Brandenburska Jesień
Wrześniowe plany berlińskie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zamierzałam wpaść do stolicy dosłownie na jeden dzień, po zakończeniu Wratislavii Cantans – żeby wysłuchać finałowego koncertu MusikFest pod batutą Daniela Barenboima, ze Snem Geroncjusza Elgara w programie, i po raz pierwszy zmierzyć się na żywo ze sztuką wokalną Jonasa Kaufmanna. Następnie postanowiłam wydłużyć pobyt w Berlinie i urządzić sobie wycieczkę na otwarcie sezonu w Brandenburgu nad Hawelą – ze względu na Pieśń o ziemi Mahlera, zapowiedzianych w tym utworze solistów oraz Petera Gülkego, jednego z najbardziej zasłużonych niemieckich dyrygentów, muzykologów i pisarzy muzycznych, który w ubiegłym roku, w słusznym wieku osiemdziesięciu jeden lat, został mianowany szefem artystycznym Brandenburger Symphoniker. Orkiestra to wprawdzie niewielka, ale z piękną historią: utworzona w 1810 roku przy pułku fizylierów-grenadierów, od 1866 występująca w miejscowym teatrze we wszechstronnym repertuarze operowo-koncertowym, po zjednoczeniu Niemiec zyskała status niezależnego zespołu symfonicznego. W związku z niespodziewanym wypadem do Jekaterynburga skróciłam pobyt we Wrocławiu i przyleciałam do Niemiec wcześniej, dzięki czemu miałam przyjemność zapoznać się z jednym z najnowszych dzieł Johna Adamsa – symfonią dramatyczną Scheherazade.2 w wykonaniu fenomenalnej skrzypaczki Leili Josefowicz i Berlińczyków pod batutą kompozytora – oraz przekonać się po raz kolejny, że twórczość Edgara Varèse’a wciąż brzmi bardziej świeżo i odkrywczo niż dorobek niejednego z żyjących luminarzy muzyki współczesnej (koncert Ensemble Musikfabrik, także z kompozycjami Franka Zappy).
A potem zaczęła się karuzela obsadowa. Najpierw odwołano występ Kaufmanna – z przyczyn zdrowotnych, jak się okazało, bardzo poważnych, bo śpiewak doznał wylewu do strun głosowych. Miał go zastąpić Toby Spence, wybitny odtwórca partii Geroncjusza, z niejasnych powodów skończyło się jednak zastępstwem podjętym przez Andrew Staplesa. W ostatniej chwili z koncertu wycofała się także Sarah Connolly, w której miejsce zapowiedziano Catherine Wyn-Rogers. Na placu boju zostali Thomas Hampson, berlińska Staatskapelle, połączone chóry RIAS i Staatsoper, oraz – rzecz jasna – sam Barenboim. Szłam na ten koncert pełna najgorszych przeczuć, które niestety w znacznej mierze się potwierdziły: i to raczej z winy dyrygenta niż wskutek pomoru, który dotknął kwiat światowej wokalistyki.
Sen Geroncjusza na estradzie Filharmonii Berlińskiej. Fot. Holger Kettner.
Sen Geroncjusza jest zakrojonym na potężną skalę muzycznym obrazem Czyśćca – tym bardziej zaskakującym, że powstałym w kręgu kultury anglikańskiej. Za kanwę utworu, którego Elgar nie pozwalał określać terminem „oratorium”, posłużył głośny w swoim czasie poemat kardynała Johna Henry’ego Newmana, wybitnego teologa i filozofa, jednego z przywódców anglokatolicyzmu, ostatecznie nawróconego na katolicyzm. Kompozytor wykorzystał tę opowieść o rozterkach duszy – opuszczającej ciało i wyruszającej w „nieznane” – w odpowiedzi na nurtujące wiktoriańską Anglię pytania o śmierć, sens cierpienia, istnienie Boga i zaświatów. Przedstawicielom anglikańskiego kleru nie spodobały się odniesienia do świętych i Matki Boskiej; muzykom nie przypadły do gustu nawiązania do twórczości Wagnera, zwłaszcza do Parsifala. A przecież na partyturze Elgara równie silnym piętnem odcisnął się styl Dworzaka (który zresztą sam nosił się z zamysłem napisania utworu do tekstu Newmana) i XIX-wiecznych kompozytorów francuskich, nie wspominając już o tym, że Sen Geroncjusza okazał się w sumie dziełem na tyle odrębnym i nowatorskim, że jego prawykonanie w Birmingham (1900) otarło się o katastrofę. Chór nie udźwignął ciężaru swej partii, doświadczony w repertuarze oratoryjnym tenor Edward Lloyd źle rozłożył siły i ledwo wytrwał do końca koncertu.
Elgar przekonał się poniewczasie o niefortunnym wyborze głównego wykonawcy. Zależało mu na głosie już niemłodym (imię Geroncjusz wywodzi się z greckiego słowa γέρων, oznaczającego starca), nie zdawał sobie jednak sprawy, że ta rozbudowana i trudna technicznie partia – oprócz żelaznej kondycji – wymaga pełnego, spintowego brzmienia, a zarazem sporej dawki liryzmu. Pierwszym Geroncjuszem z prawdziwego zdarzenia był Gervase Elwes, dysponujący żarliwym, precyzyjnym intonacyjnie tenorem o niemal barytonowej barwie. Współcześnie najlepiej sprawdzają się w tym utworze głosy kojarzone z cięższymi partiami w operach Brittena. Zdumiewa więc decyzja Barenboima, żeby do roli Geroncjusza wybrać Andrew Staplesa, śpiewaka skądinąd znakomitego, obdarzonego jednak tenorem zbyt jasnym, sposobnym raczej do partii Mozartowskich i repertuaru barokowego. W jego wykonaniu, mimo ogromnej kultury prowadzenia frazy (Staples zna dobrze ten utwór, choć do tej pory śpiewał go w bardziej kameralnych składach), raziły mnie zwłaszcza atakowane mikstem góry, przez które interpretacja sporo straciła na sile wyrazu. Z innymi kłopotami – przede wszystkim zbyt rozległym wibrato – zmagała się Catherine Wyn-Rogers, wspaniała, doświadczona w koncertowym repertuarze mezzosopranistka, której głos stracił jednak dawny blask i nieskazitelną intonację. Thomas Hampson zdecydowanie lepiej poradził sobie z niższą partią Anioła Śmierci niż Kapłana w części I, choć w obydwu jego śpiewowi zbywało na dramatyzmie.
Do zamieszania w obsadzie solowej przyczynił się niefortunny zbieg okoliczności. Trudniej było się pogodzić z bombastyczną wizją Barenboima, który we Śnie Geroncjusza doszukał się chyba tylko wpływów Wagnera. W jego przyciężkiej interpretacji zginęło wszystko, co w muzyce Elgara najistotniejsze: logika i przejrzystość orkiestracji, potężne kontrasty dynamiczne, przejmujący liryzm finału. Chóry śpiewały wprawdzie całkiem przyzwoitą angielszczyzną, ale za to typowo niemiecką, głęboko osadzoną emisją, niejednokrotnie pod dźwiękiem. Chwilami odnosiłam wrażenie, że słucham utworu skomponowanego w zaświatach przez Brahmsa, i to w niezbyt natchnionym wykonaniu.
Pieśń o ziemi w Brandenburger Theater. Fot. Brandenburger Symphoniker.
Kiedy doszły mnie wieści, że wrześniowy pomór dotknął też część obsady koncertu w Brandenburgu, ogarnęła mnie pokusa, żeby wrócić do Polski wcześniej. Na dwa dni przed wieczorem inauguracyjnym obwieszczono, że partię tenorową w Pieśni o ziemi wykona Stephen Chambers, kolejny śpiewak zaprawiony w muzyce dawnej, na dodatek całkiem „zielony” w repertuarze Mahlerowskim. Chciałam wiać, gdzie pieprz rośnie, ale na szczęście mi przeszło. Przeważyła ciekawość rzemiosła Petera Gülkego, który okazał się typowym niemieckim kapelmistrzem starej daty: uwrażliwionym na subtelności faktury, nieskłonnym do jakichkolwiek manieryzmów, obdarzonym niecodzienną dziś umiejętnością precyzyjnego wyodrębniania motywów, domykania fraz i zdań muzycznych. Mimo pewnych niedostatków brzmieniowych w orkiestrze, Gülke zdołał wycyzelować liczne w tym utworze partie concertante i tym samym podkreślić kameralny, intymny wręcz charakter Pieśni o ziemi. Co jednak najważniejsze, idealnie współpracował z wokalistami – śledząc każdy ich oddech, kształtując dynamikę i agogikę zgodnie z rytmem i pulsem ich śpiewu. Urodzona w Gdyni Karolina Gumos, od dziesięciu lat solistka berlińskiej Komische Oper, uczyniła ze swych trzech pieśni całości przemyślane i przeżyte w każdym calu, zrealizowane głosem niewielkim, lecz idealnie skupionym, prześlicznym w barwie i bogatym w alikwoty (już dawno nie słyszałam na żywo tak wspaniałego Der Abschied). Chambers, który w Das Trinklied vom Jammer der Erde walczył jeszcze z tremą i oporem materii, z Von der Jugend zrobił już istną perełkę. Wprawdzie nie udźwignął ciężaru wyrazowego ostatniej pieśni, debiut Mahlerowski może jednak zaliczyć do w pełni udanych – choć przy jego leciutkim, niezbyt gęstym głosie nie ryzykowałabym śpiewania tej partii z większą orkiestrą i mniej inteligentnym dyrygentem.
Dwa arcydzieła z przełomu XIX i XX wieku, uważane przez swoich autorów za szczytowe osiągnięcia w ich dorobku. Obydwa poruszające temat śmierci, przemijania, kruchości istnienia i lęku przed nieznanym. Obydwa można wykrzyczeć lub zaśpiewać szeptem. Skromna inauguracja sezonu w Brandenburgu dowiodła, że o sprawach ostatecznych krzyczeć nie należy. Ciekawe, ile jeszcze wiejskich oper i prowincjonalnych orkiestr uda mi się odkryć z dala od zgiełku wielkiego muzycznego świata. Może lepiej ich nie odkrywać? A nuż przyjdą i zadepczą?