Nieszczęsny syn Parsifala

Malownicze nadreńskie Krefeld – w XVIII stuleciu jeden z najprężniejszych ośrodków przemysłu tekstylnego w Europie – czekało na Rycerza z Łabędziem niemal równie długo, jak Warszawa. Lohengrin zainaugurował sezon 1952/53 w świeżo otwartym gmachu Staatstheater, wzniesionym według projektu Eugena Bertranda na fundamencie nieukończonego teatru garnizonowego brytyjskich wojsk okupacyjnych. Prowizoryczny gmach miał ulec dalszej rozbudowie, opóźnionej przez nagłą śmierć architekta. Obecną, późnomodernistyczną formę nadał mu Gerhard Graubner, który wyposażył go w charakterystyczną trójwymiarową fasadę z romboidalnych paneli szklanych, zachowując pierwotny projekt widowni i sceny. Teatr Graubnera otworzył podwoje w styczniu 1963 roku, dwa lata po kolejnej inscenizacji Lohengrina, która utrzymała się na afiszu aż do 1977 roku. Powrót romantycznej opery Wagnera po czterdziestu latach nieobecności anonsowano jako największe wydarzenie sezonu w Krefeld – z mojego punktu widzenia tym ciekawsze, że wyśniony przez Elzę rycerz miał przybyć w osobie tego samego śpiewaka, który w kwietniu 2014 wcielił się w rolę Lohengrina w TW-ON. Peter Wedd zadebiutował w tej partii nieco wcześniej, w Narodowym Teatrze Morawsko-Śląskim w Ostrawie, większość operomanów kojarzy go jednak z poetycką, pełną ukrytych sensów inscenizacją Antony’ego McDonalda. Przyszedł czas na zmianę: trzeciego po wojnie Lohengrina w Krefeld wyreżyserował Robert Lehmeier, doświadczony człowiek teatru muzycznego, dawny asystent Harry’ego Kupfera przy pracach nad Ringiem w Bayreuth w 1988 roku.

Pierwsze zdjęcia z prób zwiastowały najgorsze: typową niemiecką Regieoper z paniami w biurowych garsonkach, panami w trzyczęściowych garniturach oraz tytułowym bohaterem w absurdalnym kostiumie rodem z taniego filmu science-fiction i z jeszcze bardziej absurdalnym różanym wiankiem na skroniach. Tymczasem inscenizacja Lehmeiera okazała się pod wieloma względami piękną katastrofą. Odniosłam wrażenie, że reżyser podjął karkołomną próbę dialogu z koncepcją McDonalda – próbę w sumie nieudaną, z kilkoma pomysłami daleko poza granicą szarży, zrealizowaną jednak w miarę konsekwentnie w ramach dwóch równoległych narracji: kryzysu władzy w obliczu nadciągającego konfliktu i utraty złudzeń dwojga niewinnych kochanków. Lehmeier – we współpracy ze scenografem Tomem Muschem – rozegrał swojego Lohengrina w przestrzeni umownej, niemniej inteligentnie zawieszonej między współczesnością a światem średniowiecznej legendy. Zamek w Antwerpii wieńczą obronne krenelaże, ale wystrój pomieszczenia, w którym odbędzie się sąd boży nad Elzą, przywołuje jednoznaczne skojarzenia z nowojorską siedzibą ONZ. Tapety na ścianach i zawieszona w głębi kurtyna są niemal dosłownym odwzorowaniem tkaniny projektu Else Poulsson, zdobiącej wnętrze sali zgromadzeń Rady Bezpieczeństwa. Niemal dosłownym, bo reżyser i scenograf zastąpili motyw trzech kłosów – symbolizujący nadzieję odrodzenia – przewrotną wersją kaduceusza, z dwoma wężami owiniętymi wokół miecza. Formalne stroje dworzan i polowe mundury wojów brabanckich ostro kontrastują z florystycznymi akcentami w ubiorach dwojga głównych protagonistów, outsiderów równie zagubionych w rzeczywistości, jak amerykańskie dzieci-kwiaty na pierwszym festiwalu w Woodstock (kostiumy Ingeborg Bernerth). Wizualnie składałoby się to w całkiem przekonującą całość, gdyby nie groteskowy w swej brzydocie kombinezon Lohengrina, co najmniej do końca I aktu skutecznie odwracający uwagę od płynącego ze sceny śpiewu.

Scena z I aktu. W środku Izabela Matuła (Elza). Fot. Thomas Esser.

Trzeba jednak Lehmeierowi przyznać, że każdą z postaci poprowadził bardzo sprawnie i tchnął w nią prawdziwe życie. Czy zgodnie z intencjami kompozytora, to już całkiem inna sprawa. McDonald także dokonał dość odważnej reinterpretacji dzieła: jego Lohengrin zostawia Brabancji odczarowanego Gotfryda, który okazuje się całkiem niedojrzały do roli przywódcy i rozpoczyna śmiertelnie niebezpieczną zabawę w wojnę. Ale dopiero w finale. U Lehmeiera Henryk Ptasznik od początku ma w nosie miłość Elzy i Lohengrina – w tajemniczym przybyszu w srebrnej zbroi dostrzega wyłącznie taktycznego sojusznika w nadciągającym konflikcie. Końcowe wejście Gotfryda z karabinem w garści nie wywołuje zatem spodziewanego efektu. U McDonalda Lohengrin jest wzruszająco nieporadny, spragniony miłości, rozdarty między obowiązkiem rycerza a powinnością męża. U Lehmeiera jest nieodrodnym synem Parsifala, i to z pierwszego aktu Wagnerowskiej opery. Naprawdę nic nie wie: ani co począć z mieczem, ani jak spełnić oczekiwania tej dziwnej istoty, która przywołała go z Monsalvat. Na dźwiękach preludium orkiestrowego rozgrywa się pantomima: Elza traci z oczu małego Gotfryda, noszącego taki sam kwietny wianek, jak później Lohengrin, i pogrąża się w erotycznej fantazji o nagim młodzieńcu z różami na skroniach i ze lśniącym mieczem w dłoni. Przez cały I akt trwa w stanie dziwnego otumanienia. Jej fantazja wreszcie się spełnia, ale tylko pozornie. W dalszym toku akcji obserwujemy postępujące rozczarowanie Elzy tajemniczym przybyszem, który najwyraźniej nie nadaje się ani do walki, ani do łóżka, ani do najzwyklejszej ludzkiej przyjaźni. Kiedy Lohengrin straci wianek (czyli postrada niewinność, zabijając Telramunda), Elza na powrót odda się marzeniom i przekaże zarówno wianek, jak i miecz symbolicznej figurze kochanka, który znów pojawi się w głębi sceny.

A jednak to się ogląda. Z gmatwaniny nadinterpretacji, interpretacji dyskusyjnych i po prostu błędnych wychwytuje się parę scen brawurowych, kilka przepięknych skrótów teatralnych. Lehmeier dostrzegł w Ortrudzie i Telramundzie postaci jeszcze tragiczniejsze, niż zasugerował McDonald. W tle ich zmowy w II akcie przewija się autentyczna determinacja dwojga ludzi, którzy muszą prowadzić podwójną grę, by stanąć w obronie swoich przekonań. W późniejszym dialogu Ortrudy z Elzą wyraźnie daje się odczuć moment, kiedy żona Telramunda się łamie i naprawdę współczuje niefortunnej pannie młodej. W I akcie, tuż przed wkroczeniem Lohengrina, skonsternowani chórzyści zaczynają dosłownie „obłazić” piórami: wyciągają je z włosów i zakamarków ubrań, z obrzydzeniem strzepują z pończoch i butów. Świetna metafora zaskoczenia graniczącego z paniką, znacznie bardziej przekonująca niż ograne do nudności wymachiwanie rękami nad głową. W scenie nocy poślubnej w III akcie Lohengrin próbuje dopaść uciekającą przed nim Elzę i na chwilę mu się udaje: w przerażającym geście unieruchomienia dzikiego zwierzęcia, które zastyga w jego uścisku jak sparaliżowane.

Burzliwy duet Ortrudy (Eva Maria Günschmann) i Telramunda (Johannes Schwärsky). Fot. Thomas Esser.

O ile jednak strona teatralna pozostawiała sporo do życzenia, o tyle warstwa muzyczna przeszła najśmielsze oczekiwania. Zespół Niederrheinische Sinfoniker pod batutą Estończyka Mihkela Kütsona, od 2012 roku szefa artystycznego Theater Krefeld und Mönchengladbach, grał z nerwem, w świetnie dobranych tempach, a przy tym subtelnie, cudownie miękkim dźwiękiem, pięknie rozświetlając fakturę, zwłaszcza w partiach instrumentów dętych. Cztery ściągnięte z Bayreuth „Königs-Trompeten” w stroju C przydały należnej potęgi brzmienia fanfarom. Powiększony chór imponował dykcją, klarowną emisją i umiejętnością różnicowania dynamicznego frazy. W obsadzie solowej właściwie nie było słabych punktów, może poza Andrew Nolenem w partii Herolda, nie dość wyrazistym i często niepewnym intonacyjnie. Matthias Wippich, obdarzony niezwykle urodziwym, bogatym w alikwoty basem (w barwie przypominającym trochę głos młodego Gottloba Fricka), przekonująco wcielił się w rolę charyzmatycznego, a zarazem zdemoralizowanego Henryka Ptasznika. Johannes Schwärsky stworzył Telramunda z krwi i kości: już to aroganckiego, już to demonicznego, czasem wstrząsająco bezradnego w starciu z rzeczywistością. Jego gęsty bas-baryton zdumiewa elastycznością i potęgą brzmienia – chwilami zbyt dużą, zwłaszcza w duecie z Evą Marią Günschmann, która dysponuje głębokim, świetnie wyrównanym w rejestrach, lecz w sumie dość delikatnym mezzosopranem. Pod względem aktorskim jej Ortruda okazała się majstersztykiem – gdyby śpiewaczka potrafiła lepiej rozłożyć siły i oszczędzić rezerwy na III akt, zbudowałaby postać doskonałą w każdym calu. 

Wykonawcy dwóch głównych partii byliby ozdobą każdego przedstawienia Lohengrina: na dowolnej, nie tylko europejskiej scenie. Piszę to z pełnym przekonaniem i tym większą przyjemnością, że partię Elzy śpiewała Izabela Matuła, absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie, pamiętna tytułowa Maria ze spektakli zapoznanego dzieła Romana Statkowskiego, przygotowanych w 2013 roku pod batutą Łukasza Borowicza na scenie Opery Bałtyckiej. Jej sopran zawsze ujmował urodą, specyficznie ciemną barwą i miękką, odrobinę „staroświecką” emisją. Teraz zyskał na szlachetności, nabrał pewności intonacyjnej i dramatycznego wyrazu, dzięki czemu śpiewaczce udało się zbudować postać Elzy, która w toku narracji przechodzi zdumiewającą przemianę z bujającej w obłokach nastolatki w gorzko rozczarowaną kobietę. Peter Wedd, który trzy miesiące wcześniej zaśpiewał Lohengrina w Atenach głosem jak ze Zmierzchu bogów – prawdziwie bohaterskim, wręcz przytłaczającym autorytetem – tym razem na powrót odkrył w swej partii pokłady dojmującego liryzmu, popartego świetnie prowadzonym oddechem i wyczuciem frazy. Reżyser postawił przed nim trudne zadanie, wtłoczywszy go w rolę zdezorientowanego bożego prostaczka – mimo to Wedd wybrnął z tej próby zwycięsko, udowadniając, że już nie tylko panuje nad mocą swojego Heldentenoru, ale też umie różnicować jego brzmienie. W Lohengrinie z Krefeld dźwięczało w nim srebro, w Atenach stal, w Walkirii z Karlsruhe lśniący złotawym blaskiem mosiądz. To rzadki w dzisiejszym świecie wokalistyki przypadek śpiewaka, który identyfikuje się ze swoimi bohaterami bez reszty i potrafi kształtować rolę środkami czysto muzycznymi.

Fatalna w skutkach noc poślubna. Izabela Matuła i Peter Wedd (Lohengrin). Fot. Thomas Esser.

Gdyby inscenizacja Lehmeiera dorównywała spójnością dźwiękowej szacie Lohengrina z Krefeld, byłabym najszczęśliwszym krytykiem operowym na świecie. Ale cudów nie ma. Poniekąd o tym miał być ten spektakl. Że dobro narodów nie zależy od podejrzanych mężów opatrznościowych. Że miłości nie da się zbudować na własnych wyobrażeniach o ukochanej osobie. Żeby nie liczyć na objawienie, tylko cierpliwie wykuwać swój los. Muzykom się udało. Reżyser musi się jeszcze przyłożyć.

Die Zugezogenen

Wróciłam wczoraj z Krefeld. Z przedstawienia, które pod względem inscenizacyjnym okazało się znacznie lepsze, niż wróżyły zdjęcia z próby generalnej, na tyle jednak złe, żeby dostarczyć materiału do przemyśleń na kilka najbliższych dni. Recenzji zatem proszę spodziewać się w końcu tygodnia. Tymczasem podzielę się z Państwem wrażeniami z niezwykłej wystawy, wyreżyserowanej tak po mistrzowsku, że niejeden młody zdolny wyznawca Regietheater mógłby się uczyć rzemiosła od jej twórców. Nazajutrz po przedstawieniu Lohengrina zagnało nas do muzeum sztuki współczesnej w dwóch willach z końca lat dwudziestych XX wieku, zaprojektowanych przez Ludwiga Miesa van der Rohe, niemieckiego architekta i dizajnera, przedstawiciela tak zwanego stylu międzynarodowego w sztuce modernistycznej. Nie spodziewałyśmy się, że zastaniemy tam ekspozycję prac duetu Elmgreen & Dragset – zatytułowaną Die Zugezogenen (Przybysze) – która po niedawnych doświadczeniach z Brexitem i ogólnym kryzysem Unii Europejskiej okaże się dla nas przeżyciem tyleż bolesnym, ile oczyszczającym.

Duńczyk Michael Elmgreen i Norweg Ingar Dragset działają wspólnie od 1995 roku. Dwaj artyści z mojego pokolenia, poeta i człowiek teatru, mieszkańcy kosmopolitycznego Berlina, uprawiający sztukę naznaczoną piętnem przewrotnego humoru, a zarazem zaangażowaną w bieżący dyskurs społeczny i kulturowy. Die Zugezogenen to fikcyjna opowieść o niemieckiej rodzinie osiadłej w Wielkiej Brytanii, która po ogłoszeniu wyników osławionego referendum postanawia wprowadzić się do willi w Krefeld. Elmgreen i Dragset gubią tropy niezwykle skutecznie: w pierwszej chwili nabrałam się zarówno na informację o odwołaniu ogłoszenia o sprzedaży domu, jak na widok starego jaguara na angielskich numerach rejestracyjnych, z rozrzuconymi na tylnym siedzeniu plastikowymi torbami z Tesco i innych brytyjskich sieciówek. Dopiero potem zaczęło do mnie docierać, że to kolejne objets d’art, nostalgiczne figury czasu utraconego, nieodzyskanego i nie do końca przepracowanego. Dwa piętra willi z ogrodem traumy – wystawa, której każdy element przywodzi na myśl skojarzenia z przepadłym dziedzictwem, prześnionym marzeniem o zjednoczonej Europie, gorzkim płaczem za jednością i zrozumieniem. Gdyby nie ta wystawa, zakasałabym rękawy i napisała operową recenzję, jak zwykle. Dzięki temu przeżyciu zastanowię się po dwakroć. A może i trzykroć. Bo naprawdę warto.

Stary jaguar, zapakowany po dach, i nieaktualne ogłoszenie o sprzedaży Haus Lange.

„Pęknięty” stół dla Ingmara Bergmana. Zapowiedź klęski sprzed niemal ośmiu lat.

Nuty Land of Hope and Glory Elgara. W pokoju, gdzie nieubłaganie tykający metronom zatrzymał się gdzieś w pół drogi między Adagio i Andante.

Kartony Cadogan Tate: „everything, handled with care”.

Filiżanka z manufaktury w Bayreuth. Z zaschniętymi na dnie śladami po wypitej kawie.

Być może motto Upiora. Smutne, ale jakże prawdziwe.

O libertynach, bohaterach i kochankach mimo woli

Pisałam niedawno, że z przyczyn finansowych i logistycznych opera będzie coraz częściej gościła na estradach filharmonii i innych sal koncertowych. Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Przeważnie lepiej słychać, inscenizacja nie rozprasza uwagi odbiorcy, można się skupić bez reszty na wykonaniu i kontekstach pozamuzycznych dzieła. Trochę ironizuję, trochę nie. W pierwszych dniach tegorocznego Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena mieliśmy okazję obcować z kompozycjami mało znanymi, rzadko wystawianymi, wciąż nieodkrytymi przez polskich melomanów. Tym większa gratka, że każda z nich w pewnym sensie „odsunęła się” od źródła inspiracji – z lepszym bądź gorszym skutkiem dla dramaturgii muzycznej utworu.

Żywot rozpustnika Strawińskiego, z librettem W.H. Audena i amerykańskiego poety Chestera Kallmana, nawiązuje luźno do cyklu ośmiu obrazów Williama Hogartha z lat 1732-33, opublikowanych w 1734 roku pod postacią rycin ilustrujących upadek niejakiego Toma Rakewella. Moralizatorski „komiks” Hogartha nie pozostawia złudzeń co do przyczyn i konsekwencji zepsucia głównego bohatera. Rakewell (nazwisko przewrotnie zniekształcone z rzeczownika pospolitego „rakehell”, skróconego później do „rake”, oznaczającego rozrzutnego pijaka, hazardzistę i kobieciarza) trwa w niezalegalizowanym małżeństwie z Sarah Young, która zdążyła już zajść z nim w ciążę. Lekkomyślny narzeczony niewiele sobie z tego robi: woli spędzać czas ciekawiej w Londynie, na lekcjach fechtunku, kibicowaniu walkom kogutów i zażywaniu rozkoszy w stołecznych domach publicznych. Wkrótce popada w długi i ze strachu przed wierzycielami poślubia brzydką, za to bardzo zamożną starą pannę. Hazardując się bez opamiętania, przepuszcza także majątek żony, lądując najpierw w więzieniu za długi, potem zaś w osławionym szpitalu wariatów Bedlam. Wierna Sarah odwiedza upadłego łajdaka, ten jednak nie zwraca na nią najmniejszej uwagi.

Żywot rozpustnika. Adrian Strooper (Tom Rakewell), Krzysztof Szumański (Nick Shadow) i Anna Lubańska (Matka Gąska/Baba-Turek). Dyryguje Alexander Liebreich. Fot. Bruno Fidrych.

W libretcie opery akcenty rozkładają się inaczej, również dzięki dodanej postaci Nicka Shadowa, który wodzi Toma na pokuszenie, informując go o nieoczekiwanym spadku i zgłaszając się do młodzieńca na służbę. Kim jest ów tajemniczy bohater? Wysłannikiem piekieł, co sugerowałoby imię, w potocznej angielszczyźnie równoznaczne z eufemistycznym określeniem diabła? Cieniem Rakewella, a może odbiciem mrocznej strony jego charakteru? Porzucona w ciąży Sarah Young przeistacza się w Anne Trulove (znów nazwisko mówiące, czyli figura „prawdziwej miłości”). Matka Gąska, właścicielka londyńskiego burdelu, jest także uwodzicielską bajarką. Poślubiona Tomowi stara panna okazuje się silną i mądrą, lecz po prostu spragnioną uczucia kobietą z brodą – atrakcją pokazów dla londyńskiej gawiedzi. Tom ostatecznie zwycięża swoje mroczne alter ego, które z zemsty pozbawia go rozumu. Wierna Anna odwiedza ukochanego w Bedlam tylko po to, żeby ostatecznie go porzucić. Zrozpaczony Rakewell umiera. Wszyscy bohaterowie – żywi i martwi – łączą się w mozartowskim epilogu, wyśpiewując przestrogę przed nieróbstwem, które okazuje się nadzwyczaj skutecznym narzędziem szatana.

Estradowe wykonanie Żywota rozpustnika przez solistów, Zespół Śpiewaków Miasta Katowice „Camerata Silesia” i NOSPR pod batutą Alexandra Liebreicha zakończyło się połowicznym sukcesem. Orkiestra grała dość niemrawo, a dyrygent nie zdołał wydobyć z partytury wszystkich neoklasycznych smaczków, przewrotnych gier z Bachem, Mozartem, angielską operą balladową i wiktoriańską operetką. Nie zachwycili też wykonawcy ról pierwszoplanowych – zbyt chłodna i zdystansowana wobec swej bohaterki Louise Alder (Anne Trulove) i obdarzony ładnym skądinąd tenorem Adrian Stooper (Tom Rakewell), który najwyraźniej nie douczył się partii. Zdecydowanie lepsze wrażenie pozostawili Krzysztof Szumański (bardzo przekonujący, chwilami groteskowy, chwilami liryczny Nick Shadow) i Anna Lubańska, której udało się stworzyć dojmująco ludzkie, złożone psychologicznie postaci Matki Gąski i Baby-Turka. Szkoda że aksamitny bas-baryton Erica Downsa ledwie przemknął w epizodycznej partii Ojca: młody Amerykanin okazał się najmocniejszym ogniwem obsady, zarówno pod względem urody głosu, jak umiejętności warsztatowych. Najjaśniejszym blaskiem zabłysnął kunszt katowickiego ansamblu „Camerata Silesia”: nienagannej emisji, świetnej dykcji i mistrzostwa w różnicowaniu planów dynamicznych mógłby mu pozazdrościć niejeden doświadczony chór brytyjski.

Największą atrakcją środowego koncertu z utworami Beethovena miał być występ Johna Malkovicha w drugiej części wieczoru, z muzyką do tragedii Goethego Egmont. Oprawa do sztuki o Lamoralu, hrabim Egmont, który wspólnie z Wilhelmem Orańskim był przywódcą niderlandzkiej opozycji przeciwko rządom hiszpańskim i został stracony z rozkazu księcia Alby, powstała na zamówienie samego poety. Składa się ze słynnej uwertury, dwóch pieśni i sceny śmierci Klaruni, ukochanej Egmonta, czterech muzycznych antraktów, melodramu z przedśmiertnym monologiem protagonisty oraz finałowej Symfonii zwycięstwa. Prawykonanie – przy okazji wznowienia tragedii w wiedeńskim Burgtheater w 1810 roku – przyjęto życzliwie, inscenizacje z muzyką Beethovena nie weszły jednak do kanonu teatralnego. Pomysłodawcą włączenia Egmonta do repertuaru koncertowego był Friedrich Mosengeil, pionier niemieckiej stenografii i doradca Bernarda II, księcia Saksonii-Meiningen. Sporządził coś w rodzaju streszczenia sztuki – przeznaczonego do odczytania przez narratora, który w ten sposób miał ułatwić słuchaczom „połapanie się” w akcji dramatu. Koślawy tekst Mosengeila został później poprawiony i uzupełniony przez Friedricha Grillparzera i w takiej postaci funkcjonuje na estradach od 1834 roku, aczkolwiek dość rzadko: z całej muzyki do Egmonta niesłabnącą popularnością cieszy się tylko uwertura, która w 1956 roku stała się nieoficjalnym hymnem powstania węgierskiego, a w 1972 zabrzmiała na stadionie w Monachium, ku pamięci ofiar zamachu terrorystycznego w wiosce olimpijskiej.

Egmont. Marie Arnet, Martin Haselböck i John Malkovich. Fot. Bruno Fidrych.

Orchester Wiener Akademie pod batutą Martina Haselböcka występuje z Egmontem od lat kilku, nagrała go też w ramach cyklu Re-Sound dla francuskiej wytwórni Alpha – w dwóch wersjach językowych i z udziałem dwóch recytatorów: wspomnianego już Malkovicha oraz Herberta Föttingera, wybitnego austriackiego aktora i reżysera (także operowego), dyrektora Theater in der Josefstadt w Wiedniu. Polska publiczność lepiej włada angielskim, a już z pewnością woli oglądać na estradzie uwielbianego przez kinomanów Malkovicha niż znanego garstce wtajemniczonych Föttingera. Być może nie ma o co kopii kruszyć, skoro tekst i tak ma niewiele wspólnego z pierwowzorem Goethego. Wolałabym jednak, żeby Malkovich czytał go odrobinę staranniej i z nieco słabiej zaznaczonym akcentem amerykańskim. Wolałabym też, żeby zasłużona, działająca od przeszło trzydziestu lat orkiestra instrumentów dawnych grała nie tylko w celnie dobranych tempach, ale też z nerwem i precyzyjnie, co dotyczy zwłaszcza rogów. Szwedzka sopranistka Marie Arnet dysponuje głosem wyjątkowej urody, niezbyt jednak dużym i niedostatecznie podpartym w górnym rejestrze, przez co Klaruni w jej ujęciu zbywało trochę na sile wyrazu. Szczerze powiedziawszy, wolałabym ją usłyszeć dzień wcześniej w partii Anny Trulove, którą ma dobrze ośpiewaną i która zdecydowanie lepiej pasuje do jej wokalnego emploi.

Trzeci koncert „operowy” pod wieloma względami okazał się najciekawszy. W pierwszej części Łukasz Borowicz porwał nieruchawą na ogół Orkiestrę Filharmonii Poznańskiej, która pod jego batutą dała popis leciutkiej i finezyjnej gry w młodzieńczej Symfonii C-dur Bizeta – utworze zdecydowanie zasługującym na wyciągnięcie z lamusa i zaprezentowanie szerszej publiczności. W części drugiej zabrzmiała Djamileh, jednoaktowa opera komiczna tegoż kompozytora do libretta Louisa Galleta, luźno opartego na wierszowanej baśni orientalnej Musseta Namouna. Utwór powstał w 1871 roku, na zamówienie Camille’a du Locle, szefa paryskiej Opéra-Comique. Bizet nie palił się z początku do ubrania tej historii w szatę muzyczną, utyskując na jej niewielki potencjał dramatyczny – mimo dodania przez librecistę nieobecnej w poemacie postaci służącego Splendiana. Z czasem jednak uległ i skomponował prawdziwą perłę, zatuszowawszy niedostatki libretta niezwykłym bogactwem języka harmonicznego i orientalizujących brzmień orkiestrowych. Operę przyjęto chłodno, zarzucając jej dziwactwo i rozliczne „wagneryzmy” (ówczesne słowo-wytrych na określenie muzyki, której nie da się prosto zaszufladkować). Djamileh zeszła ze sceny po dziesięciu przedstawieniach i wciąż czeka na ponowne odkrycie – choć wśród jej oddanych wielbicieli znaleźli się między innymi Gustaw Mahler i Ryszard Strauss (który znalazł w niej źródło inspiracji do napisania swojej Ariadny na Naksos).

Djamileh. Eric Barry (Haroun) i Jennifer Feinstein (partia tytułowa). Dyryguje Łukasz Borowicz. Fot. Bruno Fidrych.

Borowicz poprowadził ten klejnocik z godnym podziwu wyczuciem i zrozumieniem dojrzałego stylu Bizeta (z pewnością miał w tym swój udział Piotr Kamiński, konsultant artystyczny przedsięwzięcia), choć poznańskiej orkiestrze przydałoby się jeszcze kilka prób, by poruszać się swobodniej w zawiłościach partytury. Po rewelacyjnym występie zespołu „Camerata Silesia” Poznański Chór Kameralny zachwycił jakby mniej – za sprawą charakterystycznej „cofniętej” emisji śpiewacy byli często pod dźwiękiem, trzeba jednak przyznać, że nie mieli żadnych kłopotów z dykcją i klarownym podawaniem tekstu. Opowieść o zblazowanym kalifie Harounie, który ucieka przed prawdziwą miłością i co miesiąc bierze sobie kolejną nałożnicę, by wreszcie paść „ofiarą” fortelu zakochanej w nim Dżamili, która podszywa się pod nową kochankę i o dziwo nie zostaje odrzucona (ku rozpaczy liczącego na jej względy Splendiana) – wymaga trojga znakomitych solistów. Brytyjski baryton George Mosley ma już najlepsze lata za sobą, niemniej w roli pechowego służącego dał popis nieskazitelnej techniki wokalnej i warsztatu aktorskiego. Eric Barry sprawdził się bez zarzutu w arcytrudnej partii Harouna – wprawdzie jego lekki, a mimo to bogaty w alikwoty tenor pasuje mi bardziej do włoskiego belcanta niż do opery francuskiej, ale kolejnego Alaina Vanzo chyba się już nie doczekamy. Jennifer Feinstein (w roli tytułowej) zachwyciła soczystym, idealnie wyrównanym w rejestrach mezzosopranem, którego chciałoby się posłuchać w repertuarze Verdiowskim, a nawet Straussowskim – prawdziwy, „nienadmuchany” duży głos, za jakim tęskni większość współczesnych operomanów. Wojciech Pszoniak w mówionej roli Sprzedawcy Niewolników okazał się całkowitym przeciwieństwem zimnego jak lód Malkovicha: mistrz emfazy i patosu w najlepszym tego słowa znaczeniu dopowiadał historię głosem zmiennym jak barwy kameleona, ani przez chwilę nie wykraczając poza granice dobrego smaku.

Trzy pouczające wieczory, które dały mi więcej materiału do przemyśleń niż niejedna inscenizacja dzieła z obiegowego repertuaru. Z utęsknieniem czekam na następne estradowe odkrycia, choćby przy okazji sierpniowego festiwalu „Chopin i jego Europa”. W Wielki Piątek wybiorę się jeszcze na Niemieckie Requiem Brahmsa do TW-ON. Wrażenia raczej zachowam dla siebie, chyba że wykonawcy mile mnie zaskoczą. Upiór też ma prawo do chwili osobistej refleksji, która pozwoli mu zebrać siły przed kolejną feerią reżyserskich pomysłów w operze. Ale o tym za chwilę.

Vacation at a Morgue

Aschenbach is dead. And has been for quite some time. This is attested by an enormous photo in a black, encrusted frame – a blurred photo covered in fungi like a porcelain portrait on a forgotten gravestone. In front of the photo stand flowers in vases and a tripod holding up a snow-white wreath. Alongside, a black matte-painted grand piano and rows of chairs occupied by neatly-dressed mourners. On the right, a pile of monstrously huge tulips with indigo petals. In a moment, the writer seized by a creative block will meet the Traveler, who will encourage him to travel south. Are we at the gates of a cemetery chapel in Munich, or in some weird funeral home where the ritual has been going on for so long that the photograph of the deceased has managed to grow fungi?

The narrative of Britten’s Death in Venice fills two acts, divided into scenes moving from one to another abruptly, a bit as if in a dynamic film montage – at first glance without any relationship to each other, similar to hallucinations or phantoms in a dream. The composer and the librettist Myfanwy Piper were trying in this way to escape the trap of literality that Mann avoided thanks to the use of literary irony and ambiguous play between the author and the reader trying to follow the meanings. Britten’s opera can thus be interpreted as a record of the writer’s agony in which ‘figures of death’ (the Traveler, the Elderly Fop, the Old Gondolier, the Hotel Manager, the Hotel Barber and the Leader of the Players), the ominous Voice of Dionysus and the ambiguous Voice of Apollo, and even Tadzio himself, turn out to be just the effect of the increased activity of a dying brain. However, Graham Vick, the director of the most recent staging at Deutsche Oper Berlin, has gone a step further. It seems that his Aschenbach has returned from the hereafter to yet again stand eye to eye with death and recreate his nightmarish journey into abject degradation.

Seth Carico and the choristers. Photo: Marcus Lieberenz.

The problem is that there is no space in Vick’s concept for the vision of pure beauty that surreptitiously invades the writer’s neatly-arranged life. From the very beginning, the stage is drowning in colors of decay: purulent yellows, dead green, bluish purple and matte black (stage design by Stuart Nunn, lighting design by Wolfgang Göbbel). There is no contrast between the sunny Lido beach and the gloom of the foul-smelling Venetian canals. There is no Venice at all. All of the plein-air scenes are replaced by a pile of overgrown tulips; all of the indoor episodes play out beneath the black frame, from which even the photo of Aschenbach disappears in Act II. The protagonist, oddly distanced from his surroundings, thrashes about among a small number of unchanging props. The chairs set in rows replace the ship’s deck, the hotel restaurant and the barber shop. The funeral wreath of white flowers ends up at a certain moment around the neck of Tadzio, the winner of the boyish ‘games’ at the beach. In barely-sketched, difficult-to-identify spaces, lust and death reign absolutely. The band of sellers surrounds the writer like a crowd of horny whores and pimps, making gestures of unambiguously erotic connotations at him. Aschenbach is not disgusted by the street stench or the scent of disinfectants – only by his own sexual urges. The specter of Indian cholera hanging over the city becomes a metaphor of moral decadence. The point here is not beauty and truth, nor the conflict between Apollo and Dionysus, but rather the pitiful drama of a widower who in his old age has discovered within himself a homosexual and a pedophile.

Such a shallow, basically bourgeois and prudish interpretation of Death in Venice is astounding in the second decade of the 21st century. To make things even worse, Graham Vick has decided to kill off Tadzio, who dies in the finale at the hands of a band of his rowdy peers. Aschenbach holds him as Our Lady holds the dead Christ, and then lays his corpse aside and slips away into the wings. Has Apollo finally fallen in the conflict with Dionysus? Did Tadzio have to die in order for the writer to dare to show him tenderness? Or maybe this whole tale was just a warning from the hereafter not to give in to one’s own drives? I have no idea. In the final scene, I saw rather the weakness of a stage director who has decided to at least close off a chaotically-constructed narrative with an iconoclastic conclusion. The only thing in this staging that inspired my genuine admiration was Vick’s decision to give the roles of Tadzio, his family and friends not to dancers, but to actors ideally cast in terms of physicality (the tiny Rauand Taleb and the two-heads-taller Lena Natus as his mother), realizing their pantomime with full involvement and, at the same time, a charming and very convincing clumsiness (superb choreography by Ron Howell).

Paul Nilon (Aschenbach) and Rauand Taleb (Tadzio). Photo: Marcus Lieberenz.

Fortunately, the musical side of the production fully recompenses the unsuccessful stage direction. The Deutsche Oper ensemble plays with a glittering, selective sound ideally balanced in proportions between sections and, at the same time, beautifully diversified in the separate orchestral planes distinguished by Britten – in the ‘Asiatic’ gamelan-style music of Tadzio, the somber harbingers of death (where the woodwinds are combined with the tuba), the caricatured combination of the plague motif with the ‘unearthly’ portrait of the boy (Aschenbach’s feverish dream scene). While conductor Donald Runnicles did not avoid dragging in a few spots in Act I, one must admit that the opera itself only picks up the tempo at the moment when the writer chokes out a bashful ‘I – love you’ at the end of Act I, Scene 7. Paul Nilon, a superb lyric tenor, known above all for roles in Baroque and Classical operas, debuted in the role of Aschenbach in 2015 at the Garsington Opera. The small dimensions of that stage, along with Paul Curran’s transparent stage direction, no doubt facilitated his task. With the difficult acoustics of the Berlin theater, he struggled for a long time, initially in a voice with excessive vibrato and sparse overtones. In Act II, he gave it his all: he created a character of immeasurable psychological complexity, supporting his interpretation with enormous power of expression and flawless diction. The real hero of the evening, however, turned out to be Seth Carico in the seven roles of the writer’s alter ego and the Voice of Dionysus: a true bass-baritone of gorgeous tone, resonant in all of its registers, including the mocking falsetto. Tai Oney (the Voice of Apollo), a full and colorful male soprano, acquitted himself worse, however, with an excessively hysterical sound. Among the secondary characters, Andrew Dickinson (the Porter) stood out; since last season, he has been permanently associated with DOB, where he has shone in, among other roles, the Novice in the recent production of Billy Budd directed by David Alden. The choir deserves separate praise – for its great vocal production, musicality in phrasing and well-blended sound.

Paul Nilon (at the center). Photo: Marcus Lieberenz.

In 2009, when Runnicles took over as artistic director of the Deutsche Oper and announced that he would introduce Britten’s works to the Berlin house’s permanent repertoire, voices of opposition reverberated: ‘Britten? That won’t be accepted here.’ Fortunately, he did not listen. In just under four years in Berlin, he has put on Peter Grimes, Billy Budd, The Rape of Lucretia and Death in Venice. In December 2016, his contract was extended to 2022. We shall see how things go in the future, though after my experiences with Vick’s staging, I would prefer just to listen.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Wakacje w kostnicy

Aschenbach umarł. I to dość dawno temu. Świadczy o tym olbrzymie zdjęcie w czarnej, inkrustowanej ramie – zatarte, pokryte pleśnią niczym porcelanowy portret na zapomnianym nagrobku. Przed zdjęciem stoją kwiaty w wazonach i statyw podtrzymujący śnieżnobiały wieniec. Obok fortepian, zamalowany czarną matową farbą, i rzędy krzeseł, zajętych przez schludnie ubranych żałobników. Po prawej stos monstrualnie wielkich tulipanów o sinofioletowych płatkach. Za chwilę ogarnięty niemocą twórczą pisarz spotka Podróżnika, który zachęci go do wyjazdu na południe. Czy jesteśmy u wrót kaplicy cmentarnej w Monachium, czy w jakimś dziwnym zakładzie pogrzebowym, gdzie rytuał ciągnie się od tak dawna, że fotografia denata zdążyła porosnąć grzybem?

Narracja Brittenowskiej Śmierci w Wenecji wypełnia dwa akty, podzielone na sceny przechodzące z jednej do drugiej raptownie, trochę jak w dynamicznym montażu filmowym, pozornie bez związku, na podobieństwo halucynacji albo sennych majaków. Kompozytor i librecistka Myfanwy Piper próbowali w ten sposób wymknąć się z pułapki dosłowności, której Mann uniknął dzięki zastosowaniu ironii literackiej i wieloznacznej gry między autorem a tropiącym sensy czytelnikiem. Operę Brittena można więc zinterpretować jako zapis agonii pisarza, w której „figury śmierci” (Podróżnik, Podstarzały Dandys, Stary Gondolier, Dyrektor Hotelu, Fryzjer Hotelowy i Pierwszy Muzyk), złowieszczy Głos Dionizosa i niejednoznaczny Głos Apollina, a nawet sam Tadzio, okażą się tylko efektem wzmożonej aktywności konającego mózgu. Graham Vick, reżyser najnowszej inscenizacji w Deutsche Oper Berlin, poszedł jednak krok dalej. Wygląda na to, że jego Aschenbach wrócił z zaświatów, by jeszcze raz stanąć oko w oko ze śmiercią i odtworzyć swoją koszmarną podróż na dno upodlenia.

Akt I, scena 1. Po prawej Paul Nilon (Gustaw von Aschenbach). Fot. Marcus Lieberenz.

Szkopuł w tym, że w koncepcji Vicka zabrakło miejsca na wizję czystego piękna, która wdziera się podstępnie w poukładane życie pisarza. Scena od samego początku tonie w barwach rozkładu: ropnych żółcieniach, martwej zieleni, sinej purpurze i zmatowiałej czerni (scenografia Stuart Nunn, reżyseria świateł Wolfgang Göbbel). Nie ma kontrastu między rozsłonecznioną plażą Lido a mrokiem smrodliwych weneckich kanałów. W ogóle nie ma Wenecji. Wszystkie plenery zastępuje sterta przerośniętych tulipanów, wszystkie epizody we wnętrzach rozgrywają się pod czarną ramą, z której w II akcie znika nawet zdjęcie Aschenbacha. Główny bohater, dziwnie zdystansowany wobec otaczającej go rzeczywistości, miota się wśród nielicznych i wciąż tych samych rekwizytów. Ustawione rzędami krzesła zastępują pokład statku, hotelową restaurację i salon fryzjerski. Żałobny wieniec z białych kwiatów trafia w pewnym momencie na szyję Tadzia, zwycięzcy chłopięcych „igrzysk” na plaży. W ledwo naszkicowanych, trudnych do zidentyfikowania przestrzeniach bez reszty królują pożądanie i śmierć. Banda drobnych handlarzy osacza pisarza jak tłum napalonych dziwek i alfonsów, wykonując pod jego adresem gesty o niedwuznacznie erotycznym zabarwieniu. Aschenbach nie brzydzi się ulicznego fetoru i woni środków dezynfekujących, tylko własnej chuci. Unoszące się nad miastem widmo indyjskiej cholery staje się metaforą degrengolady moralnej. Nie o piękno i prawdę tu chodzi, nie o konflikt apollińsko-dionizyjski, lecz o żałosny dramat wdowca, który na stare lata odkrył w sobie homoseksualistę i pedofila.

Tak spłycone, w gruncie rzeczy mieszczańskie i pruderyjne odczytanie Śmierci w Wenecji zdumiewa w drugiej dekadzie XXI wieku. Na domiar złego Graham Vick postanowił uśmiercić Tadzia, który w finale ginie z rąk bandy rozwydrzonych rówieśników. Aschenbach tuli go niczym Matka Boska martwego Chrystusa, po czym odkłada zwłoki i wymyka się za kulisy. Czyżby Apollo padł ostatecznie w starciu z Dionizosem? Czy Tadzio musiał umrzeć, żeby pisarz odważył się okazać mu czułość? A może cała ta opowieść była tylko przestrogą z zaświatów, by nie ulegać własnym popędom? Nie mam pojęcia. W ostatniej scenie dostrzegłam raczej niemoc reżysera, który bezładnie poprowadzoną narrację postanowił przynajmniej domknąć obrazoburczą konkluzją. Jedyne, co w tej inscenizacji wzbudziło mój szczery podziw, to decyzja Vicka, by role Tadzia, jego rodziny i towarzyszy powierzyć nie tancerzom, lecz aktorom, idealnie dobranym pod względem fizycznym (drobniutki Rauand Taleb i wyższa o dwie głowy Lena Natus jako jego matka), realizującym swoją pantomimę z pełnym zaangażowaniem, a zarazem uroczą, bardzo przekonującą niezdarnością (świetna choreografia Rona Howella).

Paul Nilon i Rauand Taleb (Tadzio). Fot. Marcus Lieberenz.

Szczęśliwie strona muzyczna przedstawienia w pełni wynagradza nieudaną robotę reżyserską. Zespół Deutsche Oper gra roziskrzonym, selektywnym dźwiękiem, idealnie wyważonym w proporcjach między grupami, a przy tym pięknie zróżnicowanym w odrębnych, wyróżnionych przez Brittena planach orkiestrowych – w „azjatyckiej”, stylizowanej na gamelan muzyce Tadzia, w posępnych zwiastunach śmierci  (gdzie drzewo łączy się z brzmieniem tuby), w karykaturalnym połączeniu motywu zarazy z „nieziemskim” portretem chłopca (scena gorączkowego snu Aschenbacha). Prowadzący całość Donald Runnicles nie ustrzegł się wprawdzie kilku dłużyzn w I akcie, trzeba jednak przyznać, że sama opera nabiera tempa dopiero z chwilą, gdy pisarz wyrzuci z siebie wstydliwe „I – love you” na zakończenie siódmego obrazu. Paul Nilon, znakomity tenor liryczny, znany przede wszystkim z ról w operach barokowych i klasycystycznych, zadebiutował w partii Aschenbacha w 2015 roku, w Garsington Opera. Niewielkie rozmiary tamtejszej sceny i klarowna reżyseria Paula Currana z pewnością ułatwiły mu zadanie. Z trudną akustyką berlińskiego teatru walczył długo, z początku głosem nadmiernie rozwibrowanym i ubogim w alikwoty. W II akcie dał z siebie wszystko: stworzył postać niezmiernie złożoną pod względem psychologicznym, poparłszy swoją interpretację ogromną siłą wyrazu i nieskazitelną dykcją. Prawdziwym bohaterem wieczoru okazał się jednak Seth Carico w siedmiu rolach alter ego pisarza i Głosu Dionizosa: prawdziwy bas-baryton o przepięknej barwie, dźwięczny we wszystkich rejestrach włącznie z szyderczym falsetem. Gorzej spisał się Tai Oney (Głos Apollina), pełny i kolorowy męski sopran, zbyt jednak histeryczny w brzmieniu. Z postaci drugoplanowych wyróżnił się Andrew Dickinson (Portier), od ubiegłego sezonu związany na stałe z DOB, gdzie zabłysnął między innymi w roli Nowicjusza, w niedawnej inscenizacji Billy’ego Budda, wyreżyserowanej przez Davida Aldena. Na osobną pochwałę zasłużył chór – za wielką kulturę emisji, muzykalność w prowadzeniu frazy i stopliwość dźwięku.

Paul Nilon i Seth Carico. Fot. Marcus Lieberenz.

W 2009 roku, kiedy Runnicles objął dyrekcję artystyczną Deutsche Oper i zapowiedział, że wprowadzi dzieła Brittena do stałego repertuaru berlińskiej sceny, rozległy się głosy sprzeciwu: „Britten? To się u nas nie przyjmie”. Na szczęście nie posłuchał. W ciągu niespełna czterech lat wystawił w Berlinie Petera Grimesa, Billy’ego Budda, Gwałt na Lukrecji i Śmierć w Wenecji. W grudniu 2016 przedłużono mu kontrakt do 2022 roku. Zobaczymy, co będzie dalej, choć po doświadczeniach z inscenizacją Vicka wolałabym tylko posłuchać.

 

Nieszpory w Bożej Elektrowni

Tym razem udało mi się dotrzeć na Maerzmusik, a właściwie na pierwsze dwa dni imprezy, która pod kierownictwem artystycznym Berno Odo Polzera została przemianowana na „Festival für Zeitfragen” (w luźnym tłumaczeniu „festiwal zagadnień związanych z czasem”). Hasło wieloznaczne i przez Polzera wykorzystywane do granic pojemności tego pojęcia: w tym roku upchnięto w nim walkę z marginalizacją społeczną, rasizmem i homofobią, rozważania nad kolonizacją, płcią kulturową i kryzysem finansowym, feminizm, mistycyzm, duchowość i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Maerzmusik od początku była festiwalem multimedialnym – koncertom towarzyszyły wystawy, instalacje dźwiękowe i rozmaite „eventy” z pogranicza, pozwalające słuchaczom chłonąć muzykę współczesną w nieoczywistych nieraz sytuacjach i kontekstach. Polzer przesunął jednak środek ciężkości imprezy w stronę dyskursu: coraz mniej w niej nowych kompozycji, coraz więcej rozmów, projekcji filmowych i performansów. Nie wszystkim się to podoba, zwłaszcza że gust muzyczny Polzera pozostawia co nieco do życzenia. Za to przybył nam nieoczekiwany bonus w postaci koncertów muzyki epok minionych – prezentowanej osobno, bez zestawiania jej na siłę z twórczością XX i XXI wieku.

Bohaterem wielkiego otwarcia festiwalu był Julius Eastman – odkrywany po latach amerykański kompozytor, pianista, śpiewak i tancerz, jeden z pionierów muzycznego postminimalizmu. Przez całe swoje krótkie życie deklarował, że jedyne, na czym mu naprawdę zależy, to wyrażać się w pełni: jako czarnoskóry, jako muzyk i jako homoseksualista. Uczeń Mieczysława Horszowskiego, nieokiełzany buntownik, którego sam John Cage zwyzywał od nieodpowiedzialnych gnojków, odszedł z tego świata samotnie i popadł w zapomnienie. Wyniszczony alkoholem i kokainą, pogrążony w depresji, nękany bezsennością, wygłodzony i odwodniony – trafił do Millard Fillmore Hospital w Buffalo wprost z ulicy. Zmarł w 1990 roku, w wieku niespełna pięćdziesięciu lat. Jako oficjalną przyczynę zgonu podano zatrzymanie akcji serca. Innymi słowy, Eastman skonał na śmierć, pozostawiwszy po sobie ledwo zarysowane szkice swoich kompozycji i kilka niekomercyjnych nagrań. Jego dorobek trzeba teraz rekonstruować z tych strzępów, odkrywając między innymi utwory na cztery fortepiany, opatrzone prowokacyjnymi tytułami Evil Nigger, Gay Guerilla i Crazy Nigger. Tym wszystkim, którzy zżymali się na prymitywizm kompozycji Eastmana (w wykonaniu Ernsta Surberga, Christopha Grunda, Julie Sassoon i Małgorzaty Walentynowicz), zestawiając ją bezlitośnie z dorobkiem Glassa i Reicha, umknęła chyba ich wyjątkowa faktura, z której co rusz wyłaniają się niespodziewane melodie,  w której nawarstwiają dziwne harmonie, dzwonią dzwony, rozbrzmiewa luterański hymn Ein feste Burg ist unser Gott. Przyznaję, wyszłam  z tego długiego koncertu wyczerpana, a zarazem zaintrygowana wyobraźnią dźwiękową Eastmana, przywodzącą na myśl nie do końca jasne skojarzenia z dorobkiem Tomasza Sikorskiego.

graindelavoix w kościele przy Hohenzollernplatz. Fot. Camille Blake.

Nocny występ francuskiego perkusisty i kompozytora Uriela Barthélémiego nie wywarł na nikim wrażenia, pierwszy koncert nazajutrz zrobił na większości wrażenie jak najgorsze. Przyznam, że od dawna nie wymęczyłam się tak straszliwie, jak na projekcji Island Song – filmu nowojorskiego performera występującego pod pseudonimem Charlemagne Palestine – która poprzedziła grafomańskie The Lichtenberg Figures do tekstów Bena Lehnera, skomponowane i wykonane przez Evę Reiter z towarzyszeniem skądinąd znakomitego zespołu Ictus. Już miałam wymknąć się chyłkiem, kiedy sobie uświadomiłam, że przyjechałam na Maerzmusik przede wszystkim po to, by posłuchać nieszporów cypryjskich i motetów Jeana Hanelle w interpretacji belgijskiego zespołu graindelavoix. Przebiegłam kilkaset metrów z siedziby Haus der Berliner Festspiele do kościoła przy Hohenzollernplatz i znalazłam się w całkiem innym świecie.

Świątynia Kościoła Ewangelickiego Berlina, Brandenburgii i śląskich Górnych Łużyc jest miejscem pod każdym względem wyjątkowym. Wybudowana w 1933 roku w stylu ekspresjonizmu ceglanego, według projektu Ossipa Klarweina i Johanna Fritza Högera, zniszczona w 1943 i stopniowo rekonstruowana do 1965 roku, zdumiewa surową precyzją klinkierowej elewacji oraz szokującymi nawiązaniami do architektury średniowiecznej i orientalnej. Potężna nawa, wsparta na trzynastu żelbetonowych dźwigarach, wzbudza skojarzenia zarówno z gotycka katedrą, jak z modernistyczną budowlą przemysłową. Stąd właśnie wzięła się potoczna nazwa Kirche am Hohenzollernplatz – Kraftwerk Gottes, czyli Boża Elektrownia. Wnętrze służy potrzebom wspólnoty religijnej, a zarazem otwiera przestrzeń dla sztuki: gości wystawy twórców współczesnych oraz koncerty muzyki wokalnej i organowej. Tym razem przyjęło w siebie dziesięcioro członków graindelavoix, pielęgnujących owe Barthesowskie „ziarenka głosu”, dźwięki naznaczone odrębnością wykonawców, niespójne, czasem uwodzicielsko niepiękne.

Fot. Camille Blake.

Cypryjskie nieszpory bożonarodzeniowe zabrzmiały już w Polsce wcześniej, między innymi w ramach gdańskiego festiwalu Actus Humanus w grudniu 2015 roku. Kierujący ansamblem Björn Schmelzer zestawił je z motetów przypisywanych Jeanowi Hanelle – wikariuszowi katedry w Cambrai, który spędził ponad dwadzieścia lat na dworze rodu Lusignan w Nikozji – oraz chorału bizantyjskiego, arabskojęzycznych śpiewów Kościoła maronickiego i antyfon łacińskich, wykorzystanych jako cantus firmus w kompozycjach Hanelle’a. Program zdążył już okrzepnąć. Głosy śpiewaków – na czele z rozmigotanym jak rtęć altem Razek-François Bitara, Syryjczyka z Aleppo – nabrały jeszcze większej płynności i zmysłowego żaru. Monodia snuła się sznurem ornamentów nizanych jak paciorki różańca, wielogłos układał się z warstw niejednorodnych, a przecież wpasowanych w siebie niczym cząstki mozaiki z Pafos. Śpiew niósł się w górę i wszerz, między betonowe żebra nawy, między słuchaczy, idących za wokalistami krok w krok, zaglądających im przez ramię w nuty, przykucniętych u stopni ołtarza, leżących na wznak na ceglanej posadzce.

Pytania o czas cisnęły się same na usta. Ciało, które odpoczynek woli, tęsknicy nie czuło, a co to nie żyć, w czas się przypatrzyło. Zupełnie jak u Kochanowskiego.

…w domu najlepiej?

Upiór już trzeci dzień spędza w Brukseli – w oczekiwaniu na koncert prawykonań The Violins Weep, który odbędzie się wieczorem w studiu Flagey. Na ubiegłorocznym atelier MusMA (Music Masters on Air) położyła się cieniem seria zamachów terrorystycznych na lotnisku w Zaventem i przy stacji metra Maelbeek. Wysiłki zaangażowanych w przedsięwzięcie muzyków i kompozytorów zawisły w próżni, utwory nie oblekły się w ostateczny kształt dźwiękowy, pogrążoną w żałobie Belgię opuszczaliśmy ze ściśniętym sercem, niepewni dalszych losów Europy i świata.

W tym roku – odpukać – wszystko toczy się zgodnie z planem, a poziom organizacji warsztatów przeszedł najśmielsze oczekiwania. W przepięknym, wzniesionym w stylu art deco budynku Flagey – dawnej siedzibie belgijskiego radia, która mieści obecnie centrum kulturalne i salę koncertową, gdzie pracują na co dzień tutejsi Filharmonicy – spędziliśmy wczoraj kilkanaście godzin. Brukselski Quatuor Amôn, zespół-rezydent siódmej już odsłony MusMA, składał w całość pięć nowych utworów na kwartet smyczkowy, inspirowanych wierszem Mahmuda Darwisza o „skrzypcach płaczących za utraconym czasem, który już nie wróci, i utraconą ojczyzną, którą jeszcze można odzyskać”. Ich autorzy – Belgowie Grégory d’Hoop i Guillaume Auvray, Włoch Maurillio Cacciatore, Szwed Martin Q Larsson i Polak Nikola Kołodziejczyk – mieli sposobność omówić i skorygować szczegóły wykonań pod okiem kompetentnego i znakomicie przygotowanego moderatora, wiolonczelisty Guya Danela, dawnego muzyka orkiestry La Monnaie, założyciela Quatuor Danel, znanego przede wszystkim z interpretacji dzieł Szostakowicza i Wajnberga (choć przy okazji warto przypomnieć, że dziewiętnaście lat temu zagrał po raz pierwszy XIV Kwartet smyczkowy Krzysztofa Meyera). Fascynujące przygotowania do narodzin kompozycji obserwowali przedstawiciele europejskich radiofonii i współorganizatorów MusMA: Klarafestival i Festival de Wallonie, wrocławskiego NFM, MittelFest i Saxå Kammarmusikfestival.

Koncert The Violins Weep odbędzie się w ramach Klarafestival, dwutygodniowej imprezy, przebiegającej w tym roku pod hasłem „home sweet home” – tyleż pojemnym, co niejednoznacznym, kryje się w nim bowiem nie tylko aluzja do obecnego kryzysu migracyjnego, ale też nostalgii, tęsknoty i poczucia wyobcowania, które przyczyniły się do powstania niejednego arcydzieła. W programie znalazła się więc twórczość Dworzaka, Gershwina i Janaczka, a jednym z najszerzej reklamowanych wydarzeń festiwalu było przedwczorajsze koncertowe wykonanie Il ritorno d’Ulisse in patria Monteverdiego z solistami i B’Rock Orchestra pod batutą René Jacobsa – muzyczna pochwała stałości i wiary w możliwość powrotu.

René Jacobs. Fot. Jacop Molina.

Il ritorno to dzieło trudne w odbiorze: niektórzy nazywają je „brzydkim kaczątkiem”, które kluje się mozolnie z Monteverdiańskiego pomieszania stylów i zrazu nie skupia na sobie uwagi słuchacza. Dopiero po wnikliwszym poznaniu odsłania swoje prawdziwe walory: mistrzowską strukturę dramaturgiczną, wyraziście skontrastowane emocje i nastroje, wspaniale zarysowane portrety dwojga głównych bohaterów. Jacobs przedstawił w Brukseli rekonstrukcję pierwotnej wersji pięcioaktowej z prologiem, opracowaną na podstawie kilku edycji libretta Giacoma Badoaro i jedynej zachowanej partytury Monteverdiego – wersji trzyaktowej z innym początkiem i zakończeniem, licznymi skrótami i zmienioną kolejnością niektórych scen. Brakujące fragmenty „załatał” wstawkami z Cacciniego i Rossiego, rozbudował orkiestrę (zwłaszcza grupę continuo) w stosunku do składu zespołu, jakim Monteverdi dysponował w Wenecji, blisko trzydzieści partii solowych rozdzielił za to podobnie jak w Teatro Santi Giovanni e Paolo – pomiędzy trzynaścioro śpiewaków, obsadzanych nieraz w potrójnych rolach.

Podjął też celną decyzję, żeby partię Ulissesa powierzyć wokaliście, którego barwa wyróżni się na tle pozostałych ról tenorowych w tej operze (a jest ich ogółem aż dziesięć). Stéphane Degout, dysponujący świetlistym, znakomitym technicznie baryton léger, okazał się jednym z mocniejszych punktów obsady, w której i tak prym wiedli panowie: brawurowy Jörg Schneider (Iro), Mark Milhofer, śpiewający partię Pisandra głosem czystym jak kryształ, Jérôme Varnier w basowej roli władczego Neptuna. Odrobinę rozczarowała mnie Katarina Bradić w partii Penelopy: niewątpliwie świadoma idiomu i świetna aktorsko, wciąż jednak lawirująca między dwoma „fachami”: jak na mezzosopran, niezbyt przekonująca w górze skali, jak na kontralt, nie dość swobodna w przejściach między rejestrami. Pozostałe panie śpiewały na ogół stylowo, nadrabiając sporadyczne wpadki intonacyjne niepospolitym animuszem (dotyczy to zwłaszcza Marie-Claude Chappuis w partii Minerwy). Orkiestra B’Rock, która zawiodła w Pasji Janowej Bacha na ubiegłorocznej Wratislavii, tym razem grała jak natchniona – w tempach ostrych, ale mądrze kontrolowanych przez dyrygenta. Przyznam, że byłam mile zaskoczona, bo interpretacje Jacobsa coraz częściej popadają w zadyszkę i efekciarstwo, niesłusznie utożsamiane z „teatrem” muzycznym.

Pod koncepcją półinscenizacji na estradzie BOZAR nie podpisał się nikt. Szkoda, bo okazała się bardzo spójna i chwilami nieodparcie zabawna (pomysł, żeby ubrać zalotników Penelopy w koszulki z napisem „Make Ithaka Great Again”, rozłożył mnie na łopatki). Coraz częściej odnoszę wrażenie, że z reżyserią operową z prawdziwego zdarzenia będziemy wkrótce obcować wyłącznie w filharmoniach i salach koncertowych. Z braku dekoracji, rekwizytów, a nieraz i kostiumów inscenizatorowi nie pozostaje nic innego, jak solidnie popracować ze śpiewakiem. A tego większość współczesnych reżyserów bardzo nie lubi.

Światła gasną nad Europą

Na kilka dni przed śmiercią Ödön von Horváth przyznał w rozmowie ze znajomym, że niespecjalnie boi się nazistów. Bardziej lękał się rzeczy, które wzbudzały w nim niezrozumiały strach. Na przykład ulic. „Potrafią człowieka zniszczyć. Boję się ich panicznie”. Zginął 1 czerwca 1938 roku, w drodze powrotnej z kina. Przygniotła go gałąź platana, porwana wichurą podczas burzy, która rozpętała się nad Polami Elizejskimi w Paryżu. Miał zaledwie trzydzieści sześć lat. Przez całe swoje krótkie życie przenosił się z miejsca na miejsce, uczył nowych języków, zmieniał przyjaciół i krajobrazy. Urodził się w rodzinie węgierskiego dyplomaty, rozpoczął naukę w szkole powszechnej w Budapeszcie, później przeniósł się z matką do Bratysławy, a potem do Wiednia. W wieku niespełna dwunastu lat zdał maturę i połączył się z obojgiem rodziców w Bawarii. Zdał egzaminy na Uniwersytet Ludwika Maksymiliana w Monachium, rzucił studia i przeprowadził się do Berlina, stamtąd do Salzburga i z powrotem do Bawarii. W 1933 roku, po dojściu nazistów do władzy, znów osiadł w Wiedniu. Tuż po aneksji Austrii przez Rzeszę wyjechał do Paryża. Na niespełna dwa miesiące.

Mówił płynnie po węgiersku, po czesku, chorwacku i francusku, znał jidysz i łacinę. Pisał po niemiecku. Podczas studiów w Monachium połknął teatralnego bakcyla i postanowił wskrzesić w przewrotnej formie tradycyjne Volksstück – dramat „ludowy” z udziałem drobnomieszczan, zubożałych arystokratów i proletariuszy, w którym nic się dobrze nie kończyło, a sprawiedliwość ani myślała triumfować. Nad bohaterami Horvátha krążyły widma kryzysu, nieprzepracowanej historii i klujących się totalitaryzmów. W 1936 roku pisarz skończył sztukę Figaro läßt sich scheiden, swoiste rozwinięcie i dalszy ciąg L’Autre Tartuffe ou la Mère coupable Beaumarchais’go, trzeciej części jego słynnej trylogii o Figarze. Horváth przeniósł ją w realia lat trzydziestych ubiegłego wieku: czas prześladowań, chaosu i wymuszonych migracji, prowadzący prostą drogą do tragedii II wojny światowej.

Scena zbiorowa z I aktu. Fot. Bartłomiej Barczyk.

W Niemczech i Austrii twórczość Horvátha przemówiła pełnym głosem dopiero przy okazji rewolty 1968 roku. W innych krajach Europy przyjmowała się z trudem. W Polsce kojarzy się wciąż – jeśli w ogóle – z Opowieściami Lasku Wiedeńskiego. Trylogia Beaumarchais’go równie rzadko gości na naszych scenach, a operomani nie zawsze mają świadomość, że balwierz z Cyrulika sewilskiego i pokojowy Hrabiego z Wesela Figara to jedna i ta sama osoba. Z tym większym zaciekawieniem obserwowałam inicjatywę Davida Pountneya, który skomponował ubiegłoroczny wiosenny sezon w Welsh National Opera pod hasłem „Figaro Forever”, umieściwszy w jego ramach popularne dzieła Rossiniego i Mozarta oraz nowy utwór Eleny Langer Figaro Gets a Divorce, do własnego libretta na motywach sztuk Beaumarchais’go i Horvátha. Krytyka brytyjska przyjęła cykl z entuzjazmem, a Rozwód Figara został nominowany do International Opera Awards w kategorii najlepszej prapremiery. Poznański Teatr Wielki zdecydował się sprowadzić tylko ostatnią część: przyjęłam tę wiadomość z mieszanymi uczuciami, niepewna, czy skomplikowane losy domowników rodziny Almaviva trafią do serc i umysłów polskiego odbiorcy, zwłaszcza ubrane we współczesną szatę dźwiękową.

Wątpliwości pozostały, co dotyczy przede wszystkim samego libretta Pountneya, które okazało się najsłabszym ogniwem całego przedsięwzięcia. W powikłaną i tak narrację Horvátha, złowieszczo aktualną w kontekście dzisiejszych burz przewalających się nad Europą, Pountney wprowadził dodatkową postać Majora – mroczny odpowiednik zmieszczaniałego Figara, ponurą figurę tajniaka, wzorowaną ponoć na kreowanym przez Aleca Guinnessa oficerze KGB z filmu Doktor Żywago oraz na biografii Alfreda Redla, szpiega i pracownika kontrwywiadu monarchii austro-węgierskiej. Kłopot w tym, że librecista stworzył zeń postać centralną – owszem, zarysowaną po mistrzowsku, dopieszczoną w najdrobniejszych szczegółach, pełnokrwistą i do głębi nieludzką. Na rozwinięcie charakterów i motywacji pozostałych bohaterów nie starczyło mu czasu bądź zapału. Wszystko, co nie wiązało się w tej opowieści z Majorem, zdało się papierowe: frustracja pragnącej dziecka Zuzanny, cynizm odartego ze złudzeń Cherubina, bezmyślność Hrabiego, życiowa mądrość Hrabiny, młodzieńcze uczucie Angeliki i Serafina. Pountney-reżyser sprawił się niewiele lepiej niż Pountney-librecista: akcja szła naprzód przede wszystkim dzięki wizjonerskiej scenografii Ralpha Koltaia, chwilami przywodzącej na myśl skojarzenia ze wspaniałym filmem Wesa Andersona The Grand Budapest Hotel (zwłaszcza w zabawnej scenie ucieczki czółnem, pociągiem, rowerem, wielbłądem i samochodem). Strach pomyśleć, jak przyjęlibyśmy tę opowieść, gdyby nie świetna muzyka i przechodzące najśmielsze oczekiwania wykonanie.

Robert Gierlach (Figaro) i Alan Oke (Major). Fot. Bartłomiej Barczyk.

Urodzona w Moskwie Elena Langer, uczennica klas fortepianu i kompozycji w tamtejszej szkole Gniesinych oraz absolwentka Konserwatorium imienia Piotra Czajkowskiego, mieszka w Wielkiej Brytanii od 1999 roku. Jest doświadczoną kompozytorką oper, muzykiem idealnie świadomym potencjału i ograniczeń ludzkiego głosu. O podziwie dla rzemiosła brytyjskich i zasiedziałych na Wyspach twórców, którzy po prostu wierzą w żywotność tej formy muzycznej, pisałam już nieraz, nie tylko na mojej stronie. Nie ukrywam, że wybrałam się do Poznania przede wszystkim ze względu na Alana Oke’a – jedyne wspólne ogniwo produkcji w Cardiff i w Poznaniu, odtwórcę partii Majora, pamiętnego Kapitana Vere’a ze spektaklu Billy’ego Budda w Leeds. Wciąż jestem pod wrażeniem warsztatu Langer, lawirującej ze swobodą na pograniczu dezynwoltury między neoklasycyzmem w duchu Strawińskiego, ekspresjonizmem spod znaku Berga i Janaczka, Straussowską ironią a Weillowskim persyflażem. Oke czuł się w tym dziwnym materii pomieszaniu jak ryba w wodzie: wyśpiewał swoją rolę głosem pewnym, aczkolwiek świadomie niepięknym, szorstkim i wystrzępionym na krawędziach, popartym rzemiosłem teatralnym niedosiężnym dla większości polskich aktorów dramatycznych, nie wspominając już o śpiewakach operowych. Pozostali soliści dorównali mu na miarę możliwości powierzonych im ról: jak zwykle miodopłynny Stanisław Kuflyuk w partii Hrabiego, rewelacyjna technicznie Joanna Freszel jako Zuzanna, szlachetna w barwie i oszczędna w wyrazie Magdalena Nowacka (Hrabina) – oraz mniej może swobodni, ale wciąż poprawni Robert Gierlach (Figaro), Tomasz Raczkiewicz (Cherubin), Joanna Kędzior (Angelika) i Magdalena Wachowska (Serafin). Orkiestrę Teatru Wielkiego pewną ręką poprowadził Tadeusz Kozłowski – dyscyplinując ją skutecznie w tej partyturze, niełatwej zarówno pod względem agogicznym, jak i wyrazowym.

Scena zbiorowa, finał II aktu. Fot. Bartłomiej Barczyk.

Wygląda na to, że dyrekcja poznańskiego Teatru Wielkiego wie, co w trawie piszczy, i stara się nadążyć za tendencjami rządzącymi na zachodnim rynku operowym. Pozostaje czekać na kolejne premiery – tym razem już ściśle skrojone na miarę tutejszego zespołu i coraz bardziej wymagającej publiczności. Warto, żeby Rozwód Figara, mimo wszelkich niedoskonałości libretta, zagościł na dłużej w repertuarze tej sceny. Warto rozejrzeć się wśród rodzimych twórców, złożyć zamówienia kompozytorskie i ruszyć na podbój zagranicznych teatrów. Pora zadać kłam drugiej, a może i trzeciej śmierci opery. Skoro światła nad Europą gasną, zatrudnijmy rzeszę nowych latarników.

Ein feste Burg ist unser Bach

Jakkolwiek patrzeć, wszystkie koncerty Akademii Mendelssohnowskiej przywoływały na myśl skojarzenia z muzyką Jana Sebastiana. Czasem tyleż uporczywe, ile nieoczywiste – jak w przypadku popołudnia z uczestnikami kursu Roela Dieltiensa i Pieta Kuijkena, na którym zabrzmiało między innymi Trio fortepianowe d-moll Mendelssohna (w bardzo dobrym wykonaniu Olgi Nurkowskiej, Jakuba Grzelachowskiego i Marty Misztal z gdańskiej AM), swoista forpoczta na wskroś „bachowskiego” Tria c-moll op. 66. Czasem zaskakująco oczywiste – jak na koncercie Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Rubena Gazariana, gdzie w programie, oprócz Hebrydów i Symfonii reformacyjnej, znalazł się Koncert skrzypcowy Berga: w zanadto zdystansowanej, na tyle jednak czytelnej interpretacji Linusa Rotha, by w drugiej części bezbłędnie rozpoznać choral Es ist genug, wykorzystany zarówno w kantacie BWV 60, jak w Mendelssohnowskim Eliaszu.

Czekaliśmy jednak niecierpliwie na wieczór finałowy, z Pasją według św. Mateusza w wersji opracowanej przez Mendelssohna, do której przylgnęła legenda, jakoby młodociany kompozytor zestawił ją ze strzępów arcydzieła, odzyskanych cudem od pewnego rzeźnika, który beztrosko zawijał w nie mięso na sprzedaż. Oczywiście guzik prawda: Medelssohn dostał odpis Pasji w prezencie od swojej babki i postanowił przystosować utwór do gustów ówczesnej niemieckiej publiczności. Czyli skrócić, dopisać wskazówki agogiczne i dynamiczne, wreszcie to i owo przetransponować i przeorkiestrować, mając na względzie dostępny aparat wykonawczy. To, co usłyszeliśmy we Wrocławiu, było w istocie jedną z wersji późniejszych, z kilkoma litościwie przywróconymi ariami i osobliwym continuo złożonym z kontrabasu i dwóch wiolonczel – w miejsce fortepianu, od którego Mendelssohn poprowadził słynny koncert 11 marca 1829 roku.

Połączone siły drezdeńsko-wrocławskie pod kierownictwem Hansa-Christopha Rademanna. Fot. Sławek Przerwa/NFM.

Hans-Christoph Rademann, założyciel Dresdner Kammerchor i następca Helmutha Rillinga na stanowisku szefa Bachakademie w Stuttgarcie, zadyrygował połączonymi chórami z Drezna i NFM oraz Wrocławską Orkiestrą Barokową. Na spotkaniu w przeddzień koncertu opowiadał obszernie o nietypowych rozwiązaniach instrumentacyjnych i harmonicznych (między innymi o zastąpieniu obojów da caccia klarnetami i „romantycznym” opracowaniu chorałów), wyrażając nadzieję, że wersja Mendelssohna nie wzbudzi konsternacji i spotka się z życzliwym przyjęciem wrocławskich słuchaczy. Uprzedzał, że tempa będą chwilami bardziej solenne niż w ujęciach, do których przyzwyczaili nas luminarze wykonawstwa historycznego. Że kontrasty dynamiczne  i sposób kształtowania frazy cofną nas w epokę odsądzanych od czci i wiary, „filharmonicznych” interpretacji Pasji Mateuszowej, z których melomani dawno już wyrośli i nie wiadomo, czy zechcą na powrót ich słuchać.

Tymczasem dostaliśmy utwór dziwnie niespójny pod względem stylistycznym. Z jednej strony Rademann uwzględnił wszelkie wskazówki Mendelssohna, z drugiej – nie odważył się albo nie zdołał zachęcić muzyków, by poszli na całość i ukazali Pasję przez pryzmat emocji i subiektywnych przeżyć doby Romantyzmu. Instrumentaliści grali niedużym, typowo barokowym dźwiękiem, niemal całkowicie pozbawionym wibrata. Solowe partie wokalne uplasowały się gdzieś pomiędzy uniwersalnym wyobrażeniem o estetyce wykonań bachowskich a klasycyzującą, dość powściągliwą manierą interpretacji dzieł Haydna i Mozarta – a przecież wersja Mendelssohna aż się prosi, żeby sięgnąć do skarbnicy zapoznanych technik włoskiego bel canto. Pierwsza część nieznośnie się dłużyła, dramaturgia nabrała tempa dopiero w scenach męczeństwa Jezusa, choć zaproponowany przez Rademanna teatr muzyczny na ogół nie wykraczał poza ramy konwencji przyjętych w nurcie wykonawstwa barokowego.

W środku Nicholas Mulroy (Ewangelista). Fot. Sławek Przerwa/NFM.

W tej pękniętej interpretacji znalazło się jednak kilka zachwycających detali: wspaniale zróżnicowane pod względem dynamicznym chorały „O Haupt, voll Blut und Wunden” i „Wenn ich einmal soll scheiden”; pięknie „wyciągnięty” cantus firmus w tenorach; odważnie podkreślone w swej odrębności głosy klarnetów zastępujących oboje myśliwskie. Wrocławska orkiestra podążała czujnie za Rademannem, nie ustrzegła się jednak pojedynczych, czasem dość poważnych wpadek intonacyjnych. Wśród solistów panowało wielkie materii pomieszanie: Nicholas Mulroy nie sprostał wokalnie partii Ewangelisty i w drugiej części nadrabiał wątpliwym warsztatem aktorskim. Ingeborg Danz dała popis kulturalnego śpiewu, skrywając niedostatki mocno już wysłużonego kontraltu. Sopran Johanny Winkel, z początku ostry i nieprzyjemny w barwie, zwłaszcza w górnym rejestrze, w drugiej części zdecydowanie zyskał na sile wyrazu. Nie da się tego powiedzieć o tenorze Benjamina Huletta, niedostatecznie skupionym i prowadzonym rwaną, chwilami wręcz histeryczną frazą. Z dwóch basów – skądinąd świetnych – zdecydowanie lepiej sprawił się Andreas Wolf, właściwie bas-baryton, niezwykle szlachetny w brzmieniu, naznaczony specyficznym, leciutkim „groszkiem”, który tylko pogłębia jego złocisty koloryt. Na tym tle Tobias Berndt w partii Jezusa wypadł odrobinę matowo, choć z czysto wokalnego punktu widzenia nie sposób mu czegokolwiek zarzucić.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chciałoby się teraz usłyszeć tę wersję z ponadstuosobowym chórem, z orkiestrą grającą swobodnie i „od ucha”, z solistami, którym potoczyste dźwięki belcanto leją się z ust jak w Normie Belliniego. A potem wprowadzić ją w obieg koncertowy: na złość wszelkim purystom, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości, że Mendelssohn urodził się niespełna sześćdziesiąt lat po śmierci Lipskiego Kantora.

Szeptać, nucić, krzyczeć

Pierwsze dwa dni Akademii Mendelssohnowskiej za nami. Kolejna odsłona małego festiwalu połączonego z warsztatami dla wykonawców – przygotowana przez NFM i Wrocławską Orkiestrę Barokową pod okiem Jarosława Thiela – tym razem obyła się bez imponującego otwarcia. Z miejsca wkroczyliśmy w atmosferę przygotowań do niedzielnego koncertu, na którym zabrzmi Pasja Mateuszowa w opracowaniu Mendelssohna Bartholdy’ego. Na pierwszym koncercie w Sali Kameralnej usłyszeliśmy wiolonczelistę Roela Dieltiensa i pianistę Pieta Kuijkena, którzy prowadzą kursy mistrzowskie w klasach swoich instrumentów oraz zajęcia z zespołami kameralnymi; na drugim, w Sali Czerwonej, Chór NFM pod dyrekcją Agnieszki Franków-Żelazny, odpowiedzialnej także za przygotowanie chóru festiwalowego, poszerzonego o uczestników kursów wokalnych pod kierunkiem dwojga śpiewaków z Niemiec – kontralcistki Ingeborg Danz i bas-barytona Tobiasa Berndta – oraz angielskiego tenora Nicholasa Mulroya. Jest nad czym pracować, bo wykonawstwo historyczne doszło do kolejnego punktu zwrotnego – teraz trzeba poniekąd „odzwyczaić się” od okrzepłego już stylu interpretacji bachowskich i z powrotem „przysunąć” je do estetyki obowiązującej w epoce romantyzmu. Paradoksalnie, być może z większym pożytkiem dla spuścizny Lipskiego Kantora, który zmarł raptem pięćdziesiąt dziewięć lat przed narodzinami Mendelssohna, i wbrew uporczywej legendzie nie popadł do tego czasu w zapomnienie. Wprost przeciwnie – kompozytorzy romantyczni studiowali jego muzykę z zapałem i czerpali z niej natchnienie pełnymi garściami.

Roel Dieltiens (wiolonczela) i Piet Kuijken (pianoforte) po recitalu w Sali Kameralnej. Fot. Sławek Przerwa/NFM

Że w sposób nieraz całkiem dla nas niepojęty, to już inna sprawa, o czym przekonaliśmy się na recitalu Dieltiensa i Kuijkena, na którym prócz utworów Mendelssohna (Variations concertantes D-dur, Albumblatt i II Sonata D-dur) zabrzmiała też III Suita wiolonczelowa Bacha w opracowaniu Schumanna na wiolonczelę i fortepian oraz Melodisch-contrapunktische Studien op. 137a według Das wohltemperierte Klavier Ignaza Moschelesa. Schumann niczego Bachowi nie dopisał, z reguły dublując partię wiolonczeli w partii fortepianu. Moscheles za to „poszalał”, budując na fundamencie istniejącej kompozycji oryginalne, wiolonczelowe pieśni bez słów – tak skrajnie odległe od pierwowzoru, że wprawiły w osłupienie niejednego dzisiejszego purystę. I bardzo dobrze: zdążyliśmy już wgryźć się w barok, pora odkłamać pejzaż dźwiękowy romantyzmu. Trudno o lepszy punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. Obydwaj muzycy współpracowali jak zasłuchani w siebie śpiewacy – na przemian deklamując i prowadząc rozlewną kantylenę, subtelnie przerzucając się motywami, „podpowiadając” sobie wzorce ornamentalne, ramię w ramię kształtując tempa i dynamikę.

Podobnych cudów spodziewałam się na czwartkowym koncercie mendelssohnowskim w Sali Czerwonej, rozpoczętym sześcioma występami solowymi kursantów. Dało się odczuć, że przez trzy dni mistrzowie zdążyli wyczulić swoich uczniów jedynie na niuanse interpretacyjne. Okiełzanie tremy, błędów emisyjnych i czasem nadmiernie wybujałego temperamentu wymaga przecież dłuższej pracy i wrażliwej opieki korepetytorów wokalnych. Najciekawiej wypadły soprany – Magdalena Czarnecka o nieźle już ustawionym głosie, choć z nadmierną skłonnością do popisu i chwilami niepanująca nad zbyt szerokim wibrato, oraz Weronika Kulczycka, która musi jeszcze rozwinąć wolumen i uszlachetnić barwę, zwłaszcza w górnym rejestrze, nie sposób jednak odmówić jej umiejętności w budowaniu płynnej, mądrze rozplanowanej frazy – a także Grzegorz Zajączkowski, obdarzony basem urodziwym, ale zanadto „schowanym” w krtani i przez to niedostatecznie dźwięcznym.

Adepci mistrzowskich kursów wokalnych i Chór NFM na czwartkowym koncercie w Sali Czerwonej. Fot. Bogusław Beszłej/NFM

Wszyscy adepci kursu, w dwukrotnie większej liczbie, wmieszali się w stały skład Chóru NFM i wystąpili z nim w arcytrudnym programie złożonym między innymi z szesnastogłosowej antyfony Hora est oraz kunsztownych opracowań psalmów. I tu zaczęły się problemy. Młodzi adepci przepadli z kretesem w niełatwej sztuce śpiewu kwartetowego – przekrzykując się nawzajem i lekceważąc logikę przebiegu muzycznego, co niezmiennie owocowało poważnymi kłopotami z intonacją. Agnieszka Franków-Żelazny nie ułatwiła im zadania: zamiast podkreślić mistrzowskie gry Mendelssohna z tradycją, odważne zestawienia akordów  i uderzającą nieraz nowoczesność języka harmonicznego, postawiła na masywność brzmienia zespołu, wzbudzającą skojarzenia z niestosowną w tym kontekście estetyką późnego romantyzmu. Dynamika rzadko schodziła poniżej mezzoforte, intonacja wyrównywała się tylko w najoczywistszych pionach, każdy chórzysta śpiewał własną emisją, potęgując wrażenie chaosu w tych na wskroś retorycznych, głęboko przemyślanych kompozycjach, których zadaniem było przede wszystkim zjednoczenie wiernych we wspólnocie doświadczenia religijnego.

A przecież to znakomici śpiewacy, pracujący na co dzień pod okiem wytrawnej chórmistrzyni. Czyżby w ich interpretacjach – jak w muzycznym zwierciadle – zaczęły się odbijać nasze narodowe przywary? Nieumiejętność dialogu, uważnego słuchania rozmówcy, wykładania swoich racji na przemian z próbami osiągnięcia konkluzji pełnym, jednobrzmiącym głosem? Pozostaje mieć nadzieję, że w niedzielnym wykonaniu Pasji Mateuszowej zwycięży chęć porozumienia, potrzeba zbiorowego przeżycia zawartej w tym arcydziele tajemnicy. Krzyczeć umiemy. Pora zniżyć głos do szeptu, a nawet zamilknąć, żeby wsłuchać się w śpiew drugiego.