Mocy przeznaczenia panuje jeszcze większe materii pomieszanie niż we wcześniejszym Balu maskowym. Jest tu hołd dla Rossiniowskiej opera buffa – w barytonowej partii braciszka Melitone; jest duch paryskiej opéra comique, wcielony w postać cygańskiej markietanki Preziosilli; są sceny zbiorowe jak z Meyerbeera, jest zwrotkowa ballada podszywającego się pod studenta arystokraty, jest wreszcie klasyczny „włoski” trójkąt, w którym baryton staje na drodze uczucia łączącego sopran z tenorem. Nie muszę dodawać, że rozmach dramaturgiczny Mocy przeznaczenia i mozaikowość samej partytury piętrzą nie lada wyzwania przed zespołem wykonawczym. Żeby odbiorca nie tylko się w tym wszystkim połapał, ale na dodatek tym przejął, trzeba rozumnego dyrygenta, wyśmienitej obsady i obdarzonego niepospolitą wyobraźnią reżysera.

Michelle Bradley (Donna Leonora). Fot. Monika Rittershaus

Opera Frankfurcka powierzyła najnowszą inscenizację La forza del destino Tobiasowi Kratzerowi, laureatowi nagrody teatralnej Der Faust za – oględnie rzecz ujmując – obrazoburczy spektakl Zmierzchu bogów w Karlsruhe. Nadzieja niemieckiej Regieoper ma też przygotować Tannhäusera na otwarcie zbliżającego się wielkimi krokami festiwalu w Bayreuth: po ubiegłorocznym debiucie Yuvala Sharona (Lohengrin), który w ramach Ringu w Karlsruhe wykazał się moim zdaniem znacznie lepszym warsztatem i wyczuciem magii teatru, wystawiając tamtejszą Walkirię. Krytyka hołubi jednak Kratzera, który w Mocy przeznaczenia istotnie zaprezentował operę idei – tyle że skupił się raczej na własnej idée fixe niż oddaniu intencji kompozytora. Akcja libretta Francesca Marii Piave, na motywach sztuki Ángela de Saavedry Don Álvaro o la fuerza del sino (ze wstawkami z Wallensteina Schillera) jest rozciągnięta w czasie i przestrzeni. Kratzerowi w to graj – przeniósł rzecz z Hiszpanii do Stanów Zjednoczonych i rozciągnął w czasie od wojny secesyjnej po współczesność. Verdiowski fatalizm zastąpił przeznaczeniem zdeterminowanym przez amerykański imperializm i przemoc na tle rasowym. W obydwu przypadkach trafił kulą w płot: wojna w La forza del destino pełni rolę dramaturgicznego ozdobnika, a markiz di Calatrava sprzeciwia się związkowi Leonory z Don Alvarem nie ze względu na jego kolor skóry, tylko pozycję społeczną. Zgodnie z obowiązującym w XVIII-wiecznej Hiszpanii systemem kastowym Don Alvaro plasował się stopień, góra dwa stopnie niżej niż „czysty” español ze Starego Kontynentu. Żaden mezalians: może tylko odrobinę gorsza partia dla ukochanej córki, tym bardziej, że młodzieniec nie cieszył się w Sewilli najlepszą opinią.

Anatolii Suprun (Chirurg) i Christopher Maltman (Don Carlo). Fot. Monika Rittershaus

Postanowiłam jednak przyjąć taryfę ulgową – niewielu ostatnio reżyserów, którzy mają czas i ochotę wgłębiać się w powikłane konteksty dzieła. Poza tym zaczęło się nieźle: sceną w pokoju markiza zdublowaną w tle filmem stylizowanym na Przeminęło z wiatrem – i to jeszcze z odwróceniem ról, bo w filmie czarnoskóry Alvaro namawia do ucieczki białą Leonorę, tymczasem na deskach teatru mamy białego Alvara i czarnoskórą Leonorę. Zapowiadało się na ciekawą grę stereotypami – pod warunkiem, że Kratzer poprowadzi rzecz precyzyjnie i konsekwentnie. Nie poprowadził. Kolejne akty i sceny złożyły się w przegląd ważniejszych wydarzeń z ostatnich stu pięćdziesięciu lat historii Stanów: sklecony niechlujnie, pełen cytatów z wcześniejszych spektakli Kratzera (i nie tylko), przeładowany mnóstwem zbędnych detali. Przede wszystkim zaś naznaczony wyobraźnią kinomana, który stylizuje sytuacje a to na Narodziny narodu (scena w klasztorze, zamienionym na tajną „świątynię” Ku Klux Klanu), a to na Czas Apokalipsy i Łowcę jeleni (akt III, osadzony – a jakże – w realiach wojny wietnamskiej), a to na filmy Spike’a Lee (finał ze strzelaniną w motelu). Z materią czysto teatralną Kratzer nie daje sobie rady – drewniani aktorsko śpiewacy plączą się po scenie samopas, komizm postaci Melitone przepadł z kretesem, rozliczne przebieranki i qui pro quo wypadły całkiem nieprzekonująco, a czasem wręcz groteskowo, jak w akcie II, kiedy nikt nie rozpoznaje kobiety w obdarzonej bujną urodą i ubranej w długą bladoniebieską suknię Leonorze. Za to publicystyki było w tym spektaklu co niemiara – pod postacią szokujących zdjęć, cytatów z przemówień i aluzji do newsów z pierwszych stron gazet. Muszę jednak oddać sprawiedliwość twórcy scenografii i kostiumów (Reiner Stellmeier), który osadził cały ten chaos w czystej, klarownej, zagospodarowanej skromnymi środkami przestrzeni teatralnej.

Hovhannes Ayvazyan (Don Alvaro), Christopher Maltman i Michelle Bradley. W głębi filmowy Don Alvaro (Thesele Kemane). Fot. Monika Rittershaus

Pod względem muzycznym było o niebo lepiej, choć batutę Jadera Bignaminiego trudno nazwać natchnioną. We Frankfurcie zaprezentowano pierwotną, petersburską wersję dzieła, z krótkim wstępem zamiast uwertury, zmienioną kolejnością niektórych scen i ultraromantycznym finałem, w którym ginie także Alvaro – w precyzyjnej skądinąd grze orkiestry i dopracowanych chórach zabrakło rozbuchanej energii i rozmachu, które pod ręką prawdziwych mistrzów stylu verdiowskiego pozwalają uniknąć dłużyzn w narracji. Bezapelacyjną gwiazdą wieczoru okazała się młodziutka Michelle Bradley (Leonora) – sopranistka o głosie zaskakująco ciemnym i mięsistym, wspaniale wyrównanych rejestrach i pięknych w barwie dźwiękach w dole skali. Brakuje jej jeszcze swobody w górze – na czym najbardziej ucierpiała „anielska” modlitwa „Pace, pace mio Dio!” z ostatniej sceny opery – oraz umiejętności różnicowania nastrojów w tej rozbudowanej partii. Za kilka lat Bradley może się jednak okazać jedną z najlepszych Leonor na świecie. Na jej tle debiutujący jako Alvaro Hovhannes Ayvazyan wypadł zaledwie poprawnie – urodziwy głos i w miarę pewna intonacja to trochę za mało, by zbudować przekonującą postać targanego emocjami outsidera. Z dwóch męskich protagonistów zdecydowanie korzystniej zaprezentował się Christopher Maltman (Don Carlo) – śpiewak doświadczony, ale znów debiutant w swojej partii, obdarzony barytonem niezbyt może verdiowskim, za to pięknie zaokrąglonym, bardzo dźwięcznym i bogatym w alikwoty. Klasę samą w sobie pokazał aksamitnogłosy Franz-Josef Selig w podwójnej roli Markiza di Calatrava i Ojca Gwardiana. Jestem pełna podziwu dla Tani Ariane Baumgartner, która z podniesionym czołem ominęła wszystkie rafy efektownej, ale piekielnie trudnej, bo napisanej wysoko i pełnej niewygodnych przejść między rejestrami partii Preziosilli. Rozczarował mnie Craig Colclough, blady wokalnie i zupełnie nieśmieszny w roli Melitone – podejrzewam jednak, że sporą dozę odpowiedzialności za ten stan rzeczy ponosi reżyser.

W sumie kawał porządnej roboty muzycznej, której nie zdołała zniweczyć bałaganiarska, idąca w poprzek libretta i partytury koncepcja Tobiasa Kratzera. Ciekawe, kiedy ten rodzaj teatru – w pewnym sensie konserwatywny, bo wychodzący naprzeciw konkretnym oczekiwaniom widowni – odejdzie wreszcie do lamusa. W pewnym momencie III aktu, w głębi sceny, pojawia się projekcja z pamiętnym cytatem „Somehow this madness must cease”. Zawsze mówiłam, że Martin Luther King był bardzo mądrym człowiekiem.

A Coming-of-Age Tale for Marionettes

There is no joking around with Die Zauberflöte. At least in Germany, where every self-respecting opera house has this masterpiece in its repertoire. To date, Berliners have been able to choose among August Everding’s canonic staging with scenery alluding to Karl Friedrich Schinkel’s designs from 1816 (Staatsoper), Barrie Kosky’s madcap version in the silent film convention (Komische Oper), and Günter Krämer’s elegant and clear concept playing at the Deutsche Oper since 1991. The youngest audiences begin their education with Die Zauberflöte. Adult opera lovers treat it as one of the nation’s sanctities. Theatre directors use it to open the most important seasons. Student Benno Ohnesorg, a participant in a demonstration against the Shah of Iran’s visit, died taking a bullet from the police on 2 July 1967 in front of the Deutsche Oper building in Berlin – where Mohammad Reza Pahlavi, unaware of the tragedy in progress outside, was enjoying a performance of Die Zauberflöte.

Musicologists and theatre connoisseurs have been trying for years to solve the mystery of Mozart’s last opera – with its libretto so incoherent that at moments it barely holds together, but nonetheless captivating in the panache of its compositional genius. To make the matter even stranger, the score of Die Zauberflöte is also anything but homogeneous. The work includes everything: tragedy and buffo of the most diverse varieties, stanzaic songs and a Lutheran chorale, showpiece arias, grand choruses and masterfully-constructed ensembles. Despite its evident affinities with folk theatre and the Zauberoper convention fashionable in Vienna at the time, it is dogged by rumors that it is really a Masonic parable with a hidden message. Researchers point in vain to other sources of inspiration: chivalrous romances, Abbé Terrasson’s fantasy novel Sethos, Christoph Martin Wieland’s educational fairy tales from the Dschinnistan series. In the opinion of defenders of Mozart’s honour, the image of the composer laughing his head off at productions of the Freieshaustheater in suburban Vienna and, together with Schikaneder, writing a comedy for the enjoyment of the rabble somehow does not befit the dignity due to a masterpiece of this stature.

Julian Prégardien (Tamino). Photo: Monika Rittershaus

It is perhaps for this reason that the most recent première at the Staatsoper Unter den Linden was slammed mercilessly by the critics. Because for his Berlin debut, stage director Yuval Sharon (with whom, among others, Polish dramaturg Krystian Lada has collaborated) decided to strip Die Zauberflöte of the forcibly-attributed over-interpretations and meanings it has accrued over the centuries. He saw in it what was most important: a simple and, at the same time, powerful coming-of-age tale of maturation into feelings and responsibility. So simple as to be understandable even for a child who has never heard of the Freemasons, Isis or Osiris. Sufficiently powerful to speak to any adult who has retained even the tiniest bit of youth. In short, close to the original intentions of Mozart and Schikaneder, who had whipped up a sort of 18th-century Sesame Street – something understandable to all regardless of age or education, instructive, giving rise to emotions, but for the most part irresistibly funny.

To achieve his aim, Sharon put himself in the position of a child – or rather, a group of children who are putting on a production of Die Zauberflöte. He invited the audience into a home theatre blown up to the size of the Staatsoper stage, in which scribbled-up pages from a colouring book and photos torn out of newspapers serve as scenery; puppets, toys and hand shadows, as the characters; and as props essential to the narrative, whatever is at hand – let us agree that that plastic rocket will be the magic flute. All of the spoken parts (with the exception of the text spoken by Papageno) are performed by child actors. Mimi Lien’s stage design is as heterogeneous as the phenomenal costumes of Walter Van Beirendonck, who has ‘dressed up’ Tamino as Astro Boy from the film inspired by Osamu Tezuka’s manga – but given him a wooden body and hung him up on strings like a Pinocchio marionette; the Three Ladies in Act I, he has turned into a collective puppet with a single pair of arms and legs, but three heads and three monstrous breasts; Monostatos (in the form of a black wind-up robot) and his team, he has stylized as the Bauhaus puppets of Oskar Schlemmer and Paul Klee. A detailed discussion of Sharon and his team’s staging ideas would take up more than an entire review – despite this, I did not even for a moment have any impression of chaos. With increasing excitement, I immersed myself in a world of vivid childlike imagination, and gradually regained a youthful sensitivity to symbolism.

Florian Teichtmeister (Papageno). Photo: Monika Rittershaus

This is why I was so shaken by the despair of Pamina, who tried to kill herself by cutting her marionette strings. This is why I reacted in such a fresh manner to the tried-and-true theatrical effect when all of the curtains fell and Sarastro sang ‘In diesen heil’gen Hallen’ in an empty proscenium, facing the brilliantly-illuminated audience. This is why I had nothing against the trial by fire and water taking place in a kitchen – I myself remember what a huge experience it was to light my first match under the gas burner and wash the dishes by myself for the first time. The coming-of-age tale more powerfully reaches the viewer brought down to the level of a naïve child.

After the première, Austrian actor Florian Teichtmeister – cast in the role of Papageno – took a completely unjustified beating. All for naught the extensive explanations that the creators were thereby returning to the original staging idea: at the Vienna première, after all, the role of the peculiar birdcatcher was played by Schikaneder himself, making full use of the comic potential of this character derived from German folk theatre. Teichtmeister, furthermore, displayed not only masterful acting, but also extraordinary musicality, especially in the ensemble fragments. The rest of the cast did their job at very least properly. If anyone was disappointing, it was the vocally quite bland Monostatos (Florian Hoffmann); the performance of Sarastro (Kwangchul Youn) could also have done with more authority and fullness of sound. Having a clear, ice-cold soprano at her disposal, Tuuli Takala was impressive with precise and clean coloratura in the Queen of the Night’s aria from Act II. Of the two very young singers in the roles of Papagena (Sarah Aristidou) and Pamina (Serena Sáenz Molinaro), noteworthy is above all the latter, substituting for the indisposed Anna Prohaska and gifted with a voice not particularly large, yet meaty and beautifully rounded in timbre. The Three Ladies (Adriane Queiroz, Cristina Damian and Anja Schlosser) were somewhat lacking in coherence, for which I was fully recompensed by the beautiful blending and superbly enounced text of the Three Boys from the Tölzer Knabenchor (unfortunately, not mentioned by name in the programme). A phenomenal performance was turned in by Julian Prégardien in the role of Tamino. The son of the famous Christoph has decidedly more ‘brass’ in his voice than his father; his phrasing is splendid, he realizes the ornaments with gusto and great sensitivity – his luminous vocal production at moments reminded me of Fritz Wunderlich in his youth.

Serena Sáenz Molinero (Pamina) and Florian Teichtmeister. Photo: Monika Rittershaus

At the second performance, one could get the impression that the audience was trying to recompense the artists for the crushing response of those in attendance at the première. All the greater applause was due to the creators and performers of the production, in that their efforts were effectively thwarted by the only anti-hero of the evening: Mexican conductor Alondra de la Parra, who took over the baton at the last minute from the injured Franz Welser-Möst. The hybrid score of Die Zauberflöte requires solid technique, enormous musical imagination and feel for style. The Mexican was lacking in everything; on top of that, she displayed complete ineffectuality in her work with the singers. The narrative moved forward as if getting blood from a stone, with textures coming apart at the seams; the soloists lacked sufficient breath to ensure freedom of phrasing. I suspect that the Staatskapelle Berlin would have played more securely and cleanly, had they been left to their own devices.

I am curious whether the new production of Die Zauberflöte will stay in the Lindenoper’s repertoire. It is astounding that the one who fell victim to the critics’ mass attack was the stage director, who is able to make theatre from nothing. Or from everything at once. Who hears, sees and feels. Unlike most of the luminaries of the contemporary opera scene.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

O dojrzewaniu marionetek

Z Czarodziejskim fletem nie ma żartów. Przynajmniej w Niemczech, gdzie każdy szanujący się teatr operowy ma to arcydzieło w repertuarze. Berlińczycy mogli dotąd wybierać między kanoniczną inscenizacją Augusta Everdinga z dekoracjami nawiązującymi do projektów Karla Friedricha Schinkla z 1816 roku (Staatsoper), zwariowaną wersją Barriego Kosky’ego w konwencji niemego kina (Komische Oper), oraz elegancką i klarowną koncepcją Güntera Krämera, od 1991 roku na afiszu Deutsche Oper. Od Czarodziejskiego fletu rozpoczyna się edukację najmłodszych. Dorośli wielbiciele opery traktują go jak świętość narodową. Dyrektorzy teatrów otwierają nim najważniejsze sezony. Student Benno Ohnesorg, uczestnik manifestacji przeciwko wizycie szacha Iranu, zginął od policyjnej kuli 2 czerwca 1967 roku pod gmachem berlińskiej Deutsche Oper – Mohammad Reza Pahlawi, nieświadom rozgrywającej się na zewnątrz tragedii, delektował się właśnie przedstawieniem Die Zauberflöte.

Muzykolodzy i znawcy teatru od lat próbują zgłębić tajemnicę ostatniej opery Mozarta – z librettem tak niespójnym, że chwilami ledwie trzyma się kupy, a przecież zniewalającej rozmachem kompozytorskiego geniuszu. Żeby było jeszcze dziwniej, partytura Czarodziejskiego fletu też nie jest jednorodna. W tym dziele jest wszystko: tragedia i buffo w najrozmaitszych odmianach, zwrotkowe piosenki i chorał luterański, popisowe arie, wielkie chóry i misternie skrojone ansamble. Mimo ewidentnych pokrewieństw z teatrem ludowym i modną w ówczesnym Wiedniu konwencją Zauberoper ciągnie się za nim fama przypowieści masońskiej z ukrytym przesłaniem. Badacze na próżno wskazują palcem inne źródła inspiracji: romanse rycerskie, powieść fantastyczną Sethos Abbé Terrassona, edukacyjne baśnie Christopha Martina Wielanda z cyklu Dschinnistan. Zdaniem obrońców czci Mozarta wizerunek kompozytora zaśmiewającego się do rozpuku na przedstawieniach podwiedeńskiego Freieshaustheater i piszącego wspólnie z Schikanederem komedię ku uciesze gawiedzi jakoś nie licuje z powagą należną arcydziełu tej miary.

Julian Prégardien (Tamino) ścigany przez węża. Fot. Monika Rittershaus

Być może dlatego najnowszą premierę w Staatsoper Unter den Linden krytyka zjechała bezlitośnie. Debiutujący w Berlinie reżyser Yuval Sharon (z którym współpracował między innymi polski dramaturg Krystian Lada) postanowił bowiem odrzeć Czarodziejski flet z narosłych przez wieki nadinterpretacji i znaczeń dopisanych na siłę. Dostrzegł w nim to, co najistotniejsze: prostą, a zarazem nośną opowieść o dojrzewaniu do uczuć i odpowiedzialności. Tak prostą, że zrozumiałą nawet dla dziecka, które w życiu nie słyszało o masonach, Izydzie ani Ozyrysie. Dostatecznie nośną, by przemówić do każdego dorosłego, który zachował w sobie choć odrobinę dziecięctwa. Krótko mówiąc, bliską pierwotnym intencjom Mozarta i Schikanedera, którzy sprokurowali coś w rodzaju XVIII-wiecznej Ulicy Sezamkowej – rzecz czytelną dla wszystkich bez względu na wiek i poziom wykształcenia, pouczającą, dającą asumpt do wzruszeń, przeważnie jednak nieodparcie śmieszną.

Żeby osiągnąć swój cel, Sharon wszedł w skórę dziecka – a właściwie grupki dzieci, które urządzają spektakl Czarodziejskiego fletu. Zaprosił widzów w głąb domowego teatrzyku powiększonego do rozmiarów sceny Staatsoper, w którym za dekoracje robią pobazgrane strony z książki do kolorowania i zdjęcia wydarte z czasopism, za bohaterów – kukiełki, zabawki i cienie z rąk, za istotne w narracji rekwizyty – cokolwiek się nawinie, a my już się umówimy, że ta plastikowa rakieta to będzie czarodziejski flet. Wszystkie partie mówione (z wyjątkiem tekstu podawanego przez Papagena) są realizowane głosami dziecięcych aktorów. Scenografia autorstwa Mimi Lien jest równie niejednorodna, jak zjawiskowe kostiumy Waltera Van Beirendoncka, który „przebrał” Tamina za Astro Boya z filmu inspirowanego japońską mangą Osamu Tezuki, dał mu jednak drewniane ciało i podwiesił na sznurkach jak marionetkę Pinokia; z Trzech Dam w I akcie uczynił zbiorczą kukłę z pojedynczą parą rąk i nóg, za to o trzech głowach i trzech monstrualnych sutkach; Monostatosa (w postaci czarnego nakręcanego robota) i jego drużynę wystylizował na bauhausowskie lalki Oskara Schlemmera i Paula Klee. Szczegółowe omówienie pomysłów inscenizacyjnych Sharona i jego ekipy przekroczyłoby objętość całej recenzji – mimo to ani przez chwilę nie miałam wrażenia chaosu. Z coraz większym przejęciem zanurzałam się w świat rozbuchanej dziecięcej wyobraźni i stopniowo odzyskiwałam dziecięcą wrażliwość na symbol.

Adriane Queiroz, Cristina Damian i Anja Schlosser (Trzy Damy), Florian Hoffmann (Monostatos) i Tuuli Takala (Królowa Nocy). Fot. Monika Rittershaus

Dlatego tak mną wstrząsnęła rozpacz Paminy, która próbowała się zabić, przecinając swoje marionetkowe sznurki. Dlatego tak świeżo zareagowałam na wypróbowany efekt teatralny, kiedy opadły wszystkie kurtyny i Sarastro zaśpiewał „In diesen heil’gen Hallen” na pustym proscenium, twarzą do rzęsiście oświetlonej widowni. Dlatego nie miałam nic przeciwko temu, że próba ognia i wody rozegrała się w kuchni – sama pamiętam, jak wielkim przeżyciem było zapalenie pierwszej w życiu zapałki pod palnikiem gazowym i pierwsze samodzielne zmywanie naczyń. Przypowieść o dojrzewaniu mocniej dociera do widza sprowadzonego do poziomu naiwnego dziecka.

Po premierze całkiem niezasłużone baty zebrał austriacki aktor Florian Teichtmeister, obsadzony w roli Papagena. Nie pomogły obszerne wyjaśnienia, że twórcy wracają tym samym do pierwotnego zamysłu inscenizacyjnego: na wiedeńskiej premierze w rolę cudacznego ptasznika wcielił się przecież sam Schikaneder, wykorzystując do cna potencjał komiczny tej postaci, wywiedzionej z niemieckiego teatru ludowego. Teichtmeister wykazał się zresztą nie tylko kunsztem aktorskim, lecz i niepospolitą muzykalnością, zwłaszcza we fragmentach ansamblowych. Reszta obsady sprawiła się co najmniej poprawnie. Jeśli ktokolwiek rozczarował, to dość blady wokalnie Monostatos (Florian Hoffmann), przydałoby się też więcej autorytetu i pełni brzmienia w wykonaniu partii Sarastra (Kwangchul Youn). Dysponująca wyrazistym, zimnym jak lód sopranem Tuuli Takala zaimponowała precyzją i czystością koloratury w arii Królowej Nocy z II aktu. Z dwóch młodziutkich śpiewaczek w rolach Papageny (Sarah Aristidou) i Paminy (Serena Sáenz Molinaro) na uwagę zasłużyła przede wszystkim ta ostatnia, zastępująca niedysponowaną Annę Prohaskę – obdarzona głosem niedużym, ale za to mięsistym i pięknie zaokrąglonym w barwie. Trzem Damom (Adriane Queiroz, Cristina Damian i Anja Schlosser) zabrakło nieco spójności brzmienia, co w pełni wynagrodzili mi pięknie zestrojeni i świetnie podający tekst Trzej Chłopcy z Tölzer Knabenchor (niestety, niewymienieni z nazwisk w programie). Fenomenalnie wypadł Julian Prégardien w partii Tamina. Syn słynnego Christopha ma w głosie zdecydowanie więcej „blachy” niż ojciec, znakomicie prowadzi frazę, ozdobniki realizuje stylowo i z ogromnym wyczuciem – jego świetlista emisja chwilami przywodziła na myśl skojarzenia ze śpiewem młodego Fritza Wunderlicha.

Florian Teichtmeister (Papageno). Fot. Monika Rittershaus

Na drugim przedstawieniu można było odnieść wrażenie, że widownia próbuje wynagrodzić artystom miażdżącą reakcję premierowej publiczności. Twórcom i wykonawcom przedstawienia należały się tym większe brawa, że ich wysiłki skutecznie niweczyła jedyna negatywna bohaterka wieczoru: meksykańska dyrygentka Alondra de la Parra, która w ostatniej chwili przejęła batutę od kontuzjowanego Franza Welsera-Mösta. Hybrydyczna partytura Czarodziejskiego fletu wymaga solidnego warsztatu, ogromnej wyobraźni muzycznej i wyczucia stylu. Meksykance zabrakło wszystkiego; na dodatek wykazała się całkowitą bezradnością w pracy ze śpiewakami. Narracja brnęła naprzód jak po grudzie, faktury rozłaziły się w szwach, solistom nie starczało oddechu na swobodne prowadzenie frazy. Przypuszczam, że berlińska Staatskapelle zagrałaby pewniej i czyściej nawet puszczona samopas.

Ciekawe, czy nowa inscenizacja Czarodziejskiego fletu utrzyma się w repertuarze Lindenoper. Zdumiewające, że ofiarą zmasowanego ataku krytyki padł reżyser, który potrafi zrobić teatr z niczego. Albo ze wszystkiego naraz. Który słyszy, widzi i czuje. W przeciwieństwie do większości luminarzy współczesnej sceny operowej.

Z powrotem w Lindenoper

Mało jest teatrów operowych w Europie, które mają tak bogatą tradycję. Początki Staatsoper Unter den Linden sięgają 1741 roku, kiedy położono kamień węgielny pod budowę gmachu zaprojektowanego przez Georga Wenzeslausa von Knobelsdorffa – ulubionego architekta Fryderyka Wielkiego, kojarzonego przede wszystkim z tak zwanym rokokiem fryderycjańskim, odrobinę przyciężkim stylem łączącym cechy francuskiego klasycyzmu barokowego i palladianizmu. Hofoper, czyli Opera Dworska, była pierwszym elementem Forum Fredericianum, założenia urbanistycznego, które miało objąć ogromny plac z budynkiem teatru, akademię i pałac królewski. Plan ostatecznie spalił na panewce, ale działalność opery zainaugurowano już w grudniu 1742 roku, przedstawieniem włoskiej dramma per musica Cesare e Cleopatra Carla Heinricha Grauna.

Pierwsza katastrofa dotknęła teatr w roku 1842. Akcją gaśniczą pożaru, który wybuchł w nocy z 18 na 19 sierpnia, dowodził sam książę Wilhelm, a w ekipie strażackiej znalazło się kilku innych arystokratów. Nikt nie zginął, uratowano większość instrumentów i materiałów nutowych, a budynek Königliches Opernhaus dźwignięto do stanu dawnej świetności w niespełna rok – tym razem według koncepcji wrocławianina Carla Ferdinanda Langhansa. Teatr otworzył podwoje w grudniu 1844 roku – inscenizacją całkiem dziś zapomnianego singspielu Meyerbeera Ein Feldlager in Schlesien. Obecną nazwę – Staatsoper Unter den Linden – zyskał dopiero w roku 1918, po upadku Cesarstwa Niemieckiego. Gmach został poddany gruntownej renowacji i otwarty dziesięć lat później: przedstawieniem Czarodziejskiego fletu pod batutą Ericha Kleibera, z Richardem Tauberem w partii Tamina. Dalsze dzieje opery to przedziwny splot triumfów i tragedii – represje muzyków żydowskich po przejęciu władzy przez nazistów, umotywowana politycznie rezygnacja Kleibera, pierwsze sukcesy Herberta von Karajana, dwukrotne zniszczenie budynku w czasie II wojny światowej. Po bombardowaniu w 1941 roku operę odbudowano błyskawicznie: rok później Furtwängler poprowadził premierę Śpiewaków norymberskich. Podniesienie teatru z ruin po nalocie 3 lutego 1945 trwało przeszło dekadę. Nowy rozdział w dziejach opery, która po wojnie znalazła się w granicach Berlina Wschodniego i została przemianowana na Deutsche Staatsoper Berlin, znów otwarto przedstawieniem Wagnerowskich Śpiewaków – rozdział dość smutny, bo mimo świetnego poziomu muzycznego gmach przy lipowej alei wypadł poza margines światowego życia operowego. Wreszcie runął Mur Berliński, teatr wrócił do dawnej nazwy i w 1992 roku dostał się pod opiekę muzyczną Daniela Barenboima. Dokładnie dziesięć lat temu przeszedł kolejny remont, w którego ramach między innymi wydłużono proscenium, podniesiono sufit nad widownią i uzupełniono wnętrze ażurową galerią pogłosową, idealnie skomponowaną z wystrojem sali.

Odnowiona Staatsoper działa pełną parą od ponad roku. Niespełna tydzień temu dała premierę Czarodziejskiego fletu w reżyserii Yuvala Sharona – pośpiesznie okrzykniętą największą klęską w powojennych dziejach teatru. Mam w tej kwestii zdanie odrębne, poparte długoletnią obserwacją trendów inscenizacyjnych i nastrojów w branży. O przedstawieniu zmasakrowanym przez berlińską krytykę i przytulonym do serca przez berlińską publiczność napiszę za kilka dni. Tymczasem mały fotoreportaż z foyer i widowni.

Za chwilę pierwszy gong; publiczność raczy się sektem i kanapkami z łososiem. Fot. Dorota Kozińska

Pajęczy żyrandol z kryształkami – jeden z osobliwszych elementów wystroju foyer. Fot. Dorota Kozińska

Z daleka intrygujący ornament na panelu ściennym. Z bliska okazuje się fototapetą w stylu Truman Show. Fot. Dorota Kozińska

W zakamarkach pierwszego balkonu. Fot. Dorota Kozińska

Widownia z podniesionym sufitem i słynną galerią pogłosową. Fot. Dorota Kozińska

Szafka na rzeczy martwe

Wciąż jeszcze młody rok nabiera tempa. Po względnie spokojnym styczniu wszystko zaczyna się piętrzyć. Za nami kolejna premiera w Operze Wrocławskiej – Don Giovanni w reżyserii André Hellera-Lopesa, Brazylijczyka o potężnym dorobku w teatrze operowym, od kilku lat cenionego także w Europie (jego inscenizacja Snu nocy letniej Brittena w Theatro Municipal de São Paulo znalazła się w finale Opera Awards 2014). Premiera w sumie udana – mimo paskudnej atmosfery wokół wszczętej procedury odwołania Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego ze stanowiska dyrektora. Czytelników proszę o chwilę cierpliwości: skreślę kilka zdań o tym spektaklu w dłuższym tekście, kiedy sytuacja wreszcie się wyklaruje. Za tydzień czeka mnie wyprawa do Poznania – szczęśliwie bez konieczności wdzierania się na widownię incognito i z przyprawionymi wąsami, niemniej wciąż jako persona niezupełnie grata po miażdżącej recenzji tamtejszych Śpiewaków norymberskich. O Fauście w reżyserii Karoliny Sofulak będę pisać do miesięcznika „Teatr”. Wrażeniami z jej Rycerskości wieśniaczej w Opera North dzieliłam się tutaj https://atorod.pl/?p=2523, zapowiedzi przed premierą w Poznaniu nie wróżą nic dobrego, ale wciąż mam nadzieję na miłe zaskoczenie. W ubiegłym roku Sofulak otrzymała (ex aequo z Geraldem Jonesem z Wielkiej Brytanii) przyznaną po raz dziesiąty Europäischen Opernregie-Preis – nagrodę dla początkujących reżyserów, przyznawaną co dwa lata przez stowarzyszenie miłośników opery Camerata Nuova z Wiesbaden we współpracy z organizacją Opera Europa. Przedmiotem konkursu w 2018 roku była inscenizacja Manon Lescaut, w pięcioosobowym jury pod przewodem Annilese Miskimmon zasiadła m.in. Renata Borowska-Juszczyńska, dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu, a laureaci – oprócz nagrody pieniężnej – dostali również sposobność przeniesienia swoich koncepcji na deski teatrów zrzeszonych w Opera Europa, które zapewnią im wsparcie i opiekę merytoryczną. Manon Sofulak będzie miała premierę w czerwcu, w londyńskiej Opera Holland Park: to znakomita szkoła dla adeptów sztuki reżyserskiej, wybitnie odporna na przelotne mody w światku teatralnym, więc mocno trzymam kciuki. Podobnie jak za warszawską premierę Toski w reżyserii Barbary Wysockiej, tydzień po poznańskim Fauście. Do TW-ON wybieram się jako recenzentka „Tygodnika Powszechnego”. Z duszą na ramieniu, bo Wysocka – jedna z największych nadziei polskiej opery – wciąż nie zdołała powtórzyć sukcesu swojej pierwszej realizacji, czyli Zagłady domu Usherów Glassa na małej scenie teatru. Prawie dziesięć lat temu pisałam z zachwytem o tym przedstawieniu na łamach „Ruchu Muzycznego” (nr 26/2009). Nie zawadzi przypomnieć – oby wreszcie na dobrą wróżbę.

***

„Najpierw zdechł kanarek, a potem Anielka” – napisało jakieś dziecię, przeczytawszy powieść Prusa, i zostało klasykiem humoru zeszytów szkolnych. Od lat się zastanawiam, czy to jednozdaniowe streszczenie jest odbiciem nieporadności myślowej autora, czy też jego stosunku do lektur obowiązkowych.

Fot. Krzysztof Bieliński

„Zagłada domu Usherów – wiesz, fabułę można opowiedzieć w kilku zdaniach. Brat i siostra mieszkają samotnie w domu na obrzeżach miasta. Przyjaciel przybywa z wizytą. Siostra, bardzo chora, umiera wreszcie, lub też zdaje się, że umiera. Zostaje pochowana w grobowcu, jak się okazuje przedwcześnie. Powraca i zabija brata. Gość ucieka z domu, a ten się zawala. I tyle”. Temu streszczeniu Philipa Glassa daleko do lakoniczności cytowanego powyżej ujęcia Anielki, ale coś jest na rzeczy. Amerykanie mogą mieć dość Edgara Allana Poe, choć ani jego twórczość, ani tym bardziej życie osobiste nie służą za przykład dla dziatwy szkolnej. Dlatego właśnie dziatwa pochłania jego nowele z pałającymi uszami, dorośli zaś skrywają do nich sentyment lub zaczynają się burzyć. W porównaniu z innym mistrzem „czarnego romantyzmu”, Hermanem Melvillem, wyraźnie mu nie dostaje poczucia humoru i talentu narracyjnego, manierycznością stylu istotnie zasłużył na określenie „wulgarny”, jakim obdarzył go Yeats, a niektórzy naśladowcy, między innymi niedoceniany u nas Bierce, przerośli go co najmniej o głowę. Jednego Poemu odmówić nie można: umiejętności trzymania czytelnika w napięciu.

Dlatego Zagłada domu Usherów działa na wyobraźnię i kusi do adaptacji. Także muzycznych. Debussy robił kilka podejść do nowel Edgara Allana, żadne z nich nie oblekło się w ostateczny kształt. Philip Glass spróbował w roku 1988, co zaowocowało dziełem wybitnie kameralnym, zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszym Einsteinem na plaży. Gorzej, że zastosował praktycznie te same środki – charakterystyczne arpeggia, struktury repetytywne i proste zmiany w przebiegu harmonicznym – które dość skutecznie ewokują atmosferę transu i medytacji, z suspensem jednak niewiele mają wspólnego. Wróćmy znów do streszczenia: „W Usherach jest taka sześciominutowa scena z trzema tylko kwestiami. Niewiele się dzieje. Ktoś słyszy głosy, lokaj wnosi krzesła. Ale muzyka i inscenizacja powinny utrzymać uwagę widza”.

Muzyka Glassa powinna, lecz nie utrzymuje. Dlatego też z drżeniem serca wybierałam się na kolejną premierę Teatru Wielkiego-Opery Narodowej, bo jego najnowsze inscenizacje albo uwagę widza rozpraszają, albo wprawiają go w osłupienie. Tymczasem słabiutką muzycznie Zagładę domu Usherów przesiedziałam dosłownie na brzeżku fotela, niby wiedząc, co się za chwilę stanie, a jednak w napięciu czekając następnej sceny, następnej pysznej etiudy aktorskiej i nieuchronnego finału. Zasługa to przede wszystkim młodej reżyserki Barbary Wysockiej i jej współpracowników ze Starego Teatru w Krakowie: scenografki Magdaleny Musiał i Tomasza Wygody, autora koncepcji ruchu scenicznego.

Tomasz Krzysica (Roderick Usher), Andrzej Witlewski (William). Fot. Krzysztof Bieliński

Wysocka jest skrzypaczką po solidnych studiach we Fryburgu, aktorką, która stworzyła pamiętne role w spektaklach Klaty i Zadary, wreszcie reżyserką, która miała szczęście terminować u Peszka i Percevala. Zamiast trzymać się kurczowo libretta Arthura Yorinksa – równie nieudolnego jak muzyka Glassa, upraszczającego wprawdzie język dialogów, zachowującego jednak wszelkie wady pierwowzoru w rozdętych do niemożliwości didaskaliach – przeszła od razu do sedna. Porzuciwszy gotycki sztafaż, wniknęła w istotę powieści gotyckiej: przytłaczający nastrój lęku i poczucia winy, widmo choroby, która ma przede wszystkim podłoże psychiczne, upiorną aurę samospełniającej się przepowiedni. Zrezygnowała z wszelkiej dosłowności, nie ulegając zarazem pokusie wyreżyserowania „fantazji na tematy własne”.

Bo to wciąż jest mroczny, balansujący na granicy paranoi Edgar Allan Poe. W tym domu wszyscy powariowali, wszyscy wszystkimi manipulują, nikt nie jest jednoznaczny. Wysocka – w pięknej współpracy z Wygodą – wciąga nas w swoiście teatralną „strukturę repetytywną”, nie pozwalając ani na chwilę odetchnąć. Nie odnalazłszy w muzyce Glassa wartości bezwzględnych (bo ich tam nie ma), wykorzystuje ją, za przeproszeniem, czysto instrumentalnie. Roderick Usher cierpi na hiperestezję, czyli nadwrażliwość na bodźce zmysłowe? Będzie więc cierpiał na dźwięk pozytywki (zastąpionej celnie przez staromodne radio lampowe), w tym ujęciu naprawdę wyjątkowo irytujący. Roderick Usher nie może spać podczas burzy? Jego przyjaciel William będzie się powtarzał jak partytura Glassa: wstawał, okrywał Ushera kołdrą, wracał do łóżka, budził się na dźwięk kroków i wszystko od nowa. Roderick Usher rozbiera siostrę Madeline przed kąpielą? Będzie musiał zdejmować z niej halkę po halce, dopóki nie wybrzmi ostatnia z morderczo zapętlonych fraz. A kiedy wybrzmi, zapadnie ciemność i znów trzeba uruchomić wyobraźnię. Strach, panie.

Owszem, są w tym spektaklu pomysły słabsze, choć także one nie wiszą w próżni i mimo wszystko pasują do ogólnej koncepcji. Reżyserka nie zdołała się oprzeć pokusie wykorzystania projekcji filmowych, zakotwiczyła je wszakże w narracji (obraz podróży Williama w I akcie) albo użyła do jej uwspółcześnienia (sztuka wideo jako medium twórcze Rodericka). Nie całkiem poradziła sobie z rozegraniem postaci Madeline, która w tej interpretacji jest chyba nadto cielesna, zbyt obecna, za mało przerażająca. To jednak drobiazgi, zwłaszcza że udało się pięknie poprowadzić wokalistów, przede wszystkim tenora Briana Stuckiego (Roderick), który śpiewał i wypełniał zadania aktorskie bez śladu jakiejkolwiek maniery. Wyrazy podziwu dla Agnieszki Piass, która swym mocnym i wyrazistym sopranem wydobyła z wokaliz Madeline całą grozę, jakiej zabrakło w rysunku jej postaci. Odrobinę zawiódł Adam Szerszeń (William), dziwnie skrępowany na tle pozostałych bohaterów, zarówno pod względem wokalnym, jak scenicznym. Myślę, że zjadła go trema i przytłoczył ciężar roli, dźwigającej praktycznie całą narrację. Wspaniale spisali się Czesław Gałka i Krzysztof Szmyt w epizodycznych partiach Służącego i Lekarza. Orkiestra pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego nie pogubiła się ani razu w tym młynie. Kto nie rozumiał lub nie dosłyszał libretta, mógł śledzić z promptera rzetelne i potoczyste (nareszcie!) tłumaczenie Edyty Kubikowskiej. Kto nie mógł znieść suspensu, mógł się czasem pośmiać z pantomimiczno-slapstickowych wstawek w wykonaniu dwóch Sanitariuszy (Janusz Porębski, Krzysztof Zagórski). W II akcie ten swoisty balet zgęstniał, w powtarzanych wciąż figurach dołączyły do niego kolejne postaci, zapachniało trochę teatrem Tadeusza Kantora i śmiech uwiązł w gardle. Strach, panie.

Tomasz Krzysica (Roderick). Fot. Krzysztof Bieliński

Istotnym elementem inscenizacji jest szafka. Taka sobie, ot, zwykła bieliźniarka. Madeline czasem do niej wchodzi, kończąc zanosić swoją wokalizę. Roderick zamyka w niej od niechcenia martwego kruka, kiedy znudzi mu się wlec go patykiem po posadzce. W finale opery, wkrótce po słynnych słowach „żywą złożyliśmy w grobie!” – Madeline dosłownie w tej szafce znika. W jej ślady idzie Roderick – z pozoru dobrowolnie, jeśli czymkolwiek przygnieciony, to tylko brzemieniem melancholii, które zniszczyło całą jego rodzinę. Śmierci za życia, katalepsji, delirium – wszystkiego, czego Poe bał się najbardziej i co go w końcu zabiło.

Podobno jego ostatnie słowa brzmiały „Już po wszystkim, doktorze. Niech pan napisze, że Edzia już nie ma”. Wysocka spełniła ostatnie życzenie pisarza.

Let What Is Dead Remain Dead

As a child, I was led astray. It happened at a certain artists’ house where we often went in the off-season, for my father had a laid-back attitude toward his children’s compulsory education. For lack of children my age, I filled up my time independently and made friends with the lady who ran the local library. There were only two kinds of books there: academic publications in the field of art history, and crime novels. The librarian – figuring that the former were too difficult for me – enthusiastically introduced me to the world of Sherlock Holmes stories, American noir fiction and Agatha Christie mysteries. Thanks to such an early initiation, I still have a weakness for thrillers and crime novels. This is why I have observed with growing interest the collaboration of Scottish composer Stuart McRae with Glasgow-resident writer Louise Welsh, who debuted in 2002 with a dark novel entitled The Cutting Room and quickly gained renown as a master of the psychological thriller. To date, the tandem has realized three suspense operas: the barely 15-minute Remembrance Day (2009); the one-act Ghost Patrol (2012), nominated for the Olivier prize; and an opera in four scenes entitled The Devil Inside (2016), based on Robert Louis Stevenson’s The Bottle Imp – unanimously considered one of the biggest events of the season at the Scottish Opera.

Paul Whelan (Captain Ross). Photo: James Glossop

We did not have to wait long for the next fruit of their collaboration. This time, McRae and Welsh decided to create a real opera: over two hours in length, comprised of three acts, with eight soloists and a quite sizeable orchestra. The main source of inspiration for Anthropocene – which had its world première a week ago in Glasgow – was the feature-length Danish documentary Expedition to the End of the World, directed by Daniel Dencik. The film, which is breathtaking in its imagery, tells the story of an unusual expedition to the fjords of northern Greenland. Aboard the traditional three-masted schooner were not only scientists, but also artists. Dencik recorded their conversations, which at a certain moment morphed into an amazing debate on human nature and the place of humanity in the natural environment. Welsh was fascinated, above all, by the motif of the ship as an enclosed micro-world, a peculiar miniature of societal life and the rules that govern it. The romantic sailboat was replaced by an ultra-modern research unit named ‘King’s Anthropocene’, on which a married couple of academics (Professor Prentice and her husband Charles) in quest of ice samples for research sailed in the company of the endeavour’s narcissistic sponsor Harry King; his spoiled daughter Daisy, an amateur travel photographer; a journalist and sensation-hunter named Miles; the ship’s engineer, Vasco; and Captain Ross, the ship’s commanding officer. The plot’s point of departure is a sudden break in the weather at the end of the Arctic summer. Three people who have disembarked onto the ice sheet to take samples are delayed in returning to the ship, which is consequently immobilized in the frozen fjord. The stragglers finally reach the ship and come back on board, dragging with them a huge block of ice with a human body frozen inside. At night, in a blaze of northern lights, Daisy detects some kind of motion above the surface of the ice block. Vasco crushes the block to pieces. From inside, a young woman wrapped in white breaks out in convulsions. Indubitably alive.

In the further course of the narrative, there appear Biblical threads, allusions to Mary Shelley’s Frankenstein, Inuit mythology and several Shakespeare plays, chief among them The Tempest. The sharply-drawn characters – disoriented by the presence of the mysterious being, condemned to a long wait for rescue, or perhaps even death amid the ice – helped the creators to build tension and bring the matter to a cruel, simultaneously pessimistic finale. Before we discover that the girl – called simply Ice – is in fact a beloved daughter sacrificed by her parents to deliver their fellow countrymen from bondage to the frost, a tangle of tragic events will take place aboard the ship. The researchers will understand too late that, in freeing Ice, they have brought her sacrifice to nothing. For ‘King’s Anthropocene’ to return home, blood must again be shed. Except that Ice was once sacrificed in a feeling of love. At the heart of the new ritual will lie hatred. The ice will melt, Ice will escape from the dangerous ‘tribe’ of conquerors, and those who remain alive will await deliverance not with hope, but with fear.

Jennifer France (Ice). Photo: James Glossop

This sounds like the synopsis of a thriller script rather than an opera libretto. And the entire endeavour could have ended in catastrophe, were it not for the phenomenal collaboration of all of the artists involved. Stuart McRae is an experienced, word-sensitive composer of stage music, and an unparalleled master of orchestral colour. Each of the protagonists of Anthropocene was provided with a different vocal language: the tenor part of Harry King (the superb Mark Le Brocq) at times resembles a vivid Baroque aria; the mistrustful Captain Ross (the somewhat bland-sounding Paul Whelan) speaks in the short sentences of a character taken, as it were, straight from the ‘marine’ operas of Britten; the velvet-voiced Vasco (Anthony Gregory) in the flirtation scene with Daisy (the convincing Sarah Champion) falls into a pastiche of Elizabethan song. Ice (the phenomenal, crystal-clear and cool-timbred soprano Jennifer France) alternates between spinning out unearthly vocalises in the top register – flowing, as it were, from another dimension – and emitting short, breathy phonemes that ring with the torment of a being restored to life against her will. The warm and passionate soprano of Jeni Bern (Prentice) forms a clear contrast with the commanding baritone of Stephen Gadd in the role of her husband Charles. The character of the arrogant journalist Miles – the accidental killer of Vasco, in the finale sacrificed by Prentice – was taken on with bravado by Benedict Nelson, to whom McRae entrusted a role thick with conflicting emotions. Compared to the Scottish composer’s earlier works, the music of Anthropocene conveys the impression of being a bit more conservative, but nonetheless consistent in terms of dramaturgy: ideally balanced between modality and tonality; in the northern lights scene, brilliant in the lightness of the shimmering orchestral texture; in the final storm, crushing with its mass of ambiguous sonorities moving towards the culmination. The most beautiful fragment of the opera, however, turned out to be Ice and Prentice’s duet from the penultimate scene of Act I: a true theatrum doloris, as it were from a 21st-century Pergolesi, full of painful tensions between dissonance and consonance, built on a background of ostinato figures in the strings and harp.

Jeni Bern (Professor Prentice). Photo: James Glossop

Unfortunately, the staging did not always keep pace with the text (which was flawlessly declaimed by the singers) or with the music as a whole, which was under the care of the dependable, as usual, Stuart Stradford. Stage director and lighting designer Matthew Richardson, who has been working with the McRae/Welsh tandem since the première of Ghost Patrol, followed an otherwise justified path to convey the boundlessness of the Arctic with large sweeps of white; in so doing, however, he lost the mystery of this inhospitable land. Polar white sparkles in a thousand shades – in Richardson’s concept, however, it brought to mind rather associations with the sterility of hospital interiors, which he did not manage to overcome even with an image of the northern lights. The individual costumes and elements of the stage design (Samal Blak) – legible in the symbolic layer and sometimes very expressive as a theatrical symbol (the ghastly dummy of a skinned seal hung up head downward; the signs marking communication routes on board the ship, in Act II replaced by streaks of blood) – are not arranged coherently in space. So it is with all the greater admiration that I found the dramatic tension of the narrative could be felt and heard even with my eyes closed – thanks to the ideal combination of word with sound, and the masterful construction of the score.

Several melodies and phrases from the libretto – especially in the role of Ice – are running through my head to this day. That ‘Father’s knife [which] screamed against the whetstone’. The final words of the departing Ice, which sound like a curse (‘You are not my tribe’). Is the Anthropocene – the time of humanity’s reign – really supposed to turn out as the final, shortest era in the history of life on Earth? It might end up that way if we do not ponder in a timely manner the pitiful fate of Doctor Frankenstein and his contemporary imitators.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Co umarło, niech pozostanie martwe

W dzieciństwie zostałam zwiedziona na manowce. Stało się to w pewnym domu pracy twórczej, dokąd często jeździliśmy poza sezonem, bo ojciec miał luźne podejście do obowiązku szkolnego swoich dzieci. Z braku rówieśników wypełniałam sobie czas samodzielnie i zaprzyjaźniłam się z panią, która prowadziła miejscową bibliotekę. Były tam tylko dwa rodzaje książek: publikacje naukowe z dziedziny historii sztuki oraz kryminały. Bibliotekarka – uznawszy, że te pierwsze są dla mnie za trudne – z entuzjazmem wprowadziła mnie w świat opowiadań z Sherlockiem Holmesem, amerykańskiej powieści noir i zagadek Agathy Christie. Dzięki tak wczesnej inicjacji wciąż mam słabość do thrillerów i kryminałów. Dlatego z rosnącym zainteresowaniem obserwowałam współpracę szkockiego kompozytora Stuarta McRae z mieszkającą w Glasgow pisarką Louise Welsh, która zadebiutowała w 2002 roku mroczną powieścią The Cutting Room (wydaną w Polsce pod tytułem Cięcie) i szybko zyskała renomę mistrzyni thrillera psychologicznego. Do tej pory tandem zrealizował trzy opery z suspensem: zaledwie piętnastominutowy Remembrance Day (2009), nominowaną do nagrody Oliviera jednoaktówkę Ghost Patrol (2012) i operę w czterech scenach The Devil Inside (2016), na podstawie Diablika we flaszce (The Bottle Imp) Roberta Louisa Stevensona – jednomyślnie uznaną za jedno z największych wydarzeń sezonu w Operze Szkockiej.

Anthropocene, scena z I aktu. Sarah Champion (Daisy), Stephen Gadd (Charles), Jeni Bern (Prentice) i Mark Le Brocq (Harry King). Fot. James Glossop

Na kolejny owoc ich współpracy nie trzeba było długo czekać. Tym razem McRae i Welsh postanowili stworzyć operę z prawdziwego zdarzenia: przeszło dwugodzinną, złożoną z trzech aktów, z ośmiorgiem solistów i całkiem pokaźną orkiestrą. Głównym źródłem inspiracji dla Anthropocene, który tydzień temu miał prapremierę w Glasgow, był pełnometrażowy duński dokument Wyprawa na koniec świata, w reżyserii Daniela Dencika. Film, zapierający dech w piersiach urodą obrazu, opowiada historię nietypowej wyprawy do fiordów północnej Grenlandii. Na pokładzie tradycyjnego trójmasztowego szkunera znaleźli się nie tylko naukowcy, ale też artyści. Dencik zarejestrował ich rozmowy, które w pewnym momencie przekształciły się w zdumiewającą debatę o naturze ludzkiej i miejscu człowieka w przyrodzie. Welsh zafascynował przede wszystkim motyw statku jako zamkniętego mikroświata, swoistej miniatury życia społecznego i rządzących nim reguł. Romantyczny żaglowiec zastąpiła ultranowoczesną jednostką badawczą „King’s Anthropocene”, na której po próbki lodu do badań popłynęło małżeństwo uczonych (Profesor Prentice i jej mąż Charles) w towarzystwie narcystycznego sponsora przedsięwzięcia Harry’ego Kinga, jego rozpieszczonej córki Daisy, amatorki fotografii podróżniczej, dziennikarza i łowcy sensacji Milesa, inżyniera pokładowego Vasco oraz dowodzącego statkiem Kapitana Rossa. Punktem wyjścia akcji jest gwałtowne załamanie pogody w końcu arktycznego lata. Trzy osoby, które zeszły na lądolód po próbki, zwlekają z powrotem na statek, który w konsekwencji zostaje unieruchomiony w zamarzniętym fiordzie. Maruderzy docierają wreszcie na pokład, ciągnąc ze sobą wielki blok lodu z zatopionym wewnątrz ludzkim ciałem. Nocą, w blasku zorzy polarnej, Daisy dostrzega jakiś ruch pod powierzchnią lodowej bryły. Vasco rozkrusza blok. Ze środka wyrywa się w konwulsjach młoda, spowita w biel kobieta. Niewątpliwie żywa.

W dalszym toku narracji dają o sobie znać wątki biblijne, nawiązania do Frankensteina Mary Shelley, mitologii Inuitów oraz kilku sztuk Szekspira, na czele z Burzą. Ostro zarysowane charaktery postaci – zdezorientowanych obecnością tajemniczej istoty, skazanych na długie oczekiwanie ratunku, a może i na śmierć wśród lodów – pomogły twórcom zbudować napięcie i poprowadzić rzecz do okrutnego, a zarazem pesymistycznego finału. Zanim dziewczyna, nazwana po prostu Ice, okaże się ukochaną córką złożoną w ofierze przez rodziców, by wyrwać pobratymców z oków mrozu, na statku dojdzie do splotu tragicznych zdarzeń. Badacze zbyt późno zrozumieją, że uwalniając Ice, zniweczyli jej ofiarę. Żeby „King’s Anthropocene” wrócił do domu, znów musi polać się krew. Tyle że ofiarę z Ice złożono kiedyś w poczuciu miłości. U sedna nowego rytuału legnie nienawiść. Lody stopnieją, Ice ucieknie od niebezpiecznego „plemienia” zdobywców, pozostali przy życiu będą wypatrywać ocalenia nie z nadzieją, lecz strachem.

Jennifer France (Ice). Fot. James Glossop

Brzmi to raczej jak streszczenie scenariusza thrillera niż libretta opery. I całe przedsięwzięcie mogłoby się skończyć katastrofą, gdyby nie fenomenalna współpraca wszystkich zaangażowanych w nie artystów. Stuart McRae jest doświadczonym, wyczulonym na słowo kompozytorem muzyki scenicznej i niezrównanym mistrzem kolorystyki orkiestrowej. Każdy z bohaterów Anthropocene został wyposażony w odrębny język wokalny: tenorowa partia Harry’ego Kinga (świetny Mark Le Brocq) przypomina chwilami rozbuchaną arię barokową, nieufny Kapitan Ross (odrobinę płaski w brzmieniu Paul Whelan) przemawia krótkimi zdaniami postaci jakby żywcem wyjętej z „morskich” oper Brittena, aksamitnogłosy Vasco (Anthony Gregory) w scenie flirtu z Daisy (przekonująca Sarah Champion) popada w pastisz pieśni elżbietańskiej. Ice – fenomenalna, obdarzona krystalicznie czystym i chłodnym w barwie sopranem Jennifer France – na przemian snuje nieziemskie, jakby płynące z innego wymiaru wokalizy w górze rejestru i wyrzuca z siebie krótkie, zdyszane fonemy, z których bije udręka istoty przywróconej do życia wbrew woli. Ciepły i namiętny sopran Jeni Bern (Prentice) tworzy dobitny kontrast z władczym barytonem Stephena Gadda w roli jej męża Charlesa. W postać aroganckiego dziennikarza Milesa – mimowolnego zabójcy Vasco, w finale złożonego w ofierze przez Prentice – brawurowo wcielił się Benedict Nelson, któremu McRae powierzył partię aż gęstą od sprzecznych emocji. W porównaniu z wcześniejszymi utworami szkockiego kompozytora muzyka Anthropocene robi wrażenie trochę bardziej zachowawczej, niemniej konsekwentnej pod względem dramaturgicznym: idealnie wyważonej między modalnością a tonalnością, w scenie zorzy polarnej olśniewającej lekkością rozmigotanej faktury orkiestrowej, w finałowej burzy – przytłaczającej masą nieoczywistych, zmierzających do kulminacji współbrzmień. Najpiękniejszym fragmentem opery okazał się jednak duet Ice i Prentice z przedostatniej sceny I aktu: istne theatrum doloris, jakby z XXI-wiecznego Pergolesiego, pełne bolesnych napięć między dysonansem a konsonansem, budowanych na tle ostinatowych figur smyczków i harfy.

Scena zbiorowa z II aktu. Fot. James Glossop

Niestety, za tekstem – bezbłędnie podawanym przez śpiewaków – i całością muzyczną, nad którą pieczę sprawował jak zwykle niezawodny Stuart Stradford, nie zawsze nadążała inscenizacja. Matthew Richardson, reżyser i projektant świateł, współpracujący z tandemem McRae/Welsh od premiery Ghost Patrol, poszedł skądinąd słusznym tropem, by oddać arktyczny bezkres wielkimi połaciami bieli, zgubił jednak przy tym tajemnicę tej niegościnnej krainy. Polarna biel mieni się tysiącem odcieni – w koncepcji Richardsona kojarzyła się raczej ze sterylnością wnętrz szpitalnych, której nie udało się przełamać nawet obrazem zorzy. Poszczególne kostiumy i elementy scenografii (Samal Blak), czytelne w warstwie symbolicznej i czasem bardzo wyraziste jako znak teatralny (upiorny manekin oskórowanej, zawieszonej łbem w dół foki; oznaczenia szlaków komunikacyjnych na pokładzie statku, w II akcie zastąpione smugami krwi), nie układają się spójnie w przestrzeni. Z tym większym podziwem stwierdzam, że napięcie dramatyczne tej narracji dało się odczuć i wysłyszeć nawet z zamkniętymi oczami – za sprawą idealnego zespolenia słowa z dźwiękiem i mistrzowskiej konstrukcji partytury.

Kilka melodii i fraz z libretta – zwłaszcza w partii Ice – do tej pory siedzi mi w głowie. Ten ojcowski nóż, który krzyczał pocierany o osełkę („Father’s knife screamed against the whetstone”). Ostatnie słowa odchodzącej Ice, które brzmią jak przekleństwo („You are not my tribe”). Czyżby antropocen – czas rządów człowieka – miał się okazać najkrótszą i ostatnią epoką w dziejach życia na Ziemi? Może tak być, jeśli nie zadumamy się w porę nad żałosnym losem doktora Frankensteina i jego współczesnych naśladowców.

Podróż do wnętrza Ziemi

Za kilka dni podzielę się z Państwem wrażeniami z prapremiery Anthropocene, najnowszej opery Stuarta McRae z librettem Louise Welsh, do niedawna znanej przede wszystkim jako autorka thrillerów psychologicznych. Akcja utworu, napisanego na zamówienie Scottish Opera, rozgrywa się całkiem współcześnie, na pokładzie uwięzionego w lodach u wybrzeży Grenlandii statku badawczego Antropocen. Istota, z którą członkowie załogi staną twarzą w twarz, pochodzi jednak z wcześniejszej epoki geologicznej. Glasgow ma niezwykłą atmosferę i kryje w sobie szereg zakątków, które mogłyby posłużyć za scenerię do thrillerów i filmów grozy – między innymi szklarnię Kibble Palace, największą atrakcję miejscowego Ogrodu Botanicznego. Gigantyczna konstrukcja z żeliwa i szkła powstała w latach 60. XIX wieku na zamówienie szkockiego inżyniera Johna Kibble’a i pierwotnie zdobiła jego rezydencję w Coulport nad brzegiem Loch Long. Kilkanaście lat później przetransponowano ją barką do Glasgow i zmontowano na terenie ówczesnego Królewskiego Instytutu Botanicznego. Dumą Kibble Palace jest wspaniała kolekcja paproci drzewiastych, żywych skamieniałości z minionych er geologicznych. Wędrówka przez ten gąszcz, osłonięty kopułą jednego z piękniejszych wiktoriańskich „kryształowych pałaców”, przywodzi na myśl nieuchronne skojarzenia z Podróżą do wnętrza Ziemi Jules’a Verne’a – fantastyczną opowieścią o pewnym niemieckim mineralogu i jego bratanku, którzy opuścili się do krateru islandzkiego wulkanu Snæfellsjökull i wyszli na powierzchnię we Włoszech, przez krater wulkanu Stromboli. Spotkawszy po drodze mnóstwo prehistorycznych stworów, między innymi karbońskie praważki, zwinne plezjozaury i włochate mamuty. Po wizycie w olbrzymiej szklarni Upiór wziął się do pracy krytycznej z zapałem większym niż kiedykolwiek.

Spotkanie mezozoiku z antropocenem, czyli paproć na tle szklano-żeliwnej konstrukcji szklarni. Fot. Dorota Kozińska

Park jurajski pod sklepieniem Kibble Palace. Fot. Dorota Kozińska

Kopuła w całej okazałości. Fot. Dorota Kozińska

Mięsożerne kapturnice czyhają na zdobycz. Fot. Dorota Kozińska

Król Robert Sycylijski (nie mylić z Rogerem), bohater wierszowanej przypowieści Longfellowa o ukaranej bucie. Stały mieszkaniec Kibble Palace, pod postacią rzeźby z 1927 roku, dłuta szkockiego artysty George’a Henry’ego Paulina. Fot. Dorota Kozińska

Gdzie postawić to naczynie, czyli kłopoty z Moniuszką

Gdyby mózg nie ulegał złudzeniom, działałby znacznie mniej sprawnie. Iluzje pomagają nam porządkować rzeczywistość i podejmować szybkie decyzje. Pewien brytyjski uczony, specjalista psychologii poznawczej, opisał prawie pół wieku temu bardzo dziwne zjawisko. Uczestnicy eksperymentu Harry’ego McGurka obejrzeli film, w którym wizja była niespójna z fonią. Obraz filmowy przedstawiał osobę powtarzającą sylabę „ga”. Ze ścieżki dźwiękowej dobiegał głos powtarzający sylabę „ba”. Zdecydowana większość odbiorców filmiku słyszała sylabę „da”. Iluzja, nazwana efektem McGurka, jest jednym z mocniejszych dowodów na istnienie tak zwanej integracji multimodalnej, która umożliwia nam prawidłowe funkcjonowanie w przestrzeni społecznej i kulturowej. Czego uszy nie dowidzą, to oczy dosłyszą. Normalni ludzie są wyjątkowo podatni na efekt McGurka. Odporność na to złudzenie występuje u dyslektyków, autystyków, pacjentów cierpiących na chorobę Alzheimera oraz… u części osób parających się zawodowo muzyką.

Trochę się zaniepokoiłam, kiedy wyszło na jaw, że jestem całkowicie niepodatna na tę uporczywą iluzję. Krytyka muzyczna to mimo wszystko zawód społecznego zaufania. Staram się wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafię, licho jednak wie, czy słysząc to, co słychać, i widząc to, co widać, nie podkopuję czasem własnej wiarygodności. Ostatnio moje obawy się nasiliły: dźwięki i obrazy dobiegające z polskich scen i estrad w początkach Roku Moniuszkowskiego stoją w jawnej sprzeczności z oczekiwaniami odbiorców. Zdrowsi na umyśle koledzy po fachu próbują niwelować ten dysonans poznawczy. Ja nie potrafię. Widzę „ga”, słyszę „ba”, i mam zamiar szczerze się z Państwem podzielić swoimi wrażeniami.

Halka w Operze Wrocławskiej. Fot. Krzysztof Bieliński

Zacznę od niedawnej premiery Halki w Operze Wrocławskiej. Postrzeganie synkretyczne – nie tylko dźwięku i obrazu, ale i rewelacji medialnych, które doprowadziły do wszczęcia procedury odwołania Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego ze stanowiska dyrektora teatru – zaowocowało wysypem recenzji z całkiem innego przedstawienia niż to, które w swym autystycznym umyśle przetworzyłam kilka tygodni temu. Mimo najszczerszych chęci w reżyserii Grażyny Szapołowskiej nie dopatrzyłam się ani tendencji bogoojczyźnianych, ani uległości wobec panującej nam niemiłosiernie formacji politycznej. Dostrzegłam w niej tylko całkowitą bezradność warsztatową i niezrozumienie konfliktu tkwiącego u sedna narracji zawartej w libretcie i partyturze. Wstrzymam się od oceny decyzji dyrekcji, która zrezygnowała ze współpracy przy tym spektaklu z Iriną Brook – moim zdaniem wskutek nagonki prasowej, zarzucającej Operze najmowanie „dyletantów” w rodzaju Krystiana Lady, który, jak na złość, został właśnie pierwszym laureatem Mortier Next Generation Award za wyjątkowe dokonania w dziedzinie teatru muzycznego, zainicjowanej między innymi przez Serge’a Dorny’ego, dyrektora Opery w Lyonie, i Albrechta Thiemanna, redaktora prestiżowego magazynu „Opernwelt”. Na tym etapie burzy w mediach każda decyzja zostałaby źle przyjęta – ci sami dziennikarze, którzy kilka lat temu zżymali się na dyktatorskie zapędy Ewy Michnik i jej malinowy gust teatralny, teraz leją krokodyle łzy nad dawnymi przedstawieniami w tandetnych kostiumach i scenografii zalanej blaskiem dyskotekowych świateł. Nie powinni zatem narzekać na kiczowatą koncepcję Szapołowskiej. Zostawmy ten temat na boku i skupmy się na stronie muzycznej, z nerwem i wyczuciem stylu przygotowanej przez Nałęcz-Niesiołowskiego, na znakomitej pracy chóru – jednego z najlepszych w Polsce, a z pewnością najlepszego we Wrocławiu – na zapale i umiejętnościach większości solistów oraz absolutnie fenomenalnym występie Juryja Horodeckiego w partii Jontka. Laureat I Nagrody VII Konkursu Moniuszkowskiego w TW-ON, uczeń Rainy Kabaivanskiej i Joségo van Dama, stworzył kreację wokalną na miarę przedwojennych, a może i „carskich” gwiazd formatu Leonida Sobinowa – tenorem lirycznym, a mimo to ciemnym w barwie, frazą lejącą się jak płynne złoto i ze wspaniałym zrozumieniem tekstu, podawanego z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem. Szkoda, że przez większość recenzentów zbytą w najlepszym razie zdawkowymi komplementami.

Przed koncertowym wykonaniem Halki „włoskiej” w TW-ON. Fot. Łukasz Kowalski/PR

W zupełnie innej atmosferze wyczekiwano oficjalnej inauguracji w TW-ON, z Halką we włoskiej wersji językowej, z udziałem zespołu Europa Galante pod batutą Fabia Biondiego. Podniosły się wprawdzie pojedyncze głosy, że trochę nie wypada zaczynać Roku Moniuszkowskiego odgrzewanym kotletem z sierpniowego festiwalu Chopin i jego Europa, i to jeszcze w wykonaniu koncertowym, choć najbogatszy teatr operowy w Polsce mógłby na tę okazję przygotować jakąś pełnospektaklową premierę. Przeważył jednak entuzjazm. Wojciech Młynarski rozmarzył się kiedyś: „gdyby Przybora pisał po francusku…”, część uprzedzonych do Moniuszki melomanów wyszła z założenia, że Halkę da się wytrzymać tylko po włosku. Przyznaję, było to bardzo ciekawe i odświeżające doświadczenie. Naprawdę dało się słyszeć, że Biondi wydobył z tej partytury lekceważone od dziesięcioleci pokłady inwencji kontrapunktycznej, podkreślił jej lekkość i finezję, odkrył w niej niespodziewane detale, a co najistotniejsze – zrozumiał przekaz celniej niż niejeden Polak (fenomenalnie zaakcentowane „burkliwe” piana chóru w IV akcie, w których kryje się ponura zapowiedź chłopskiej rabacji). Ale dało się też słyszeć, że w żywiole polskiego tańca (choćby w bisowanym mazurze) dyrygent czuje się równie obco, jak Christian Thielemann w specyficznych rytmach walca wiedeńskiego. To jednak drobiazgi, nieistotne wobec sposobności obcowania z Halką jako dziełem europejskim, przyoblekającym odmienne kształty w zależności od ujęcia językowego i związanej z nim tradycji muzycznej. Dlatego tym bardziej dziwi, że do głównych partii w Halce „włoskiej” zatrudniono tylko dwoje cudzoziemskich śpiewaków – i to nie Włochów, tylko Hiszpankę Tinę Gorinę w roli tytułowej i brazylijskiego Jontka Matheusa Pompeu. Dlatego złości, że polscy soliści, blisko pół roku po koncercie w Studiu im. Witolda Lutosławskiego, dalej śpiewali swoje partie bez przekonania, z tekstem opanowanym „na małpę” i podanym fatalną dykcją. Z całej obsady bez zarzutu – ba, rewelacyjnie! – wypadł tylko Pompeu, Jontek żarliwy, wyśmienity technicznie i porywający przemyślanym rysunkiem postaci. W przeciwieństwie do wielu entuzjastów nie traktuję więc Halki pod Biondim jako „jedynie słusznej”. Czekam na dopracowaną w każdym calu wersję włoską i – z mniejszą już nadzieją – na inne wersje, choćby francuską i niemiecką, które przy odrobinie szczęścia i znacznie większym nakładzie sił komitetu obchodów Roku Moniuszkowskiego mogłyby zawojować światowe sceny z podobnym sukcesem, jak Sprzedana narzeczona Smetany.

Straszny dwór w Polskiej Operze Królewskiej. Fot. Maciej Czerski

Na Straszny dwór do Polskiej Opery Królewskiej szłam jak na ścięcie. Z oceną dorobku tej sceny nie dają rady nawet najwięksi mistrzowie integracji poznawczej. Przyjęło się jednak chwalić stronę muzyczną spektakli – ze względu na sympatię dla zespołu, który w większości wywodzi się z dawnego składu Warszawskiej Opery Kameralnej; ganić stronę inscenizacyjną – z uwagi na konserwatyzm dyrektora Ryszarda Peryta; i usprawiedliwiać wszelkie niedostatki mikroskopijnymi rozmiarami sceny, widowni oraz kanału orkiestrowego w Teatrze Stanisławowskim. Postanowiłam odczekać do ósmego przedstawienia po premierze: w nadziei, że muzycznie rzecz zdąży okrzepnąć, a resztę jakoś przetrzymam. Święta naiwności… O pomysłach Peryta na Straszny dwór w konwencji żałoby po powstaniu styczniowym, z III aktem w galerii portretów trumiennych i Agnus Dei z III Litanii ostrobramskiej zamiast mazura pisali już inni. Od siebie dodam, że ten niewiarygodny pokaz teatralnej amatorszczyzny i braku szacunku do dzieła chwilami zakrawał na parodię – aż do sceny kuligu, w której fircyk Damazy pojawił się nagle w stroju rosyjskiego bojara. Wtedy zrozumiałam, że reżyser traktuje swą wizję śmiertelnie poważnie. Uczestniczący w tym patriotyczno-szowinistycznym teatrzyku śpiewacy wypadli znacznie poniżej swoich możliwości, czasem wręcz skandalicznie. Z szacunku dla solistów – niektórych przecież znakomitych – pominę ich nazwiska, bo nie sposób budować swoich partii, kiedy orkiestra (niewielka i też złożona z doświadczonych muzyków) rżnie w odsłoniętym kanale jak kapela strażacka, ciężko, nierówno i w dziwacznych tempach. O tym, jak można grać i śpiewać w maleńkim teatrze, w okrojonym składzie, choćby pod targaną wiatrem plandeką – za to z dobrym dyrygentem za pulpitem – pisałam już nieraz i nie mam zamiaru stosować taryfy ulgowej wobec muzyków występujących w jednej z najpopularniejszych polskich oper. Podrwiwałam kiedyś z zachowawczej estetyki przedstawień w teatrze Stefana Sutkowskiego. Teraz miałam okazję przekonać się o degrengoladzie świetnego niegdyś zespołu, rozparcelowanego między dwa teatry bez spójnej koncepcji repertuarowej ani pomysłu na przyszłość.

Rok Moniuszkowski dopiero się zaczął i może jeszcze przynieść miłe niespodzianki. Na razie jednak obchody jednej z ważniejszych rocznic w naszym życiu muzycznym sprawiają wrażenie – oględnie rzecz ujmując – nieprzemyślanych. Być może dlatego Waldemar Dąbrowski, pełnomocnik do spraw organizacji jubileuszu, zapowiedział w rozmowie z Beatą Stylińską, że nie chce tych obchodów „znacząco domykać” i że przywrócenie Moniuszce należnego miejsca w kulturze to „zadanie na lata”. No to trzeba było wcześniej zabrać się do roboty.

Theatre like Ice That Gives You Fire

Everything began to deteriorate in 1906, with the passing of Giuseppe Giacosa – the co-creator (together with Luigi Illica) of Puccini’s greatest operatic successes: La Bohème, Tosca and Madama Butterfly. Two years later, a scandal broke out: Elvira Puccini accused her husband of a romance with their youthful servant girl, Doria Manfredi. It seemed that she had strong arguments in hand. The composer had already previously earned himself a reputation as an incorrigible ladies’ man, and Doria completely idolised him. When Elvira started a rumour that she had caught the two in flagranti, the girl committed suicide. The autopsy showed that Doria had died a virgin. The servant’s family brought a lawsuit, Elvira was found guilty, Puccini negotiated with the lawyers for the conviction to be set aside, and paid Manfredi a princely sum in damages. The tragedy of Doria tormented him to his life’s end. The composer, who had always made it his goal for the audience to cry at performances of his operas, had himself fallen victim to an intrigue that deceptively resembled Illica and Giacosa’s earlier libretti. And he was horrified to realise that the world, on the brink of the Great War, had occupied itself with other matters. ‘It is very difficult to write an opera now,’ he complained in a letter to Illica. The American success of La Fanciulla del West, created in collaboration with other librettists, turned out not to be reproducible in Europe. La Rondine – after its world première in 1917 – quickly fell into oblivion. Subsequent ideas for pieces based on motifs from works by Shakespeare, Balzac, Dickens, Kipling and Tolstoy landed in the circular file.

Finally, Puccini decided to set forth into the unknown. In 1919, he invited Italian journalist, theatrical critic and playwright Renato Simoni – who was friendly with Giuseppe Adami, the librettist for La Rondine and Il Tabarro, written a year later – to Torre del Lago. Simoni proposed that Puccini take a journey into the land of myth. ‘And Gozzi? What if we just returned to the œuvre of Gozzi?’ The composer agreed to the writer’s suggestion. He asked a certain lady who had seen a famous production by Max Reinhardt at Berlin’s Deutsches Theater back before the war to send him photos from that show. He decided the matter was worth his interest – on the condition that the intrigue be simplified and shown through the prism of the contemporary audience’s sensibilities: ‘Simoni’s, Adami’s and mine’.

Andrea Mastroni (Timur), Gregory Kunde (Calaf), and Yolanda Auyanet (Liù) – with Joan Martín Royo (Ping),  Vicenç Esteve (Pang), and Juan Antonio Sanabria (Pong). Photo: Javier del Real

The libretto of Turandot diverges far from its prototype. It even conflicts with Schiller’s Romantic, moralizing adaptation produced in Weimar by Goethe in 1802. One could risk the assertion that Puccini’s last opera is an homage to poor Doria, who took on the form of Turandot’s Liù – unhappily in love with Calaf and faithful unto death – who brings to mind associations with the female leads in the composer’s earlier works: the crueler the fate prepared for them together with the librettists, the more Puccini pitied them. Both the soulless princess and her unyielding admirer – unlike Liù – impress the viewer as beings not of this world, to whom only the final ‘transfiguration’ can impart more human characteristics. And that was precisely Puccini’s downfall. He struggled with the protagonists’ final duet for months, unaware that his own days had been numbered by throat cancer. He agreed only to the fourth version of the last scene, sent by Adami in October 1924, after four years of work on the piece as a whole. Next to a barely-sketched melody from Turandot’s part, he made an intriguing note: ‘poi Tristano’ – ‘then Tristan’. Researchers are wracking their brains to this day, wondering what he had in mind. To finish the opera with an allusion to Wagner’s masterpiece? Or perhaps – more probably – to throw down the gauntlet before Wagner, to describe the princess’ transfiguration by love in a completely different sonic language, to blaze completely new trails for Italian opera, which over the past century had become ossified? We shall never find out. At the world première, Toscanini lay down his baton after Liù’s death scene.

Turandot is one of the 20th century’s unfinished masterpieces. A mysterious work – on the one hand, literally boiling with melodic imagination, as if Puccini, sensing his impending death, was trying to fit in material for several operas which would no longer have the chance to be written; and on the second, surprisingly innovative, combining references to Stravinsky, Richard Strauss, Schoenberg and the French Impressionists with allusions to the form’s tradition filtered through a fin-de-siècle sensibility; and on the third, a brilliant failure, a musical expression of powerlessness in conflict with a subject as tempting as it was risky for an artist lost in the land of fairy tales. And like most 20th-century operatic masterpieces – including those that are finished – it requires a cast that is all but impossible to put together, a highly competent conductor and a stage director gifted with extraordinary imagination.

Gregory Kunde. Photo: Javier del Real

The decision to entrust the new production of Turandot at Madrid’s Teatro Real to the care of Robert Wilson turned out to be more than appropriate. The aesthetic language of this avant-garde classic’s productions arises out of the most noble traditions of Japanese theatre – clarity of space, an economy of acting closely bound up with the symbolic sphere, sensitivity to colour and the tiniest changes in lighting. Wilson creates a theatrical illusion with simple means: through the use of a cyclorama, movable panels, abstract projections, simple props that all the more bring out the gestural language he has elaborated – superficially foreign, but sufficiently precise and suggestive that its figures soon combine into a coherent semantic whole. He conveys the characters’ emotions with micro-movements of the body; he paints physical sensations with fields of light and color. After a moment of disorientation, even the untrained viewer begins to associate trembling fingers with Calaf’s anxiety; the flashes of red taking over the entire stage, with the pain of Liù under torture; the grotesque dances of the three Mandarins, drawn from the commedia dell’arte, with the inhuman etiquette of Turandot’s court. The entire concept is dazzling in its visual beauty, which despite this does not eclipse the individual scenes; among others, the symbolic death of the little slave girl, who slowly bows her head over folded hands – like Buddha sinking into Nirvana – after which she literally departs into non-existence, reeling, less and less visible, among the members of her own funeral procession.

Wilson’s staging is also supportive to the singers – for most of the show, they are set facing the audience, unencumbered by superfluous props, creating their roles in a comfortable acoustic space. The pre-première period did not pass without certain turbulences in the cast – Nina Stemme, laid low by illness, withdrew from the role of Turandot; there was also a last-minute substitution in the role of Liù. My fears notwithstanding, Irene Theorin built a convincing character of the cruel princess – with a voice of sometimes rather unpleasant colour, but intonationally secure (despite a wide vibrato), rich in overtones and skillfully diversified in expression (e.g. the superbly shaded phrase ‘Principessa Lou-Ling’ in the aria ‘In questa reggia’). I was somewhat less impressed with Yolanda Auyanet, who is very musical and technically competent, but possesses a soprano too dark and dense for the role of Liù. The extraordinarily well-favoured, subtly-delivered bass of Andrea Mastroni was perfect in the role of Timur. My sincere admiration goes to the three Mandarins – Vicenç Esteve (Pang), Juan Antonio Sanabria (Pong), and especially the phenomenal Joan Martín-Royo (Ping) – ideally matched in vocal terms and, unlike the rest of the cast, saddled by the stage director with a whole host of complex acting tasks, in which they acquitted themselves impeccably. But the true hero of the evening turned out to be Gregory Kunde (Calaf). This singer is unstoppable: after a forty-year stage career, the bel canto master is more and more often taking on heroic roles – and that, with superb results. His tenor, although it has become slightly duller in the lower register, is still impressive in its large range, extraordinary culture of phrasing and freedom of vocal production in the highest notes.

Irene Theorin (Turandot). Photo: Javier del Real

Nicola Luisotti led the orchestra of the Teatro Real with vigour, at very brisk tempi, but too often emphasizing juiciness and power of sound – at the expense of nuances in colour and texture. It also sometimes happened that the sound of the chorus was drowned out by the massive orchestra, which in the case of Turandot – which is exceeded in its masterful painting of the crowd’s moods probably only by the operas of Mussorgsky – should be considered a serious interpretative flaw. All of the above notwithstanding, the fact remains that the ‘Gira la cote, gira, gira!’ scene sent shivers up and down my spine.

The Madrid Turandot was performed with the finale by Franco Alfano, who conscientiously collected the dead composer’s notes and, based on them, whipped up a completed version that was correct but far from Puccini’s unfulfilled intention. That intention was also missed by Luciano Berio, the author of a considerably more interesting and much more rarely-played reconstruction from 2001: he took the indication ‘poi Tristano’ to heart and ended the opera with an almost literal quote from Wagner. The longer I compare the two versions, the better I understand Toscanini, who presented the work in its unfinished form at the world première. Out of respect for Puccini, who thought about the solution to his Turandot’s final riddle for so long that death finally overtook him.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski