Brandenburska Jesień

Wrześniowe plany berlińskie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zamierzałam wpaść do stolicy dosłownie na jeden dzień, po zakończeniu Wratislavii Cantans – żeby wysłuchać finałowego koncertu MusikFest pod batutą Daniela Barenboima, ze Snem Geroncjusza Elgara w programie, i po raz pierwszy zmierzyć się na żywo ze sztuką wokalną Jonasa Kaufmanna. Następnie postanowiłam wydłużyć pobyt w Berlinie i urządzić sobie wycieczkę na otwarcie sezonu w Brandenburgu nad Hawelą – ze względu na Pieśń o ziemi Mahlera, zapowiedzianych w tym utworze solistów oraz Petera Gülkego, jednego z najbardziej zasłużonych niemieckich dyrygentów, muzykologów i pisarzy muzycznych, który w ubiegłym roku, w słusznym wieku osiemdziesięciu jeden lat, został mianowany szefem artystycznym Brandenburger Symphoniker. Orkiestra to wprawdzie niewielka, ale z piękną historią: utworzona w 1810 roku przy pułku fizylierów-grenadierów, od 1866 występująca w miejscowym teatrze we wszechstronnym repertuarze operowo-koncertowym, po zjednoczeniu Niemiec zyskała status niezależnego zespołu symfonicznego. W związku z niespodziewanym wypadem do Jekaterynburga skróciłam pobyt we Wrocławiu i przyleciałam do Niemiec wcześniej, dzięki czemu miałam przyjemność zapoznać się z jednym z najnowszych dzieł Johna Adamsa – symfonią dramatyczną Scheherazade.2 w wykonaniu fenomenalnej skrzypaczki Leili Josefowicz i Berlińczyków pod batutą kompozytora – oraz przekonać się po raz kolejny, że twórczość Edgara Varèse’a wciąż brzmi bardziej świeżo i odkrywczo niż dorobek niejednego z żyjących luminarzy muzyki współczesnej (koncert Ensemble Musikfabrik, także z kompozycjami Franka Zappy).

A potem zaczęła się karuzela obsadowa. Najpierw odwołano występ Kaufmanna – z przyczyn zdrowotnych, jak się okazało, bardzo poważnych, bo śpiewak doznał wylewu do strun głosowych. Miał go zastąpić Toby Spence, wybitny odtwórca partii Geroncjusza, z niejasnych powodów skończyło się jednak zastępstwem podjętym przez Andrew Staplesa. W ostatniej chwili z koncertu wycofała się także Sarah Connolly, w której miejsce zapowiedziano Catherine Wyn-Rogers. Na placu boju zostali Thomas Hampson, berlińska Staatskapelle, połączone chóry RIAS i Staatsoper, oraz – rzecz jasna – sam Barenboim. Szłam na ten koncert pełna najgorszych przeczuć, które niestety w znacznej mierze się potwierdziły: i to raczej z winy dyrygenta niż wskutek pomoru, który dotknął kwiat światowej wokalistyki.

_dsc0135

Sen Geroncjusza na estradzie Filharmonii Berlińskiej. Fot. Holger Kettner.

Sen Geroncjusza jest zakrojonym na potężną skalę muzycznym obrazem Czyśćca – tym bardziej zaskakującym, że powstałym w kręgu kultury anglikańskiej. Za kanwę utworu, którego Elgar nie pozwalał określać terminem „oratorium”, posłużył głośny w swoim czasie poemat kardynała Johna Henry’ego Newmana, wybitnego teologa i filozofa, jednego z przywódców anglokatolicyzmu, ostatecznie nawróconego na katolicyzm. Kompozytor wykorzystał tę opowieść o rozterkach duszy – opuszczającej ciało i wyruszającej w „nieznane” – w odpowiedzi na nurtujące wiktoriańską Anglię pytania o śmierć, sens cierpienia, istnienie Boga i zaświatów. Przedstawicielom anglikańskiego kleru nie spodobały się odniesienia do świętych i Matki Boskiej; muzykom nie przypadły do gustu nawiązania do twórczości Wagnera, zwłaszcza do Parsifala. A przecież na partyturze Elgara równie silnym piętnem odcisnął się styl Dworzaka (który zresztą sam nosił się z zamysłem napisania utworu do tekstu Newmana) i XIX-wiecznych kompozytorów francuskich, nie wspominając już o tym, że Sen Geroncjusza okazał się w sumie dziełem na tyle odrębnym i nowatorskim, że jego prawykonanie w Birmingham (1900) otarło się o katastrofę. Chór nie udźwignął ciężaru swej partii, doświadczony w repertuarze oratoryjnym tenor Edward Lloyd źle rozłożył siły i ledwo wytrwał do końca koncertu.

Elgar przekonał się poniewczasie o niefortunnym wyborze głównego wykonawcy. Zależało mu na głosie już niemłodym (imię Geroncjusz wywodzi się z greckiego słowa γέρων, oznaczającego starca), nie zdawał sobie jednak sprawy, że ta rozbudowana i trudna technicznie partia – oprócz żelaznej kondycji – wymaga pełnego, spintowego brzmienia, a zarazem sporej dawki liryzmu. Pierwszym Geroncjuszem z prawdziwego zdarzenia był Gervase Elwes, dysponujący żarliwym, precyzyjnym intonacyjnie tenorem o niemal barytonowej barwie. Współcześnie najlepiej sprawdzają się w tym utworze głosy kojarzone z cięższymi partiami w operach Brittena. Zdumiewa więc decyzja Barenboima, żeby do roli Geroncjusza wybrać Andrew Staplesa, śpiewaka skądinąd znakomitego, obdarzonego jednak tenorem zbyt jasnym, sposobnym raczej do partii  Mozartowskich i repertuaru barokowego. W jego wykonaniu, mimo ogromnej kultury prowadzenia frazy (Staples zna dobrze ten utwór, choć do tej pory śpiewał go w bardziej kameralnych składach), raziły mnie zwłaszcza atakowane mikstem góry, przez które interpretacja sporo straciła na sile wyrazu. Z innymi kłopotami – przede wszystkim zbyt rozległym wibrato – zmagała się Catherine Wyn-Rogers, wspaniała, doświadczona w koncertowym repertuarze mezzosopranistka, której głos stracił jednak dawny blask i nieskazitelną intonację. Thomas Hampson zdecydowanie lepiej poradził sobie z niższą partią Anioła Śmierci niż Kapłana w części I, choć w obydwu jego śpiewowi zbywało na dramatyzmie.

Do zamieszania w obsadzie solowej przyczynił się niefortunny zbieg okoliczności. Trudniej było się pogodzić z bombastyczną wizją Barenboima, który we Śnie Geroncjusza doszukał się chyba tylko wpływów Wagnera. W jego przyciężkiej interpretacji zginęło wszystko, co w muzyce Elgara najistotniejsze: logika i przejrzystość orkiestracji, potężne kontrasty dynamiczne, przejmujący liryzm finału. Chóry śpiewały wprawdzie całkiem przyzwoitą angielszczyzną, ale za to typowo niemiecką, głęboko osadzoną emisją, niejednokrotnie pod dźwiękiem. Chwilami odnosiłam wrażenie, że słucham utworu skomponowanego w zaświatach przez Brahmsa, i to w niezbyt natchnionym wykonaniu.

14444771_1786528898258816_7698696781560646071_o

Pieśń o ziemi w Brandenburger Theater. Fot. Brandenburger Symphoniker.

Kiedy doszły mnie wieści, że wrześniowy pomór dotknął też część obsady koncertu w Brandenburgu, ogarnęła mnie pokusa, żeby wrócić do Polski wcześniej. Na dwa dni przed wieczorem inauguracyjnym obwieszczono, że partię tenorową w Pieśni o ziemi wykona Stephen Chambers, kolejny śpiewak zaprawiony w muzyce dawnej, na dodatek całkiem „zielony” w repertuarze Mahlerowskim. Chciałam wiać, gdzie pieprz rośnie, ale na szczęście mi przeszło. Przeważyła ciekawość rzemiosła Petera Gülkego, który okazał się typowym niemieckim kapelmistrzem starej daty: uwrażliwionym na subtelności faktury, nieskłonnym do jakichkolwiek manieryzmów, obdarzonym niecodzienną dziś umiejętnością precyzyjnego wyodrębniania motywów, domykania fraz i zdań muzycznych. Mimo pewnych niedostatków brzmieniowych w orkiestrze, Gülke zdołał wycyzelować liczne w tym utworze partie concertante i tym samym podkreślić kameralny, intymny wręcz charakter Pieśni o ziemi. Co jednak najważniejsze, idealnie współpracował z wokalistami – śledząc każdy ich oddech, kształtując dynamikę i agogikę zgodnie z rytmem i pulsem ich śpiewu. Urodzona w Gdyni Karolina Gumos, od dziesięciu lat solistka berlińskiej Komische Oper, uczyniła ze swych trzech pieśni całości przemyślane i przeżyte w każdym calu, zrealizowane głosem niewielkim, lecz idealnie skupionym, prześlicznym w barwie i bogatym w alikwoty (już dawno nie słyszałam na żywo tak wspaniałego Der Abschied). Chambers, który w Das Trinklied vom Jammer der Erde walczył jeszcze z tremą i oporem materii, z Von der Jugend zrobił już istną perełkę. Wprawdzie nie udźwignął ciężaru wyrazowego ostatniej pieśni, debiut Mahlerowski może jednak zaliczyć do w pełni udanych – choć przy jego leciutkim, niezbyt gęstym głosie nie ryzykowałabym śpiewania tej partii z większą orkiestrą i mniej inteligentnym dyrygentem.

Dwa arcydzieła z przełomu XIX i XX wieku, uważane przez swoich autorów za szczytowe osiągnięcia w ich dorobku. Obydwa poruszające temat śmierci, przemijania, kruchości istnienia i lęku przed nieznanym. Obydwa można wykrzyczeć lub zaśpiewać szeptem. Skromna inauguracja sezonu w Brandenburgu dowiodła, że o sprawach ostatecznych krzyczeć nie należy. Ciekawe, ile jeszcze wiejskich oper i prowincjonalnych orkiestr uda mi się odkryć z dala od zgiełku wielkiego muzycznego świata. Może lepiej ich nie odkrywać? A nuż przyjdą i zadepczą?

Memory Painfully Recovered

When The Passenger made its appearance in Poland – in October 2010, a mere few months after its première in Bregenz, but no less than 42 years after the moment when Mieczysław Wajnberg finished work on the opera score – it was received with mixed feelings. We were not ready for its supposedly ‘imitative’ and ‘kitschy’ music, bringing to mind an association (as much irresistible as not entirely correct) with the œuvre of Shostakovich, who is still ‘out of the way’ for us – and that, not only for aesthetic reasons. We were not ready for a picture of everyday life in a Nazi concentration camp, placed in theatrical brackets, as it were, by stage director David Pountney and stage designer Johan Engels, but nonetheless a shocking view of cattle cars, crematorium ovens, muddied and bloodied prison-striped uniforms – especially in combination with the unreal white of the transatlantic liner ‘sailing’ in the upper portion of the stage. We were not ready for yet another, at first glance simplified adaptation of Zofia Posmysz’s text, made by the libretto’s author, Wajnberg’s and Shostakovich’s friend Aleksandr Medvedev. Disoriented critics meandered about in tangles of oblique statements, hesitating to reject the work of a miraculously-salvaged Polish Jew, but still refusing to recognize the timeless value of his work. Despite the tears and emotions of some viewers, the opera was considered a curiosity – worth mentioning, but too literal for the sensibilities of a Polish audience accustomed to expressing still-living traumas in the distanced language of symbols.

After that, Pountney’s staging – prepared in co-production with Teatr Wielki – Polish National Opera in Warsaw, Teatro Real in Madrid and the English National Opera in London – set out to tour the world. In January 2014, it reached the United States: first, appearing on the stage of the Houston Grand Opera; and several months later, at New York’s Lincoln Center Festival. American reviewers unanimously recognized it as one of the biggest events of the season. In Poland, the time has come for renewed reflection, supported by the gradual but inexorable entrance of the rest of Wajnberg’s œuvre onto the world’s stages, in the rendition of artists who had no reason to enrich their repertoire with his compositions for any motives other than purely musical ones. In May 2013, The Passenger saw its first performance in Germany, at the Badisches Staatstheater Karlsruhe, in the staging of Holger Müller-Brandes. The stunned critics spared nothing in their praise for the work. Received with equal enthusiasm was last year’s staging by Anselm Weber at the Frankfurt Opera. The admiration of the conservative Americans was still somehow explainable, but the Germans, who have for years been traveling the path of the musical avant-garde and contemporary theater? And whence the distance of Polish audiences to the son of Jewish actress Sonia Karl and her husband, violinist Szmul Wajnberg, who gained his first musical experiences at variety theaters and in Warsaw dance halls?

14470367_516144708581555_3769591055214394629_n

Photo: Wojciech Grzędziński.

            Perhaps from some Nietzschean resentment, from a need to create illusory moral appraisals, aiming to make up for our own weakness: an inability to probe into the worldview of a person who went through not a few hells in his lifetime. As I wrote after The Passenger’s Warsaw première, Wajnberg was the only one in his family to survive the Holocaust, because he escaped to the East: his parents and his sister Estera remained in Poland. After being interned in the Łódź ghetto, they ended up in the concentration camp in Trawniki, near Lublin. They died during the infamous ‘Operation Harvest Festival’, carried out on 3 November 1943 on the orders of Himmler, after the prisoner rebellion in the death camp at Sobibór. At the same time, after four years spent in Minsk and Tashkent, Wajnberg settled for the rest of his life in Moscow. He married the daughter of Solomon Michoels, a distinguished actor and stage director, as well as the leader of the Jewish Anti-Fascist Committee. In January 1948, when Stalin began to persecute the organization’s members, Michoels died from being pushed under a truck. The perpetrators were never found. In 1953, Wajnberg was arrested on an accusation of ‘bourgeois Jewish nationalism’ – as the result of a gigantic anti-Semitic provocation to which people associated with the Committee and with advocates of the founding of an autonomous Jewish republic in Crimea fell victim. At that time, Shostakovich promised Wajnberg that should the latter be arrested, he would take care of Wajnberg’s daughter from his marriage to Natalia Michoels. He interceded for him with Lavrenty Beria, chief of the NKVD. Who knows how the two composers’ subsequent fortunes would have played out if Stalin had not died; Wajnberg got out of jail after a few weeks, with acute symptoms of the spinal tuberculosis that had been plaguing him for years, but nonetheless – free and still paradoxically overconfident in the effectiveness and justice of the Soviet government system.

The same government that, in 1968, put on hold the already very advanced preparations for a staging of The Passenger at the Bolshoi Theater in Moscow – under the accusation of formalism and ‘abstract humanism’ – whatever was hidden behind that internally contradictory formula with which 20th-century totalitarian systems responded to all manifestations of independent thought. Who knows if the addressee of these accusations was not, above all, Medvedev, who ‘omitted’ the role of the Communist resistance movement at Auschwitz from the libretto. The causes for The Passenger’s ‘arrest’ remain unclear to this day. Perhaps it was a matter of exaggeration – in the Soviets’ opinion – of the subject of the Holocaust in combination with the enormous number of Soviet victims of World War II, or perhaps fears arose that the camp subject matter would bring to viewers’ minds undesirable associations with the here-and-now of the forced-labor camps that were holding political prisoners despite the official dissolution of the Gulag by decision of the Ministry of Internal Affairs in 1960. Medvedev compared Wajnberg’s opera to the Count of Monte Cristo, arrested and condemned to imprisonment in a fortress based on a false anonymous denunciation. Not long before his death, the composer confessed that he considered The Passenger to be the most important work in his œuvre. Medvedev promised him that he would listen to any première of the work that took place twice as carefully: once for himself and once for Wajnberg. He kept his promise ten years after the composer’s death, in December 2006 at a concert organized in a semi-staged version at the Composers’ House in Moscow. Just under four years later, there was a single concert performance of The Passenger at the Novosibirsk Opera. In July 2010, the aforementioned première in Bregenz took place with an ensemble of soloists from several different countries, including Poland, as well as the Prague Philharmonic Choir and the Wiener Symphoniker under the baton of Teodor Currentzis.

14495311_516144005248292_3063924680247115563_n

Photo: Wojciech Grzędziński.

In Russia – despite the success of Pountney’s staging and growing interest in the rest of the composer’s œuvre – Wajnberg’s name has been associated at best with music for circus shows and animated films, among others the Soviet adaptation of Winnie the Pooh. It was for this reason that we so impatiently awaited the Russian première of the Passenger at the Ekaterinburg Opera, prepared as part of a project initiated in 2015 in collaboration with the Adam Mickiewicz Institute. The curators of the endeavor, theater director Andrei Shishkin and editor-in-chief of the Muzykalnoye Obozrenie monthly Andrei Ustinov, received the ‘blessing’ of Zofia Posmysz on the occasion of their visit to Warsaw. American stage director and designer Thaddeus Strassberger visited the Auschwitz camp last fall. Slovak conductor Oliver von Dohnányi had previously collaborated with Strassberger in Ekaterinburg on the first Russian staging of Glass’ opera Satyagraha, the winner of two Golden Masks; this close-knit production team was joined by costume designer Vita Tzykun, born in Odessa and raised in Tel Aviv, now permanently resident in New York.

I was afraid of this première. Pountney and Engels’ vision, played out on two levels – the snow-white transatlantic liner and the grim reality of the camp – connected by a ramp for the cattle cars bringing in prisoners, made a (despite everything) coherent and clear impression. The most annoying thing about the Bregenz staging – namely the artificial, exaggerated theatrical gesture – seemed somehow inevitable, resulting from the impossibility of taking a distance to this not yet worked-through trauma and dressing it up in metaphor. I remembered Wajnberg’s music – imbued with a host of stylistic references, not averse to pastiche, supersaturated with the fatalism of Berg’s Wozzeck, the tragedy of Britten’s Peter Grimes and a grotesque element in the spirit of Shostakovich – above all for its heartbreaking episodes that did not always want to arrange themselves into a convincing narrative. If we were to make this theatrical tale even less realistic, beat the horror into a symbol, it could sink into the void. If we were to literalize it, it would smack of parody – highly inappropriate under the circumstances. I was curious how Strassberger would resolve this dilemma. I did not expect him to do it with the simplest theatrical means possible, which would tie the opera together into a whole so shocking that at times there was no way to hold back the tears.

Strassberger – unlike Pountney – did not go the route of parallel worlds between which something along the lines of osmosis occasionally takes place, but which as planes of existence remain separate, frightfully contrasting in every way, starting with the emotional layer and finishing with the aesthetic level. In the Ekaterinburg production, the world of Auschwitz and the world of a floating luxury hotel merge together. Nothing here is completely clean; nothing is totally sullied. The scanty scenery changes slowly, almost imperceptibly. The nightmare of the SS-woman Liza, tormented by the pricks of conscience, is born before our eyes, cuts into our brain like a hypnotic meander into the depths of memory, recreating more and more traumatic episodes from the past, and thereafter projecting the memories onto a less and less familiar here and now.

Because this is an opera about memory. Supplied by its creators with a motto from Paul Eluard: ‘If the echo of these voices falls silent – we shall die.’ Liza, recovering repressed memories under the influence of an unexpected meeting aboard the ship, gradually reconstructs the collective memory of the Auschwitz tragedy. From now on, she will have to live with it: among the ghosts of prisoners and prison guards wandering around the deck, with the image of smoking crematoria moving beneath closed eyelids, of dirty pallets, of prison-striped uniforms smeared with mud, blood and human excreta. The scenery of both world orders is grim: the nightmare of Auschwitz clashes with the claustrophobic atmosphere of the transatlantic liner sailing to Brazil. From both of these places, there is apparently no escape. Except by death – whether in the fire of the ovens or in the depths of the ocean. In the opera’s epilogue, the fortunes of the SS-woman Liza are entwined forever with those of the prisoner Marta. The women sit in their cabins and look in their mirrors; Strassberger has suggested, however, that what they see in them is reflections of each other.

14462948_516144638581562_3432455204176100634_n

Photo: Wojciech Grzędziński.

All of this was supported by a gesture so distinct and so precisely-directed that it was even painful to watch what was happening onstage. Liza really was not able to recover from her shock; Marta at times really did stagger on her feet; the passengers on the transatlantic liner really did dance as best they could; Bronka really did die wracked by vomiting. The opera’s culminating scene (in which Tadeusz, Marta’s beloved, brings death upon himself by playing Bach’s Chaconne from the Partita in D minor for the Germans – instead of the expected trivial waltz) was played out at first glance the same way as in Pountney’s staging: by using a violinist double standing with his back to the audience. Strassberger, however, has added detail to the scene. Tadeusz starts to play with the stiff fingers of a person who has not touched a violin in two years. His Chaconne slowly takes on confidence and power; the Germans listen in stupefaction as Tadeusz shoves this national sacred cow into their ears like a gag down someone’s throat. There is no way to forget it.

Most importantly, however, Wajnberg’s music rid itself of long drawn-out passages, took on a pulse and came together into a terrifyingly coherent dramaturgical whole under the deft baton of Oliver von Dohnányi. The main protagonists sang with perfectly placed voices, conveying the text deliciously, accurately emphasizing the differences in characterization between the personages of the drama. The lyrical Marta (Natalia Karlova) contrasted emphatically with a Liza quivering on the verge of hysteria (Nadezhda Babintseva); the dramatic baritenor of Tadeusz (Dmitri Starodubov) created an ideal counterweight to the soft, though perhaps a bit too withdrawn tenor of Walter (Vladimir Cheberiak). The orchestra seasoned in Shostakovichian battles accurately underlined the ‘angularity’ of The Passenger’s score, but was able to retain the melancholy air associated with Bronka’s prayer in the Marian song Angelus ad Virginem missus; on the other hand, it was able to ‘deconstruct’ the waltz running through the entire opera so convincingly as to make it a symbol of the disintegration of Liza and Walter’s world, buckling under the load of wartime memories. The whole is supplemented by the choir, the peculiar collective protagonist of The Passenger, superbly prepared by Anzhelika Grozina.

When Wajnberg escaped to the USSR, a government official decided to change his name to Moisei. The composer waved his hand: ‘It can be Moisei, it can be Abram, as long as I can cross the border.’ In order to survive. The Passenger is an opera as much about the memory of Auschwitz as about survival strategy. In order to survive, sometimes one has to forget – one’s own name, one’s experiences as a camp guard, the tender touch of lovers separated by the war. In order to keep living, one has to recover that memory. Thanks to the efforts of the production team of the Ekaterinburg staging, Russia is beginning to recover its memory of Wajnberg. Let us hope that it learns to live with that memory.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Source: „Tygodnik Powszechny”

Pamięć boleśnie odzyskana

Nasz trzydniowy pobyt w Jekaterynburgu z delegacją Instytutu Adama Mickiewicza – przy okazji rosyjskiej premiery Pasażerki Wajnberga – był pod wieloma względami wydarzeniem jak ze snu. Świetna muzyka, doskonałe wykonanie, kawał wstrząsającego, wyśmienicie zrobionego teatru: a oprócz tego bankiety, przemówienia, wizyty w nowo otwartym Centrum Jelcyna i Cerkwi na Krwi, wzniesionej niedawno na pamiątkę kaźni Romanowów. Obrazy, sytuacje i emocje zlewały się w jedno, przenikały niczym dwie rzeczywistości ze spektaklu w inscenizacji Thaddeusa Strassbergera, co celnie uchwycił Wojciech Grzędziński w swoim fotoreportażu opublikowanym na stronie Culture.pl. Mój obszerny tekst o operze wracającej do łask, o jej dotychczasowych wystawieniach i premierze w teatrze po drugiej stronie Uralu, ukazał się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”.

Uwolnienie opery

Najdłuższy wrzesień nowoczesnej Europy

…przynajmniej dla Upiora. Wciąż trwa, więc wykorzystamy ten czas na podsumowanie naszych zwariowanych wojaży z ubiegłego sezonu. Podobnie jak poprzednio: kilkoma impresjami fotograficznymi z podróży. Przyjemnie uporządkować sobie wspomnienia, marzeń na jutro sobie namarzyć i znów spakować kufry, walizki, albo zwykły podręczny plecak. W tym roku trochę nam się poprzestawiają priorytety, ale o tym już wkrótce. No hay caminos, hay que caminar.

12187950_999617086746254_4344763155965953153_o

Oksford, listopad 2015. Po pracowitym miesiącu spędzonym przy redagowaniu „Kuriera Chopinowskiego”, czyli oficjalnej gazety Konkursu, znów ruszamy na Wyspy. Na jesienny sezon Welsh National Opera, zorganizowany pod hasłem „Madness”, a w jego ramach na Purytanów, Orlanda i Sweeney’ego Todda. Pierwszy i jak dotąd jedyny wyjazd do Wielkiej Brytanii, który przywitał nas paskudną pogodą. Pozostałe atrakcje – między innymi przegapienie ostatniego autobusu do miasta i sześciokilometrowy marsz na przełaj w wieczorowych pantoflach w deszczu – zapamiętamy na długo.

obecni

Praga, styczeń 2016. Strasznie mroźny i samotny wypad Upiora na „zwykłe”, siedemdziesiąte dziewiąte z rzędu przedstawienie Rusałki w Teatrze Narodowym. Wypad krótki i dość pechowy, bo svíčková na smetaně jednak Upiorowi zaszkodziła. Na szczęście przez noc wydobrzał i znalazł choć trochę energii, żeby powłóczyć się po ukochanej praskiej starówce i sprawdzić, czy Obecní dům wygląda tak samo, jak przed laty. Zmienił się o tyle, że w końcu lat dziewięćdziesiątych przeszedł generalny remont. Poza tym wciąż jest jednym z najpiękniejszych secesyjnych budynków w mieście, do którego kochamy wracać, nie tylko wspomnieniami.

12419328_1082128305161798_887512758688291998_o

Mons, marzec 2016. Dwa z czterech instrumentów Polish Cello Quartett, któremu Upiór towarzyszył w pechowej podróży do Belgii, na Festiwal MusMA, urządzony w tym roku pod hasłem Passion and Belief. Po krótkim pobycie w Mons mieliśmy przenieść się do Brukseli – na koncert prawykonań sześciu nowych utworów inspirowanych Lisztowską Via Crucis. Pamiętny 22 marca spędziliśmy jednak przed ekranem telewizora, surfując w sieci, z coraz większym napięciem przyjmując doniesienia o kolejnych zamachach bombowych. Wróciliśmy do Polski zupełnie inną drogą i w innym towarzystwie, rozmawiając na całkiem nieprzewidziane tematy. Smutne i ważne doświadczenie.

13086730_1105803786127583_4955975619698446452_o

Glasgow, kwiecień 2016. W przeddzień spektaklu Rusałki w Scottish Opera zwiedzamy Kelvingrove Art Gallery and Museum, jedną z najosobliwszych w Europie ekspozycji sztuk pięknych i historii naturalnej. Doświadczenia wyniesione z Kelvingrove okazują się zaskakująco przydatne w ocenie wznowionej inscenizacji Antony’ego McDonalda. Jego Rusałka okazuje się równie spójna dramaturgicznie i olśniewająca pod względem wizualnym, jak słynny Lohengrin, który wzbudził w Warszawie tyle kontrowersji. Stuart Stratford w pełni potwierdza swoje kwalifikacje na nowego szefa artystycznego Opery Szkockiej, która pod jego kierownictwem ma szansę trafić do ścisłej czołówki brytyjskich teatrów muzycznych.

13416901_1140287896012505_4113213411552456336_o

Leeds, czerwiec 2016. We wnętrzu monstrualnego Town Hall brawurowe wykonanie VIII Symfonii Mahlera pod batutą Davida Hilla – ze znakomitą orkiestrą Opera North, świetnie przygotowanymi zespołami Leeds Philharmonic Chorus, Leeds Festival Chorus i Bradford Catholic Youth Choir, oraz doborową stawką solistów, z których tylko troje zawiodło nasze oczekiwania. Przekonaliśmy się wprawdzie, że wysłuchanie koncertu w skupieniu po nieprzespanej nocy i całym dniu podróży nie jest zadaniem łatwym, ale już nazajutrz postawiło nas na nogi najlepsze piwo w mieście – serwowane w pubie przy miejscowej loży masońskiej.

dscf2055

Longborough, czerwiec 2016. Prosto z Leeds ruszamy w podróż sentymentalną do naszej najukochańszej wiejskiej opery na świecie, i to na zaproszenie samego Anthony’ego Negusa, jej kierownika artystycznego. Na dwa dni przed premierą Tannhäusera mamy sposobność poobserwować mistrza podczas próby generalnej. Nie obywa się bez przygód (jedna wpadka techniczna i dwie muzyczne, przy których dyrygent odsłania niespodziewanie lwią część swojej natury), wychodzimy jednak z teatru w przeświadczeniu, że nie chcemy już słuchać Wagnera pod inną batutą. Przynajmniej na razie. Po próbie – przyjęcie w ogrodzie z okazji siedemdziesiątych urodzin Negusa i niekłamana radość ze śpiewania Happy Birthday bok w bok z przebraną w piknikową sukienkę Wenus.

13995511_1179071035467524_562333409149513546_o

Londyn, sierpień 2016. Siedzimy na trawie w parku św. Jakuba, patrzymy na kaczki, gęsi i pelikany, i ani się spodziewamy, że nazajutrz przyjdzie nam obejrzeć Damę pikową, po której długo nie będziemy mogli zebrać myśli. Mimo ewidentnych niedociągnięć, przedstawienia obarczonego takim ładunkiem emocji, jak ostatni w tym sezonie spektakl Opera Holland Park, nie widzieliśmy chyba nigdy w życiu. Przy okazji Upiór zdobywa nowe doświadczenia – jego recenzja, wcale przecież nie entuzjastyczna, spotyka się z bardzo ciepłym przyjęciem artystów i oburzeniem części brytyjskiej krytyki.

dscf2150

Jekaterynburg, wrzesień 2016. Wyprawa za Ural na rosyjską premierę Pasażerki Wajnberga, w towarzystwie międzynarodowego zespołu krytyków oraz delegacji współorganizatora przedsięwzięcia, Instytutu Adama Mickiewicza. Podczas trzydniowego pobytu w Rosji jesteśmy na przemian wstrząśnięci (znakomitym poziomem muzycznym i teatralnym spektaklu) i zmieszani (koniecznością obcowania z przejawami kultu Borysa Jelcyna i carskiej rodziny Romanowów). Jemy suto, pijemy na miarę Imperium, czekamy na kolejne jaskółki powrotu Wajnberga na rosyjskie estrady i sceny operowe.

dscf2195

Berlin, wrzesień 2016. Oczekiwanie na trzy ostatnie koncerty tegorocznego MusikFest umilamy sobie spacerami po mieście i podpatrywaniem zabytkowych pociągów. Nie możemy wyjść z podziwu, że obsadę Snu Geroncjusza Elgara można zmienić trzykrotnie w ciągu dwóch dni, żonglując gwiazdami światowej wokalistyki niczym piłkami w powietrzu. Z miernym zresztą skutkiem artystycznym. Nic to, w Berlinie czujemy się zawsze jak u siebie w domu. A jeśli nawet w tym sezonie festiwal odrobinę zawiódł nasze oczekiwania, z tym większą nadzieją patrzymy w przyszłość.

img_0132

Brandenburg, wrzesień 2016. Na koniec naszej szalonej podróży wybieramy się do sennego miasteczka nad Hawelą – na skromny koncert tamtejszych Symfoników z Pieśnią o ziemi Mahlera, który mimo przekleństwa nagłych zmian obsadowych okazuje się pod wieloma względami ciekawszy, mądrzejszy i bardziej przejmujący niż szumnie zapowiadane atrakcje berlińskiego MusikFest. Zastanawiając się, czy oprócz etykietki specjalisty od wiejskich oper przylgnie też do nas łata wielbiciela prowincjonalnych wieczorów symfonicznych, zabieramy się do planowania kolejnego sezonu. Zaczniemy wprawdzie jak zwykle, czyli w Anglii, ale już wkrótce gwałtownie zmienimy azymut. Donosić będziemy skrupulatnie i z niezmiennym zapałem.

 

Dialog obcych dusz

Minęliśmy półmetek Wratislavii. Po olśnieniach i zachwytach z pierwszego tygodnia festiwalu znów naszły mnie wątpliwości. Po Andreasie Speringu, dyrygencie niewątpliwie doświadczonym – także w repertuarze operowym – spodziewałam się większego nerwu dramatycznego, lepszej dyscypliny, a przede wszystkim szacunku dla niewątpliwego arcydzieła, jakim jest Pasja Janowa Bacha. Tymczasem w niedzielę dostałam ją „umajoną” wstawkami w postaci utworów współczesnych, podobnych wąsom domalowywanym Giocondzie; nieposkładaną wewnętrznie, graną i śpiewaną bez swobody, jakiej należałoby oczekiwać od wszechstronnej przecież orkiestry B’Rock, znakomitego Chóru NFM, przede wszystkim zaś od solistów, na których ciąży główne brzemię tej wstrząsającej narracji. Poza Ewangelistą (wyśmienity technicznie i znakomicie budujący napięcie Sebastian Kohlhepp) właściwie każdy z uczestniczących w tym wykonaniu śpiewaków zostawił po sobie wrażenie niedosytu (nawet Tomáš Král, który wciąż szuka tożsamości dla swego rozległego głosu i moim zdaniem niesłusznie wchodzi w partie bas-barytonowe), a niektórzy zawiedli na całej linii (niedysponowany albo całkiem pogubiony tenor Magnus Staveland). Zamiast Pasji odkrytej na nowo usłyszałam Pasję poniekąd parafialną – jakich dziesiątki rozbrzmiewają w niemieckich kościołach w czas Wielkiego Piątku. Rzecz jednak działa się we wrześniu, w sali NFM i bez udziału zżytej ze sobą wspólnoty wiernych.

Poniedziałkowy koncert zespołu Hespèrion XXI pod dyrekcją Jordiego Savalla przysporzył mi jeszcze większych rozterek. Szanuję zamysł wybitnego muzyka, który od przeszło dziesięciu lat próbuje skleić ten strzaskany świat spoiwem dźwięków – układając programy swoich płyt i koncertów z dzieł przynależnych najrozmaitszym tradycjom i porządkom, współpracując z muzykami wychowanymi w skrajnie odmiennych kulturach. Są tacy, którzy potrafią dostrzec i usłyszeć w tym spójną całość. Ja widzę zlepek nieprzystających do siebie elementów, które straciły dawną funkcję i nie znajdują zastosowania w nowej rzeczywistości. Kto wie, czy to biedne, nieśmiałe, na siłę fastrygowane muzykowanie nie jest najcelniejszą metaforą kryzysu naszej cywilizacji. Pisałam o tym w eseju do książki programowej, nawiązując do wątków wielokrotnie poruszanych w moich wcześniejszych tekstach. No to raz jeszcze.

***

Cóż to takiego jest Orient? Gdzie zaczyna się Zachód? Głowiły się nad tym tęgie umysły, dołożyłam i ja kiedyś swoje trzy grosze do tych rozważań, pisząc, że to zależy – nie tylko od punktu widzenia, ale też punktu na mapie, wyznaczającego miejsce, gdzie przyszło nam się urodzić, wychować, a być może też spędzić resztę życia. Mieszkańcom naszej części kontynentu Daleki Wschód kojarzy się z Japonią, Chinami i obydwoma państwami koreańskimi, Brytyjczykom zaś – z arktyczną Czukotką. Francuzom Orient przywodził na myśl asocjacje z Afryką Północną, a co za tym idzie, także z obszarami wpływów kulturowych świata arabskiego. W konsekwencji Wschód wylądował im na Zachodzie, czyli na Półwyspie Iberyjskim. Wygląda więc na to, że Orient leży nie tyle na wschód od znanego nam świata, ile po prostu poza nim. Rzadko też dopuszczamy do siebie myśl, że z czyjejś perspektywy nasza kultura plasuje się w kręgu wpływów azjatyckich – a wcale nierzadko postrzegają Polskę w ten sposób choćby podziwiani przez nas Amerykanie.

jordi_savall3_molinavisuals

Jordi Savall. Fot. Josep Molina.

A może takie podziały są sztuczne? Może należy je znosić już w dziecięcych umysłach, co dawno temu uczynił mój ojciec, posyłając mnie na pierwsze samodzielne wakacje do swojego przyjaciela Ormianina, którego rodzina uszła tuż przed II wojną światową z Drezna do bliższej kulturowo, niemal „konstantynopolitańskiej” Sofii. Zdarzały się dnie, kiedy pragnęłam tylko jednego: żeby być gdzie indziej. No bo jak wytrzymać w domu, którego gospodarz rozmawia z matką Egipcjanką (notabene solistką przedwojennej opery w Kairze) po niemiecku, z żoną po bułgarsku, z siostrą po ormiańsku, a ze mną po rosyjsku? Tymczasem starsza pani dogadywała się ze mną wyłącznie w mowie Szekspira, dopełniając wrażenia przeklętej wieży Babel, gdzie można było wytchnąć dopiero po kolacji, kiedy Aleksander żegnał matkę w jej obłożonej dywanami sypialni i zasiadał do białego fortepianu, przy którym wygrywał i wyśpiewywał arie z ulubionych operetek. I nagle odnajdowaliśmy wspólny język.

Albo tylko nam się tak wydawało. Bo jak się nad tym głębiej zastanowić, wychodzi na jaw, że jesteśmy rozpięci między biegunami paradoksu postrzegania – wschodnim i zachodnim. Niby podzielamy fundamentalny pogląd, że percepcja definiuje dyskurs. Niby w ocenie świata kierujemy się bardziej uchem niż okiem. Zdradzamy jednak odmienne nawyki percepcyjne, w jakiś tajemniczy sposób związane z kulturą, z której się wywodzimy, nawet jeśli się w niej nie do końca wychowaliśmy.

Najciekawsze wydaje się zagadnienie „prawdy” w wykonawstwie muzyki, innymi słowy – realizacji postulatu „wierności tekstowi”. Dla człowieka Zachodu niewolnicza wierność partyturze jest w gruncie rzeczy zaprzeczeniem autentyzmu, dowodem lenistwa albo nawet tchórzostwa interpretatora, który nie zadał sobie trudu głębszego wniknięcia w sens utworu. Człowiek Wschodu uważa, że czegoś się trzymać trzeba, nawołuje, by powracać do zbioru konwencji, do tekstu oryginalnego, upiera się, że sam tekst stawia opór samowoli odbiorcy, że nigdy nie jest całkiem otwarty, że niektórych rzeczy po prostu robić nie uchodzi.

Do przedsięwzięcia Jordiego Savalla i jego zespołu Hespèrion XXI East – West. Dialogue of Souls można się zatem odnieść dwojako. Muzycy połączyli w nim wszystko ze wszystkim. Tradycję żydowską z tradycjami muzułmańską i chrześcijańską. Muzykę popularną i religijną. Instrumentalną i wokalną. Improwizację na temat starotestamentowej Pieśni nad pieśniami z La quatre estampie royal z XIII-wiecznego rękopisu francuskiego; grecką, cypryjską i turecką muzykę ludową z pieśniami Żydów sefardyjskich. Utwory oparte na makamach, czyli wzorcach melodycznych obowiązujących w tradycyjnej muzyce arabskiej, powstałe jednak na obszarze współczesnej Rumunii i Mołdawii – z ormiańskim lamentem Ene Sarére. Zestawili ze sobą odmienne tradycje wokalne: żydowską, turecką i grecką. Pożenili w ansamblach ormiański dwustroikowy duduk ze środkowoazjatyckim fletem ney; perską lutnię oud z bliskowschodnią cytrą kanun; wywodzące się z Indii cymbały santur ze średniowieczną fidelą i rebekiem.

14238287_10153740386442854_111167505444885116_n

Hespèrion XXI w sali głównej NFM. Fot. Sławek Przerwa.

Jedni będą rozdzierać szaty, że Savall wałkuje kompozycje znudzone do nudności, grane bez krztyny brawury, w skostniałej manierze wykonawczej, która przywodzi na myśl skojarzenia z interpretacjami dinozaurów wykonawstwa historycznego z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, by wspomnieć choćby o monachijskim Studiu Muzyki Dawnej. Że utwory wywiedzione z tradycji Wschodu nieznośnie „uładza” i odziera z bogactwa tamtejszych skal (wystarczy wspomnieć, że w klasycznej muzyce tureckiej obowiązują jedne ósme tonów, czyli interwały różniące się w przybliżeniu o komat pitagorejski, przez co tamtejsze „półtony” wyraża się miarą około 90 centów, a „całe” tony – 240 centów).

Drudzy zaprotestują, że Savall przestał sobie zaprzątać głowę i tak niemożliwą do zrealizowania utopią muzycznej prawdy, że pod wpływem osobistych tragedii i dramatycznych wydarzeń na świecie postanowił ruszyć w pościg za innym ideałem. Marzeniem o wspólnocie z pozoru nieprzystających do siebie kultur i religii, której jego zdaniem nie da się osiągnąć za pośrednictwem intelektualnego dyskursu. Jedyna droga do ziszczenia tych marzeń prowadzi przez sztukę, przez wymieniony w tytule „dialog dusz”, posługujący się językiem, w którym słowo odgrywa rolę równie doniosłą, jak mowa dźwięków i dobitne, pełne szacunku milczenie. Savall próbuje stworzyć „duchową przeciwwagę” dla dramatycznego konfliktu cywilizacji Wschodu i Zachodu. Próbuje niestrudzenie, co najmniej od początku nowego tysiąclecia, kiedy wybuchł kolejny konflikt zbrojny w Afganistanie. Próbuje tym silniej w rzeczywistości, w której dramat uchodźców walczy o prawo pierwszeństwa w nagłówkach z tragedią ofiar międzynarodowego terroryzmu.

Ufać czy poddać się magii defetystycznego cytatu z ballady Kiplinga („Oh, East is East and West is West, and never the twain shall meet”)? Najpierw lepiej posłuchać, jak rozmawia Żyd z Arabem, a Turek z Katalończykiem. Może odmiennymi językami, ale przynajmniej na jeden temat.

Muzyko, moja radości

We Wrocławiu wszystko toczy się zgodnie z przewidywaniami. Najpierw podniosła inauguracja, nazajutrz efektowne credo dyrektora artystycznego Festiwalu, w poniedziałek upragniony przez wielu odzew na wciąż aktualny okrzyk Juwenalisa panem et circenses! Początek Wratislavii odtrąbiono, reporterzy ogólnokrajowych gazet rozjechali się do domów – i zaczęło się prawdziwe muzykowanie. W duchu dawnych wrześniowych koncertów wrocławskich – wędrujących po zabytkowych wnętrzach – z udziałem artystów łączących maestrię techniczną z głęboką wiedzą o epoce i powiązanej z konkretnym repertuarem stylistyce wykonawczej. Frenetyczne „stojaki” ustąpiły miejsca prawdziwym zachwytom i budującym, ciągnącym się długo w noc rozmowom o szczegółach interpretacji.

Pierwsze olśnienie nadeszło we środę, przy okazji występu belgijskiego ansamblu Vox Luminis pod dyrekcją Lionela Meuniera. Zespół przedstawił program złożony z motetów autorstwa trzech pokoleń Bachów, począwszy od dzieł Johanna, stryjecznego dziada Jana Sebastiana, a zarazem pierwszego kompozytora w rodzinie, skończywszy na istnym traktacie teologicznym wyrażonym mową dźwięków, czyli jedenastoczęściowym Jesu, meine Freude Bacha „właściwego”. Przyznam szczerze, że po Belgach spodziewałam się popisu tyleż solennej, co nudnej perfekcji: Vox Luminis wpisuje się raczej w nurt wykonawstwa sterylnego, niewzbudzającego żadnych kontrowersji, skazanego na sukces w wyścigu o miano najlepszego nagrania roku w prestiżowych konkursach fonograficznych. Tymczasem usłyszałam muzykowanie zdyscyplinowane, a zarazem płonące wewnętrznym żarem autentycznego przeżycia: idealnie spójne, nieskazitelne pod względem intonacyjnym, naznaczone jednak rysem indywidualnego piękna poszczególnych głosów. Śpiewakom Vox Luminis udało się stworzyć przekonującą iluzję „motetowania” w ramach idealnie zżytej wspólnoty protestanckiej, która pieści każde biblijne sformułowanie z równym zapałem, z jakim cyzeluje zdobne figuracje, faktury polifoniczne i długie frazy chorałowe na planie czysto dźwiękowym.

14264189_10153727595332854_4603690707934107631_n

Vox Luminis w kolegiacie Świętego Krzyża. Fot. Sławek Przerwa.

Następny dzień przebiegł pod znakiem muzyki instrumentalnej, która czasem „śpiewa” wyraziściej niż niejeden wokalista. Koncert we wrocławskim Ratuszu, poświęcony cymeliom ze zbiorów tutejszej Biblioteki Uniwersyteckiej – między innymi utworom Biagia Mariniego, Giovanniego Battisty Buonamente, Salomone Rossiego i Giuseppe Scaraniego – stworzył pouczający kontrast z poniedziałkowym występem Philippe’a Jaroussky’ego i Ensemble Artaserse. Głównym bohaterem wieczoru okazał się cynk, który w rękach prawdziwego wirtuoza zmienia się w olśniewający ekwiwalent ludzkiego głosu. Tym razem takich wirtuozów było aż dwóch: i choć w pełni doceniam maestrię brytyjskiego kornecisty Gawaina Glentona, z Ratusza wyszłam przede wszystkim pod wrażeniem fenomenalnego Włocha Andrei Inghisciano, którego cynk łkał, kaprysił i wybuchał ekstazą niczym żywy monteverdiański madrygalista. Ten wieczór był pokazem czystej radości muzykowania, do której przyczyniła się cała piątka wykonawców (także zjawiskowa Giulia Genini, grająca na dulcjanie). Na tym tle nieco zbladł nocny koncert z udziałem Aliny Ibragimowej (skrzypce) i Kristiana Bezuidenhouta (pianoforte). Dwoje wybitnych przecież muzyków nie do końca dogadało się w we wspólnym ujęciu sonat Mozarta, chwilami zapędzonych, innym razem rozwleczonych retorycznie, zbyt często przewidywalnych w szczegółach interpretacji. Nic dziwnego, że największe wrażenie wywarła Suita fortepianowa C-dur KV 399/385i, osobliwy hołd dla sztuki bachowskiego kontrapunktu, w którym Bezuidenhout wydobył ze swego instrumentu imponującą paletę nieoczekiwanych barw i odcieni.

Na piątkowy koncert Huelgas Ensemble pod dyrekcją Paula Van Nevela szłam jak na spotkanie ze starymi znajomymi. To już wykonawstwo poniekąd „niemodne”: dla niektórych zbyt wygładzone na krawędziach, nie dość wyraziste i zróżnicowane wewnętrznie. Piękna barwy, wrażliwości muzycznej i precyzji intonacyjnej nikt jednak Flamandom nie odmówi. Zespół wystąpił w ośmioosobowym składzie, zestawiwszy w programie Dies irae z Missa pro defunctis Jacobusa de Kerle – kompozytora z Niderlandów, który do dzieła reformy muzyki kościelnej po Soborze Trydenckim przyczynił się znacznie bardziej niż Palestrina – ze stosunkowo nowym utworem Wolfganga Rihma Et Lux na dwa kwartety, wokalny i smyczkowy, pomyślanym jako muzyczna refleksja nad fenomenem pamięci i zjawiskiem amnezji. Idea frapująca, z realizacją gorzej – przede wszystkim z winy Rihma, który ubrał ten dialog między instrumentami (Minguet Quartett) a poszarpaną, złożoną z oderwanych fragmentów tekstu liturgicznego narracją wokalną w zbyt jednolitą, wyzutą z napięć i kulminacji szatę dźwiękową. Po godzinie z okładem zaczęło nużyć.

14238237_10153732726287854_3863976614708544076_n

Huelgas Ensemble i Minguet Quartett po wykonaniu Et Lux Rihma. Fot. Sławek Przerwa.

W sobotę znów sama radość muzykowania, mimo dyskusyjnych czasem detali samych wykonań. Działający od jedenastu lat zespół La fonte musica (pod kierownictwem lutnisty Michele Pasottiego) przedstawił arcyciekawy program złożony między innymi z utworów zapoznanego mistrza przełomu trecenta i quattrocenta, Antonia „Zacara” da Teramo. Ten niepozorny i dotknięty mnóstwem zniekształcających schorzeń genetycznych człowiek walczył z Fortuną zajadle jak lew – czemu dał wyraz w swoich tajemniczych, zaszyfrowanych na wszystkich poziomach narracji kompozycjach, niegdyś popularnych, dziś wydobywanych z zapomnienia jako wybitne przykłady ars subtilior. Muzycy Pasottiego reprezentują nieco złagodzony styl wykonań ansamblu Pedra Memelsdorffa: nie są w stanie oprzeć się pokusie teatralizacji swoich występów i kontrowersyjnego czasem doboru składów, uwodzą jednak znacznie lepszą techniką śpiewu i doskonałym wyczuciem faktury tej tajemniczej polifonii. Przede wszystkim zaś potrafią zbudować dramaturgię koncertu i wciągnąć w nią słuchaczy, nienawykłych do skupionego odbioru arcydzieł Jesieni Średniowiecza.

14224851_10153735028972854_4699213353886422056_n

La fonte musica. Fot. Sławek Przerwa.

To samo dotyczy muzyków Orkiestry Leopoldinum pod dyrekcją Hartmuta Rohdego, którzy przy współudziale międzynarodowej grupy instrumentalistów i śpiewaków złożyli karkołomny program z utworów Ligetiego, Monteverdiego i Daria Castella. Tu też był teatr, dowcipny i nienachalny, łączący poszczególne ogniwa w całość środkami czysto muzycznymi (brawurowa improwizacja kornecisty Andrei Inghisciano pomiędzy Aventures Ligetiego a Sonatą na dwa cynki, dulcjan i b.c. Castella). Też była mądra zabawa dźwiękiem i wyczucie stylu – choć z obowiązku napomknę, że głos Carla Allemano nie lśni już dawnym blaskiem w Monteverdiańskim Il combattimento, że ostry sopran Hanny Herfurtner sprawdził się lepiej w Ligetim niż w partii Kloryndy, a klawesyn nie rozwinął pełni brzmienia w Hungarian Rock. Przede wszystkim zaś była chęć podzielenia się z publicznością czymś głęboko przeżytym, wnikliwie przemyślanym i umiejętnie zebranym w całość.

Czekam na kolejne pokorne olśnienia – w nadziei, że zaplanowane w programie Wratislavii „pewniaki” nie przyćmią ich swoim tombakowym blaskiem. Jakości wykonań nie mierzy się liczbą lajków na Facebooku.

Pan na dźwiękach i inni

Kolejne dwa koncerty Wratislavii za nami. O dość kontrowersyjnym wykonaniu Dziewiątej Beethovena pod batutą Giovanniego Antoniniego wspominałam już w poprzednim wpisie. Mimo upływu czasu wciąż nie mogę się przekonać do jego interpretacji – nie chodzi nawet o tempo (Albert Coates w nagraniu sprzed blisko stu lat też się uwinął z tą symfonią w godzinę), tylko o dziwne „uśrednienie” całego przebiegu narracji muzycznej pod względem wyrazowym. Z arcydzieła, które przynajmniej kilka razy powinno zwieść słuchacza na manowce, została fraszka-igraszka, zmierzająca tyleż beztrosko, co nieubłaganie do radosnego finału. Kammerorchester Basel stanęła na wysokości zadania wyznaczonego jej przez dyrygenta, trochę gorzej spisał się Chór NFM (zabrakło pełni i urody brzmienia, zwłaszcza w głosach żeńskich, szwankowała też dykcja), spośród solistów wyróżnił się baryton Thomas Bauer – jedyny, któremu w tym tempie i w tak rozplanowanej agogice udało się przebić do słuchaczy choćby z fragmentem Schillerowskiego tekstu. Pozostali członkowie kwartetu swoje partie raczej wyskandowali niż zaśpiewali, dodatkowo wzmagając wrażenie, że ta Dziewiąta pędzi przed siebie na złamanie karku, gubiąc po drodze mnóstwo istotnych szczegółów. Było to jednak wykonanie nadzwyczaj efektowne, przyjęte pierwszą na festiwalu gremialną owacją na stojąco. Entuzjazmu nie podzielam, ale go rozumiem.

Tymczasem na poniedziałkowym występie Philippe’a Jaroussky’ego z Ensemble Artaserse męczyłam się jak potępieniec. Nigdy nie przepadałam za subretkowym głosem francuskiego kontratenora ani za jednowymiarową, dość minoderyjną słodyczą jego interpretacji, muszę jednak przyznać, że techniką dysponował niezgorszą. We Wrocławiu usłyszeliśmy śpiew zmatowiały, niewyrównany w dole, ubogi w alikwoty i nieprecyzyjny w koloraturach. Głos zniszczony, zaniedbany, wyeksploatowany – płynący jednak z ust solisty, który w kręgach wielbicieli muzyki dawnej ma status bożyszcza. Więc prawie nikomu nie przeszkadzało, że program złożony z fragmentów włoskich XVII-wiecznych oper i kantat zabrzmiał w ujęciu, przy którym zwariowane pomysły Christiny Pluhar i jej Arpeggiaty mogłyby uchodzić za szczyty stylowości i muzykalności. Pierwszy skrzypek fałszował aż miło, perkusistka dokładała wszelkich starań, by wykorzystać każdy instrument niezgodnie z jego przeznaczeniem (nawiasem mówiąc, do tej pory nie wiem, co w ariach Agostina Steffaniego robiły kastaniety, irański tombak i turecki daraban), muzycy improwizowali na tematy, które chwilami bardziej kojarzyły się z britpopem niż jakimkolwiek barokiem, niekoniecznie włoskim. Pod koniec nie obyło się bez teatru, a raczej cyrku, znanego z wcześniejszych występów Jaroussky’ego. Bardzo chętnie poszłabym na taki koncert do klubu z wyszynkiem. Wmawianie Bogu ducha winnej publiczności, że dostaje kawał porządnego wykonawstwa historycznego, jest po prostu nieuczciwe. Oraz groźne, bo zamiast wyrabiać gust słuchaczy, tylko utwierdza ich w przekonaniu, że muzyka Monteverdiego brzmiała jak nieczyste popisy fusion multi-kulti.

Mam jednak poczucie, że teraz będzie już lepiej – choć spodziewam się jeszcze kilku pokazów muzycznej dezynwoltury. Tym bardziej żałuję, że wyjadę z Wrocławia przed finałem festiwalu i nie usłyszę Pasji Mateuszowej w wykonaniu zespołów Gardinera. Jeśli w sztuce tego mistrza cokolwiek mnie drażniło, to wyłącznie nieznośna doskonałość jego interpretacji. Piszę o tym w krótkim eseju, który tuż przed Wratislavią ukazał się w dodatku specjalnym do „Tygodnika Powszechnego”.

Pan na dźwiękach

Symfonie strachów i radości

No i zaczęło się. Pięćdziesiąta pierwsza Wratislavia wystartowała pod hasłem „Europa Cantans” – w roku, gdy Wrocław pełni honory Europejskiej Stolicy Kultury; w roku, gdy Europa zaczęła naprawdę się rozpadać, czego dowiodły nie tylko dramatyczne wydarzenia we Francji, Belgii i Niemczech, ale i zaskakujący wynik referendum w sprawie Brexitu. Pisaliśmy o tym – na wiele piór – w naszych tekstach do festiwalowego numeru „Muzyki w Mieście”. Teraz przyszło nam słuchać. Pierwszego dnia, na otwarcie, rozbrzmiał jeden z najbardziej wstrząsających, a zarazem niejasnych dla zachodniego odbiorcy utworów Szostakowicza. Jego XIII Symfonia b-moll „Babi Jar” – utwór o przedziwnej konstrukcji, który właściwie trudno nazwać symfonią – wrzyna się w mózg jak tępy nóż, ale pod kilkoma warunkami. Że wykonawcy doskonale wyczują idiom twórczości tego kompozytora. Że śpiewacy podadzą tekst Jewtuszenki z pełnym zrozumieniem wszelkich okoliczności jego powstania i późniejszych perypetii poety z cenzurą. Że słuchacze dostrzegą pod warstwą specyficznie rosyjskiego patosu gryzącą ironię niektórych sformułowań, że nie odrzucą ich rubasznego nieraz humoru.

Udało się połowicznie. Orkiestra Filharmonii Wrocławskiej zbyt długo już pracuje bez dyrygenta z prawdziwego zdarzenia. Mimo wysiłków Andrzeja Boreyki nie zdołała nadrobić zaległości z ostatnich kilku lat. Od zespołu, który miewa kłopoty z wyklarowaniem pionów harmonicznych, trudno oczekiwać szostakowiczowskiej groteski, zapierającego dech w piersiach tragizmu, fraz pulsujących jak żywy organizm. Tym serdeczniejsze słowa uznania dla Chóru Męskiego Opery i Filharmonii Podlaskiej, który tekst Jewtuszenki nie tylko zrozumiał, ale i przeżył. Tym większy podziw dla Michaiła Pietrenki – jednego z najbardziej rozchwytywanych rosyjskich basów (a właściwie bas-barytonów) – który głos ma nieduży i dość już zmęczony, potrafi jednak zniwelować wszelkie niedostatki wokalne porywającą interpretacją tej trudnej poezji. Zaczął nieśmiało, z niebezpiecznie „przydymioną” górą i zbyt szerokim wibrato. Skończył tak, że mało mi serce nie pękło. Aż zazdrość bierze, że niemieccy melomani usłyszą go wkrótce w tej partii pod batutą Yannicka Nézet-Séguina, z orkiestrą Filharmonii Berlińskiej.

14196076_10153716930047854_1364675472661579656_o

Michaił Pietrenko z orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Andrzeja Boreyki. Fot. Sławek Przerwa.

W niedzielę przyszedł czas na oczywistości – IX Symfonię Beethovena – w wykonaniu solistów, Chóru NFM i Kammerorchester Basel pod dyrekcją Giovanniego Antoniniego. Na tyle jednak nieoczywistym, że Upiór musi jeszcze chwilę nad nim pomyśleć. Wkrótce podzieli się wrażeniami. Tymczasem, wyczekując z niecierpliwością kolejnych popisów Śpiewającej Europy, proponuje lekturę krótkiego eseju o Babim Jarze, który ukazał się w książce programowej festiwalu.

***

A zaczęło się w Jom Kippur, dzień skruchy, przebaczenia win i pojednania. Niemcy zgromadzili dziesiątki tysięcy Żydów z Kijowa i okolic. Kazali im stawić się na miejsce zbiórki z kosztownościami, pieniędzmi i zapasem ciepłych ubrań na daleką podróż. Stamtąd zaczęli ich przepędzać w grupach po sto osób – w stronę wąwozu zwanego Babim Jarem, zarośniętego gąszczem olch i brzóz, biegnącego zygzakiem między podkijowskimi osadami Syriec i Łukianowka. Kiedyś stawali tu obozem żołnierze, potem zaczęto w nim chować zmarłych. Cmentarz żydowski w wąwozie zamknięto oficjalnie w 1937 roku. Już wtedy chodziły słuchy, że enkawudziści grzebią w Babim Jarze ofiary stalinowskich czystek. Pod ziemią przybywało zwłok, nad ziemią wąwóz pustoszał.

Nigdy jednak nie pochłonął w swych czeluściach tylu trupów, co w dniach między 29 września i 3 października 1941 roku. Żydzi rozbierali się do naga, kładli pokotem wśród opadłych liści i ginęli od strzałów w tył głowy. Jedna dziesiątka za drugą, wśród okrzyków pijanych esesmanów i ukraińskich policjantów, głuszących w sobie resztki wrażliwości kolejnymi szklankami wódki. Przez pięć dni nieprzerwanej kaźni pomordowano 33771 osób. W każdym razie taka liczba figuruje w niemieckich raportach. Egzekucje powtarzały się jednak aż do wkroczenia Armii Czerwonej do Kijowa. Przez dwa lata od pamiętnego święta Jom Kippur w Babim Jarze funkcjonował obóz koncentracyjny dla komunistów, jeńców wojennych i partyzantów. Rozstrzeliwano w nim następnych Żydów, Polaków, Ukraińców, Cyganów z grup Sinti i Roma. W obrośniętym drzewami wąwozie zginęło co najmniej siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Na wieść o zbliżającej się kontrofensywie radzieckiej Niemcy kazali więźniom odkopywać zwłoki i palić je na rusztach pod gołym niebem. Po wojnie cały teren odgrodzono, żeby nikt nie wydobył spod ziemi ofiar mordów stalinowskich. Potem urządzono tam park. Pierwsze pomniki upamiętniające kaźń Żydów stanęły w Babim Jarze dopiero po rozpadzie ZSRR.

shostakovich-and-yevtushenko

Szostakowicz i Jewtuszenko po prawykonaniu XIII Symfonii. Fot. Wiktor Achłomow.

Jewgienij Jewtuszenko skarżył się na ich brak już w 1961 roku, w swoim poemacie Babi Jar, który zaczyna się słowami, że nad wąwozem nie ma pomników – tylko stromy obryw, przywodzący na myśl skojarzenia z topornym nagrobkiem. Poemat ukazał się na łamach „Litieraturnoj Gaziety” i stał się jednym z symboli literackiej odwilży po śmierci Stalina – na równi z opowiadaniem Sołżenicyna Jeden dzień Iwana Denisowicza. Poruszył do głębi wyobraźnię Szostakowicza, który pierwotnie zamierzał skomponować do niego oddzielny utwór, swoisty poemat symfoniczny z głosem solowym. Potem jednak trafił na inne wiersze Jewtuszenki i zmienił koncepcję. W niespełna dwa miesiące dopisał cztery kolejne części – w tym jedną do tekstu specjalnie zamówionego u poety – i zamknął całość w formę przypominającą raczej kantatę symfoniczną niż symfonię chóralną. W katalogu dzieł kompozytora figuruje ona jednak jako XIII Symfonia b-moll „Babi Jar” op. 113, na bas lub baryton solo, chór basów i orkiestrę.

Część pierwsza, adagio Babi Jar, najdłuższa i najbardziej dramatyczna, przywodzi na myśl skojarzenia z malarstwem dźwiękowym wyklętej przez Stalina opery Lady Makbet mceńskiego powiatu (1934). W mahlerowskim z ducha scherzu Humor – o dowcipie, którego nie da się ani zabić, ani przekupić – Szostakowicz odwołał się też do Sonaty na dwa fortepiany i perkusję Bartóka: w akcie słodkiej zemsty za przedrzeźnianie Symfonii leningradzkiej w Koncercie na orkiestrę. Kolejne adagio, W sklepie, przybrało postać niemal liturgicznego lamentu ku czci wyrzeczeń ponoszonych przez kobiety podczas Wojny Ojczyźnianej. Largo Strachy, do wiersza powstałego na prośbę kompozytora, opisuje dzieje sowieckich represji niezwykle złożonym językiem muzycznym, nawiązującym zarówno do modernistycznej IV Symfonii, jak i późniejszych prób połączenia systemu dur-moll z elementami serializmu. Finałowe allegretto Kariera to swoisty rachunek sumienia artysty – utrzymany w tonie na poły ironicznym i groteskowym, z licznymi odwołaniami do VIII Symfonii oraz kwartetów z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych.

Szostakowicz zakończył pracę nad utworem 20 lipca 1962 roku, w dniu wypisu ze szpitala w Leningradzie. Jeszcze tego samego wieczoru wsiadł w nocny pociąg do Kijowa, żeby zawieźć partyturę Borysowi Gmyrii, emerytowanemu soliście tamtejszej opery, którego upatrzył sobie na wykonawcę partii solowej. Stamtąd wrócił do Leningradu na spotkanie z Jewgienijem Mrawińskim, który miał poprowadzić prawykonanie. I wtedy zaczęły się kłopoty. Jewtuszenko już wiosną ugiął się pod falą zmasowanej krytyki swojej twórczości. Wprowadził znaczące zmiany do poematu Babi Jar, fragmentami całkowicie zmieniające jego wydźwięk (frazę „czuję, jakbym był Żydem i tułał się po starożytnym Egipcie” musiał na przykład zastąpić sformułowaniem „stoję u źródła, które daje mi wiarę w braterstwo”). Gmyria wycofał się z przedsięwzięcia pod naciskiem miejscowego komitetu KPZR. W jego ślady poszedł Mrawiński – choć później zapewniał, że zrezygnował z przyczyn czysto osobistych, jego decyzja oznaczała kres wieloletniej przyjaźni z Szostakowiczem. Prawykonaniem ostatecznie zadyrygował Kirył Kondraszyn, z orkiestrą Filharmonii Moskiewskiej, chórem Instytutu Gniesinych i Witalijem Gromadskim jako solistą (18 grudnia 1962). Nie obyło się bez kolejnych zgrzytów. W ostatniej chwili odwołano transmisję telewizyjną. Dygnitarze partyjni nie pojawili się na premierze dzieła. Koncert odbył się jednak przy pełnej sali i zakończył gorącą owacją. Niestety, odwilż dobiegała kresu. Po kilku następnych wykonaniach, mimo sukcesywnie wprowadzanych poprawek w tekście, XIII Symfonia zeszła z afisza w ZSRR. Z równym trudem przebijała się na estrady w innych krajach bloku wschodniego. Na jej powtórne włączenie do repertuarów wielkich orkiestr trzeba było zaczekać aż do upadku wielkiego czerwonego niedźwiedzia.

 

Mikołaja Niedoświadczyńskiego przypadki

No i proszę – rok temu, kiedy snuliśmy plany na przyszły sezon, też był straszny upał. W sumie niewiele się zmieniło. Upiór wciąż jest Włóczykijem i wciąż woli pomnażać doświadczenia niż majątek. Czyni to tak mozolnie i uparcie, że prócz skojarzeń z bohaterem Muminków przywodzi też na myśl protagonistę powieści Krasickiego: w tym roku jego przypadki przybierały już to postać robinsonady, już to powiastki filozoficznej z niezbędnymi elementami utopii. Obiecujemy się nie poprawiać, albo poprawiać powoli, żeby Czytelnicy mieli tym większą uciechę z naszych wzlotów i upadków.

Na początek małe podsumowanie. Z ubiegłorocznych założeń udało nam się wywiązać częściowo – jak zresztą było do przewidzenia. Dopadliśmy Welsh National Opera w sezonie jesiennym; dolecieliśmy do Glasgow na Rusałkę, która nie tylko okazała się jednym z piękniejszych i mądrzejszych przedstawień, jakie widzieliśmy w życiu, ale też pozwoliła nam odkryć talent Natalyi Romaniw – i to zanim brytyjska krytyka obwołała ją nową Netrebko po olśniewającym występie w partii Tatiany w Onieginie z Garsington Opera; przekonaliśmy się po Tannhäuserze w Longborough, że na każdą kolejną premierę pod batutą Anthony’ego Negusa trzeba będzie pielgrzymować choćby na czworakach. Plany związane z Europą Wschodnią chwilowo nie doszły do skutku, wpadliśmy za to na kilka świetnych koncertów w Berlinie i Leeds, odkryliśmy też blaski i cienie londyńskiej Opera Holland Park – przy okazji nie wolnej od potknięć, niemniej wstrząsającej inscenizacji Damy pikowej, która pod względem wokalnym zdecydowanie przeszła nasze oczekiwania.

345020-465x800

Rycina wielce sposobna z „Magazynu Warszawskiego” (1784).

Niedługo Upiór znów ruszy w podróż, i to dość długą. Już we wrześniu zapędzi się aż do Jekaterynburga, na rosyjską premierę Pasażerki Wajnberga pod batutą Olivera von Dohnányiego i w reżyserii Thaddeusa Strassbergera. Wkrótce potem zjedzie do Berlina na kilka ostatnich dni MusikFest, gdzie po raz pierwszy usłyszy na żywo Jonasa Kaufmanna, który wraz z Sarah Connolly i Thomasem Hampsonem zaśpiewa we Śnie Geroncjusza Elgara, z miejscową Staatskapelle pod dyrekcją Daniela Barenboima. Zamierza zostać w Berlinie kilka dni dłużej, żeby zestawić wrażenia ze znacznie skromniejszym i mniej szumnie zapowiadanym koncertem z Pieśnią o ziemi Mahlera. Jeśli się uda, doniesie sumiennie. W październiku poleci do Leeds na premierę Billy’ego Budda w Opera North – po pierwsze dlatego, że kocha ten utwór, po drugie dlatego, że stracił już nadzieję na jego wystawienie w Polsce, po trzecie, ze względu na Rodericka Williamsa w partii tytułowej. W listopadzie dopadnie Fidelia w obsadzie z Garsington, ale w Paryżu, w wykonaniu półscenicznym na estradzie nowej Filharmonii. W grudniu postara się dotrzeć do Badisches Staatstheater w Karlsruhe na Walkirię w nowej inscenizacji Ringu – w ramach dalszych badań terenowych nad fenomenalnie rozwijającym się głosem Petera Wedda. Będzie to jego debiut wagnerowski w Niemczech: w spektaklu pod batutą Justina Browna, w reżyserii bardzo obiecującego Amerykanina Yuvala Sharona, Wedd wystąpi w partii Zygmunta, mając u boku między innymi Katherine Broderick (Zyglinda) i Heidi Melton – Izoldę z ENO – w roli Brunhildy. Upiór mocno trzyma kciuki.

A potem dopiero się zacznie, więc nie uprzedzajmy wypadków. Dylematów, czy wybrać się do Glasgow na Peleasa i Melizandę w reżyserii Davida McVicara, w scenografii Rae Smith i ze światłami scenicznymi Paule Constable (obydwie panie są współtwórczyniami oszałamiającego sukcesu przedstawienia War Horse w National Theatre), czy może odczekać miesiąc i pojechać na Zamek Sinobrodego w inscenizacji Matthew Lentona i z udziałem jego teatru Vanishing Point, który kilkanaście lat temu wywołał furorę zagraną w kompletnych ciemnościach adaptacją Ślepców Maeterlincka – będzie coraz więcej. Bo z każdego upiornego wypadu przywozi się zachwyt nad kolejnym śpiewakiem, dyrygentem, rasowym człowiekiem teatru operowego. A potem trzeba dokonywać bolesnych wyborów.

„Tyle razy doznawszy najosobliwszych fortuny odmian, ledwom mógł z początku wierzyć, że to, co widziałem i czułem, było na jawie” – wyznał Mikołaj Doświadczyński. A cóż dopiero ma powiedzieć Mikołaj Upiór Niedoświadczyński, który nieprędko ujrzy kres swoich podróży.

 

Herman Gone Mad

Anyone who has read Pushkin’s Queen of Spades is aware of how far Modest’s libretto departs from the prototype of Pyotr Tchaikovsky’s opera. Pushkin’s Hermann is a repulsive cynic who merely pretends to love Lizavyeta Ivanovna in order to find out the Countess’ secret. His operatic counterpart hits bottom, torn between his feelings for Liza and his obsessive desire to get rich – in which he sees the only recipe for happiness and freedom. The one does not sit down at the table at the casino because he does not want to ‘sacrifice the essential in the hope of obtaining the superfluous’; the second does not play because he simply does not have the money to do so. The cowed Lizavyeta from the novella is only the old lady’s poor ward: having realized her own naïveté, her eyes fill with tears, she kicks the scoundrel out of the boudoir, proceeds to faint at the funeral and then disappear from the narrative, reappearing only during the epilogue, where the author explains that she ‘has married a very nice young man, who holds such-and-such a post and possesses a quite sizeable fortune.’ The proud Liza from the opera is the Countess’ granddaughter, engaged to a real, live prince, but despite that madly in love with the mysterious Herman, who divests her of all her illusions and drives her to suicide in the current of the Neva. Pushkin’s Hermann goes mad and spends the rest of his life in an insane asylum muttering the magic card formula under his breath. Tchaikovsky’s Herman shoots himself in the heart and dies with Liza’s image before his eyes, begging for forgiveness from Prince Yeletsky, whom the two of them had betrayed. The novella’s plot takes place in Pushkin’s era; the opera’s time frame has been moved back to the reign of Catherine the Great.

The divergences could be further multiplied, superficially to the disadvantage of the libretto of Queen of Spades, which many researchers have accused of dramaturgical incoherence and trivialization of the message of Pushkin’s novella. For the latter is indeed a masterpiece bespeaking masterful play with literary convention and with the reader, who remains in suspense to the very end as to what really happened, and what is a figment of the protagonist’s sick imagination. The reader must make a personal decision as to whether Tomsky’s story summing up the plot is a fairytale, a metaphor for the randomness governing human fortunes, a sharper’s anecdote about playing with marked cards, or perhaps all of the above at once. Besides, Pushkin knew what he was writing about: he himself was a passionate pharaoh player and, if we are to believe the reports of his contemporaries, he came a hair’s breadth one night from losing the fifth chapter of Eugene Onegin in a game with General Zagrazhsky.

unspecified

The finale of Scene III. Photo: Robert Workman.

It is no wonder, then, that the first attempts to ‘re-Pushkinize’ the opera were made less than forty years after Queen of Spades’ St. Petersburg world première. It is interesting, however, that in all of these attempts, a thread appeared that had nothing to do even with Pushkin’s narrative, let alone Tchaikovsky’s. Konstantin Stanislavsky – in his staging from 1928 – made Herman the victim of a ‘politically hostile’ idea that finally led him to madness and ruin. Vsevolod Meyerhold’s concept (1935 production) was born amid the atmosphere of the Stalinist great terror: his Herman is from the beginning a reject on the verge of a breakdown, going around the bend under the influence of his obsession with cards. Each era in theatrical history is governed by its own order (or law of chaos, depending on one’s viewpoint). Even though Queen of Spades has made its way into the worldwide repertoire against much more resistance than Onegin, one could write entire volumes about its interpretations by stage directors, including the most recent one by Stefan Herheim, who turned it into an autobiographical tale about a musician imprisoned in the cage of his own sexuality.

However, before we set out to correct Tchaikovsky’s opera, it is worthwhile to realize that Queen of Spades is a separate work and, in certain respects, even more multilayered than Pushkin’s prototype. The librettist and composer took on the risky task of combining the antihero of an Enlightenmentesque anecdote with a red-blooded human being – specifically, a Russian Romantic hero. The lishniy chelovek – a superfluous, worthless man – is the collective victim of repression by Tsar Nikolai I after the suppression of the Decembrist revolt, a young nobleman with no prospects in life, motivated by a delusive feeling of superiority and equally vain faith in the power of his own intellect. The protagonist of Eugene Onegin – but also of later works by Turgenev, Goncharov and Dostoyevsky – with whom most of the 19th-century Russian intelligentsia sympathized, including Tchaikovsky. This is why the composer sobbed over ‘poor Herman’ as he finished writing the scene in which the suicide’s former friends bid him farewell with mournful song.

Appearances notwithstanding, the original idea of moving the narrative back to the era of Catherine the Great brings with it just as many incoherencies as later attempts to ‘restore’ Pushkin’s context to the opera (for example, the arietta from Grétry’s opera is at least half a century removed from the raptures of youth mentioned by the Countess). Tchaikovsky’s Queen of Spades draws on the treasury of tradition as much as it charges off into the future. Herman – even in an officer’s costume – is closer to Stavrogin and Verkhovensky from Dostoyevsky’s Demons than to the handsome boys as perfect as a painting of the great empress’ era. The musical narrative – despite the Mozartean pastiche in Act II – at times moves beyond Tchaikovsky’s era, for instance in Scene IV, where the composer builds up a mood of terror by using whole-tone scales. Let us add to this an entire arsenal of quotes, crypto-quotes and paraphrases, and spice it up with numerological symbolism (among other things, three acts, seven scenes and one Herman singing tirelessly throughout the entire work – in other words, a structural counterpart to the ‘three, seven, ace’ formula); and we get a work so complex that it is really not worthwhile to ‘enrich it’ via attempts to superimpose new meanings upon it.

The Queen of Spades - Pyotr Ilyich Tchaikovsky - Opera Holland Park - 2nd August 2016 Conductor - Peter Robinson Director - Rodula Gaitanou Designer - Cordelia Chisholm Lighting Designer - Simon Corder Choreographer - Jamie Neale Herman - Peter Wedd Lis

Three, seven, ace. Herman (Peter Wedd) finds out the secret of the three cards. Photo: Robert Workman.

Fortunately, it is this path that young stage director Rodula Gaitanou has followed in her debut on the stage of London’s Opera Holland Park in an atmosphere of great expectations (the creator of the previous staging in 2006 was Martin Lloyd-Evans). Her task was all the more difficult in that this summer theatre – excellently-designed, but nonetheless open-air, separated from a public park only by a thin layer of tent canvas – is not particularly friendly to performers, who must constantly struggle with noises from the wind, helicopters flying over the city and moorhens rooting about in the bushes wafting in from offstage. The conditions also distract the audience, who observe most of the show from an ‘auditorium’ enveloped in waning daylight. The decision to play out the entire action in a semicircular space highlighted by the rhythm of Classical arches, in which simple props appear sporadically (stage design by Cordelia Chisholm), turned out to be extraordinarily apt – especially in combination with the sensibly-placed lighting (Simon Corder) and dazzling beauty of the costumes. Gaitanou did not carry out any ‘re-Pushkinization’ of Queen of Spades, but rather set the narrative in the framework of our collective imagination of 19th-century Russia, naturally approaching chronologically the time when the opera was written. Despite everything, however, it is evident that she read Pushkin’s novella carefully and with understanding, and then proceeded to utilize this knowledge for the benefit of the production. First of all, she disoriented the audience, skillfully disrupting the superficially realistic theatrical convention with a growing number of interventions ‘from the hereafter’, to which no one paid any attention at the beginning, only to awaken in Scene V in a world of truly Goyaesque visions and nightmares. Secondly, she alluded to the memories of Pushkin fans who remember how Hermann grabbed Lizavyeta by the hand and then disappeared before the girl managed to recover from her terror; how he later imagined the ace (queen of spades?) in the form of a giant spider; how the door slammed in the entrance hall – all of these gestures and images found a convincing theatrical counterpart in her concept.

Unfortunately, she did not manage to play out the scenes that are absent from Pushkin in an equally flawless manner. The initial episode in the summer garden dragged on mercilessly; the ball in Act II did not manage to take on sufficient panache; the otherwise wittily-conceived ‘pastoral scene’ clearly stood out from the rest of the concept. The production only really swung into action after the intermission, placed by the organizers before the second scene of Act II. One of the most beautiful moments was Herman’s oneiric dance with the half-conscious Countess, whom the young officer caresses first from a distance, himself horrified, not knowing whether the old lady recognizes in him an old lover, an illegitimate son, or only her nemesis. Liza’s suicide looked equally promising until the director decided that the tormented lady-love would shoot herself with a pistol taken away from Herman – it would have sufficed to make do with the even so already-utilized ‘engulfing’ of the heroine by undulating draperies that, with the aid of skillfully-placed lighting, would have given a convincing illusion of the waves of the Neva closing over the suicide. This disappointment was recompensed by the daring scene in the gambling den, from the players’ decadent dances straight through to Herman’s death in the finale carried out on a tilted table in the worrisome company of two ghosts: Liza, dressed in a white wedding dress; and her saturnine guardian angel, in the person of the Countess.

The Queen of Spades - Pyotr Ilyich Tchaikovsky - Opera Holland Park - 2nd August 2016 Conductor - Peter Robinson Director - Rodula Gaitanou Designer - Cordelia Chisholm Lighting Designer - Simon Corder Choreographer - Jamie Neale Herman - Peter Wedd Lis

Liza (Natalya Romaniw) looks out for Herman on the banks of the Winter Canal. Photo: Robert Workman.

Gaitanou was clearly inclined towards the concept of Meyerhold, who imprinted his Herman with insanity from the very beginning of his production. Peter Wedd – after the beautifully-sung aria ‘Ya imyeni yeyo nye znayu’ – descended into madness too quickly, which weakened the internal tension of the later ‘Prosti, nyebesnoye sozdanye’, which in an ideal rendition lays bare the contrast between lyrical manipulation and the triumphal, indeed ecstatic feeling of a goal achieved. Fortunately, the man is an intelligent and tireless singer who, starting in Scene IV, built the dramaturgy of the character basically alone – with a voice consciously ‘dirtied’ in the middle register, overwhelming at the top of his range, as sonorous as a baritone in the low register, terrifying at the turning points in the plot. In the person of Natalya Romaniw (Liza), he found the perfect partner – the phenomenally-gifted Welsh singer has a true spinto soprano voice, full, round and dark in colour; she manages her phrasing with equal passion and musicality to that of her onstage lover, which found arresting expression in the duet from Act III, preceded by the heartbreaking monologue ‘Akh! istomilas ya goryem’, a resignation-laden lullaby for herself, a woman taking leave of an unfulfilled dream. The superbly-characterized Rosalind Plowright in the role of the Countess did not, unfortunately, manage to avoid falling into caricature: I grew up on the legendary performances of the Russian contraltos, among them Fayina Petrova and Nadezhda Obukhova, and I know that singing this role in a secure voice with balanced registers builds up considerably more terror than the most superb display of acting ability. Richard Burkhard (Tomsky), vocally accurate and conscious of his role, made a very good impression on me; Grant Doyle (Yeletsky) – none-too-authoritative, though impressive in his cultivated phrasing – somewhat less so. The scene in the gambling den was ‘stolen’ by Chekalinsky in the person of Aled Hall, one of the best British character tenors. Which does not change the fact that all previous impressions were eclipsed by Herman’s last aria ‘Shto nasha zhizn’ and the final scene of the protagonist’s death, filled out by a short, poignant a cappella chorus that literally closed the dead man’s eyes and left us with a feeling that in another world, the whole thing could have ended entirely differently.

For the superb choir, singing with vocal production worthy of the Bolshoi Theatre ensemble in Moscow in its best years under music director Rozhdzhestvensky, I shall spare no compliments. It was somewhat more difficult to get used to the orchestra’s playing under the baton of Peter Robinson, which made a wonderful impression in the ‘Classical’ pastiche passages, but lacked fullness of sound in the strings, the peculiarly ‘Russian’ breathing in long phrases and sufficient balance of proportions between the individual sections. I must admit, however, that in Scene IV – in musical terms probably the best in the entire performance – the woodwinds brought out details from this score that are not often heard on the world’s stages, and the obstinate sough of the violas against the background of the ominous pizzicato in the ’celli and double basses in the initial measures of the scene recompensed me even the anemic cantilena of the violins.

I was at the second performance of six – running with the same cast every two days, in immeasurably difficult acoustic conditions, at a summer opera ignored by most of my Polish professional colleagues. Featuring singers who give their all onstage. Most of them considerably better than the soloists in the aforementioned production from De Nationale Opera in Amsterdam under stage director Herheim. I shall allude again to Dostoyevsky and his Bobok in the translation of Constance Garnett: ‘I shall go to other tombs, I shall listen everywhere. Certainly one ought to listen everywhere and not merely at one spot in order to form an idea. […] But I shall certainly go back to those.’

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski