Bach niejedno ma imię

Upiór już jedną nogą w samolocie – moja najbliższa podróż do Wielkiej Brytanii odbędzie się w cieniu diamentowego jubileuszu królowej Elżbiety II, proszę więc trzymać kciuki, żebym wszędzie dotarła na czas i w miarę gładko wróciła. Zanim podzielę się wrażeniami, zostawię Państwa z esejem o suitach Bachowskich, nie tylko Jana Sebastiana – powstałym przy okazji pierwszego pandemicznego festiwalu Actus Humanus, który z konieczności przeniósł się w 2020 roku w przestrzeń wirtualną. Ale Bachów od tego czasu nie przybyło, więc wciąż aktualnym.

***

Dlaczego cztery kompozycje Jana Sebastiana, oznaczone numerami katalogowymi BWV 1066-69, zwykło się określać zamiennie mianem suit orkiestrowych albo uwertur? Sama nazwa „suita” – w starofrancuskim brzmieniu „suytte” – pojawiła się w roku 1557, w tytule zbioru Estienne’a du Tertre, w którym muzyk zamieścił wiązankę najprostszych tańców dworskich z grupy „kołysanych” branli. Początki suity właściwej ukształtowały się jednak dopiero w XVII wieku: w postaci podstawowej, złożonej z czterech tańców (allemande, courante, sarabandy i gigue), później zaś rozszerzanej o najrozmaitsze galanteries, uwzględniane między dwiema ostatnimi częściami cyklu. Część kompozytorów ograniczała się do pojedynczej „galanterii”, na przykład gawota albo bourrée, inni zestawiali je w skontrastowane pary, z pierwszym tańcem powtarzanym po zakończeniu drugiego. Kolejnym etapem rozwoju suity barokowej było uzupełnienie jej o uwerturę w stylu francuskim – w tym kształcie zyskała niezwykłą popularność, zwłaszcza wśród twórców niemieckich. Georg Philipp Thelemann napisał ponoć przeszło dwieście takich utworów. Klawesynista Christoph Graupner skomponował dokładnie osiemdziesiąt sześć orkiestrowych suit z uwerturą. W porównaniu z nimi Jan Sebastian poświęcił znacznie mniej uwagi tej francuskiej nowince – w każdym ze wspomnianych utworów wypełnił jednak sumiennie jej stylistyczne znamiona.

Uwertura francuska składa się zasadniczo z dwóch części: wolniejszej, marszowej w charakterze, utrzymanej w rytmie punktowanym, oraz szybszej w kształcie fugi. Takim właśnie wstępem Bach opatrzył pięcioczęściową suitę albo uwerturę D-dur BWV 1068, zachowaną w częściowo autorskim rękopisie z 1730 roku. Partie smyczków i continuo, nakreślone przez samego Jana Sebastiana, zostały uzupełnione przez jego syna Carla Philippa Emmanuela (partie trąbek, obojów i kotłów) oraz ucznia Johanna Ludwiga Krebsa (drugie skrzypce i altówki). Wiele jednak przemawia za teorią amerykańskiego muzykologa i dyrygenta Joshui Rifkina, którego zdaniem utwór powstał pierwotnie w wersji na orkiestrę smyczkową. I w tym właśnie, hipotetycznym kształcie, coraz częściej trafia na współczesne estrady: być może najmocniejszym argumentem za koncepcją Rifkina pozostaje niezwykła część druga, do dziś jedno z najpopularniejszych dzieł Bacha – znana jako Aria na strunie G, dzięki dokonanej w końcu XIX wieku transpozycji całego członu suity  do tonacji C-dur oraz partii skrzypcowej o oktawę w dół przez niemieckiego wirtuoza Augusta Wilhelmja. W manuskrypcie z 1730 roku tylko w tej części milczą wszystkie instrumenty poza skrzypcami solo, resztą smyczków oraz grupą continuo. Czyżby Jan Sebastian od początku tak sobie zamyślił tę suitę, dopełnioną jeszcze dwoma gawotami, bourrée oraz stylizowaną na szkocki taniec gigą?

Anonimowy portret Johanna Bernharda Bacha

Prawdy zapewne nigdy nie uda się dociec. Łatwiej prześledzić życiowe przypadki i estetyczne wybory innych członków wielkiej rodziny Bachów. Johann Bernhard, twórca Uwertury e-moll i daleki kuzyn Jana Sebastiana, był od niego starszy o prawie dziesięć lat. Reprezentował tak zwaną linię erfurcką rozgałęzionej familii. Urodził się w domu Zu den drei Rosen, czyli „Pod trzema różami” i został ochrzczony w listopadzie 1676 roku w Kaufmannskirche w Erfurcie. Pierwsze nauki muzyczne odebrał od swojego ojca, Johanna Aegidiusa Bacha, organisty, altowiolisty i dyrygenta miejscowej Stadtmusikanten Kompagnie. W 1699 roku przeprowadził się do Magdeburga, gdzie objął posadę organisty w kościele św. Katarzyny. Cztery lata później został klawesynistą na dworze Jana Wilhelma III, księcia Saksonii-Eisenach, dziedzicząc także schedę po stryju Johannie Christophie, organiście w kościele św. Jerzego. Zamiłowanie do komponowania suit-uwertur zawdzięczał długoletniej współpracy z Telemannem, który od 1708 roku był pierwszym skrzypkiem, a od 1709 – także kapelmistrzem książęcej orkiestry w Eisenach. Cztery zachowane suity-uwertury Johanna Bernhardta – w tym trzecia w kolejności Uwertura e-moll – powstały mniej więcej w tym samym czasie, co Suita BWV 1068 Jana Sebastiana.

Johann Ludwig Bach. Pastel na papierze autorstwa Gottlieba Friedricha Bacha, ok. 1780

Urodzony w 1677 roku Johann Ludwig – skrzypek i kompozytor – był jeszcze luźniej spokrewniony z Bachem „najprawdziwszym”, a mimo to kilka jego kantat przez długi czas przypisywano geniuszowi Jana Sebastiana, który w rzeczywistości tylko je skopiował i z czasem poprowadził ich wykonania w lipskich świątyniach. Jan Ludwik przyszedł na świat w Eisenach, ale przez większość życia był związany z Meiningen w Turyngii – wpierw jako kantor, później kapelmistrz miejscowej orkiestry. Przeszedł do historii przede wszystkim jako kompozytor muzyki kościelnej – z utworów napisanych w czasach jego kapelmistrzowania w Meiningen zachowały się tylko dwa: Koncert D-dur na dwoje skrzypiec i orkiestrę smyczkową oraz Suita G-dur na smyczki i basso continuo z 1715 roku, złożona z pięciu części poprzedzonych „modną” uwerturą w stylu francuskim.

Ostatnia z omawianych suit wyszła spod pióra najstarszego z synów Jana Sebastiana i jego pierwszej żony Marii Barbary. Wilhelm Friedemann, nazywany „Bachem drezdeńskim”, łączył niezwykły talent z zamiłowaniem do próżniactwa i awanturniczego trybu życia. To jemu właśnie ojciec dedykował Klavierbüchlein für Wilhelm Friedemann Bach; jemu poświęcił część Suit francuskich BWV 812–817; jego edukacji przeznaczył pierwszy tom Das Wohltemperierte Klavier i z myślą o nim komponował swoje Sonaty organowe BWV 525–530. Kiedy Wilhelm Friedemann ukończył szesnaście lat, posłał go do Merseburga na naukę gry na skrzypcach u Johanna Gottlieba Grauna, jednego z najwybitniejszych wirtuozów epoki. Zadbał nie tylko o edukację muzyczną pierworodnego: dopilnował też, żeby skończył studia prawnicze na Uniwersytecie w Lipsku i matematykę na słynnym Uniwersytecie Marcina Lutra w Halle. Wilhelm Friedemann objął posadę organisty kościoła św. Zofii w Dreźnie w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat – kilka lat później został nauczycielem Johanna Gottlieba Goldberga, adresata późniejszych ojcowskich Wariacji. Kłopoty zaczęły się w roku 1746, kiedy trzydziestosześcioletni geniusz został organistą w kościele Marktkirche Unser Lieben Frauen w Halle. Z kantorem świątyni nie dogadywał się od samego początku. Już w 1753 roku rozpoczął starania o przeniesienie na inną posadę. W roku 1764 opuścił Halle, nie zapewniwszy sobie ani rodzinie innego źródła utrzymania. Później bezskutecznie próbował odzyskać utracone stanowisko. Po krótkim pobycie w Brunszwiku wylądował w Berlinie, gdzie imał się różnych zajęć, by wreszcie dokonać żywota – w biedzie i zapomnieniu – w lipcu 1784 roku. Jak wynika z najnowszych badań, padł ofiarą nie tylko własnego charakteru, lecz przede wszystkim gwałtownych przemian społecznych, które uniemożliwiły muzykowi jego formatu bezpieczną karierę na posadzie dworskiej lub kościelnej.

Wilhelm Weitsch, portret Wilhelma Friedemanna Bacha, ok. 1760

Perfidnym zrządzeniem losu jego błyskotliwa Suita orkiestrowa g-moll przez długi czas uchodziła za dzieło ojca, oznaczona numerem katalogowym BWV 1070. Wszystkie wydania utworu opracowano na podstawie zbioru rękopisów opracowanych w 1753 roku przez Christiana Friedricha Penzla, jednego z ostatnich uczniów Jana Sebastiana. Suitę opublikowano po raz pierwszy w roku 1897, w czterdziestym piątym tomie dzieł zebranych Bacha, przygotowanym przez Bach-Gesellschaft. W połowie XX wieku utwór został włączony do Bach-Werke-Verzeichnis. Dopiero angielski badacz Nicholas Kenyon zakwestionował jej autentyczność, nie rozstrzygając ostatecznie kwestii autorstwa, wskazując jednak na silne pokrewieństwa stylu kompozycji z twórczością Wilhelma Friedemanna.

Ciekawe, czy w tym zestawieniu uznamy wyższość Jana Sebastiana nad dorobkiem jego odległych kuzynów i własnego syna, który nie do końca spełnił ojcowskie oczekiwania. Czy w pamięć zapadną nam majestatyczne francuskie uwertury, w pierwotnym zamyśle służące jako tło do wejścia monarchy na widownię przedstawienia operowego, czy też poruszająca Aria z Bachowskiej Suity D-dur BWV 1068, która w minionych dziesięcioleciach wdarła się w obszar popkultury, obecna nie tylko w ścieżkach dźwiękowych animowanej Żółtej łodzi podwodnej oraz thrillera Adwokat diabła z Keanu Reevesem i Alem Pacino, ale też wykorzystana w słynnej balladzie rockowej Procol Harum Bielszy odcień bieli, w czerwcu 1967 roku królującej na brytyjskiej liście przebojów. Bach rocks. A który, rozstrzygną już Państwo sami.

Łabędzi śpiew żywych

Zapowiada się bardzo pracowity czerwiec: już wkrótce pierwsza w tym roku wyprawa do ukochanego Longborough, a potem kilka niespodzianek, o których będę sukcesywnie donosić. Tymczasem zapraszam do lektury eseju na marginesie koncertu, który odbył się 3 lutego w siedzibie NOSPR. Partię solową w Koncercie Elgara wykonał Łukasz Frant, orkiestrą Gospodarzy dyrygował Antonello Manacorda.

***

Po rozpoczęciu walk nad Sommą – jednego z najkrwawszych starć w dziejach ludzkości – Elgar pisał w liście do przyjaciela, że „tyle piękna i wzniosłości dawnego świata ginie bezpowrotnie i nic nie przychodzi w zamian. Boże, serce mi pęka”. Rozmiar tamtej tragedii istotnie przechodził ludzkie pojęcie. Przez całą drugą wojnę burską zginęły dwadzieścia dwa tysiące żołnierzy brytyjskich. Tylko w pierwszym dniu bitwy nad Sommą, 1 lipca 1916 roku, Imperium straciło prawie sześćdziesiąt tysięcy ludzi – w większości ochotników, którzy dali się ponieść fali patriotycznych uniesień. Do 18 października, kiedy szala zwycięstwa przechyliła się ostatecznie na stronę Brytyjczyków, liczba ofiar po ich stronie urosła do blisko czterystu tysięcy. Wśród poległych byli też koledzy Elgara, między innymi młodszy o więcej niż pokolenie kompozytor George Butterworth. Jego ciała nigdy nie odnaleziono.

Elgar, który z początku też uległ wojennym nastrojom, zmagał się z rosnącymi wyrzutami sumienia. Cierpiał na niemoc twórczą, podupadał na zdrowiu. W marcu 1918 przeszedł powikłany zabieg usunięcia migdałków. Przez kilka dni zwijał się z bólu. Po czym któregoś ranka, nie wstając z łóżka, poprosił o papier nutowy, żeby nakreślić szkic wstępu do późniejszego Koncertu. I na tym poprzestał. W maju wrócił do Brinkwells, wiejskiego domu w hrabstwie Sussex, gdzie zamieszkał wraz z rodziną w 1917 roku. Tam zaczął odzyskiwać wiarę we własne siły kompozytorskie – kojąc oczy szafirowym błękitem kwitnących hiacyntowców, wsłuchując się w świergot gnieżdżących się w żywopłotach szczygłów i karmiąc łabędzie nad rzeką Rother, nieopodal zajazdu o wymownej nazwie Swan. W sierpniu zażądał sprowadzenia do Brinkwells fortepianu. Kolejne miesiące poświęcił przede wszystkim pracy nad trzema utworami kameralnymi: Sonatą skrzypcową, Kwintetem fortepianowym i Kwartetem smyczkowym. Przyjaciele dostrzegli w nich coś, co uznali za zalążek nowego stylu: oszczędniejszego, bardziej introwertycznego, w miejsce patosu naznaczonego melancholią.

Edward Elgar i jego Troje Muszkieterów: spaniel Marco oraz terierki Meg i Mina. Zdjęcie z końca lat 20. ubiegłego wieku

Wszystko to – tylko w dobitniejszej postaci – znalazło się w partyturze Koncertu, dzieła szczególnie intymnego i bliskiego sercu Elgara. Kompozytor pisał je etapami, pozwalał myślom dojrzewać w spokoju: aż do chwili, kiedy zaprezentował szkice wiolonczeliście Feliksowi Salmondowi, który w maju 1919 roku uczestniczył w prawykonaniach Kwintetu i Kwartetu. Uskrzydlony jego entuzjazmem, rzucił się w wir pracy. Pod koniec lipca utwór był gotów. Elgar ujął go w nietypową, czteroczęściową formę. Wiolonczela jest w nim zarówno narratorem, jak i protagonistą – snuje swą podwójną opowieść w subtelnym dialogu z orkiestrą, ewokując wszelkie możliwe nastroje tych burzliwych czasów, od rozpaczy, przez czułe reminiscencje minionej przeszłości, aż po gwałtowne starcie emocji, do którego dochodzi dopiero w części czwartej. Po muzycznej bitwie następuje rozbudowana kadencja solowa, niosąca obietnicę pojednania – jak się okazuje, złudną. Narracja zwalnia, zacicha, wiolonczela przywołuje śpiewny temat Adagia, ostatecznie jednak wraca do lamentu z części pierwszej. Jej przenikliwy, żałobny krzyk podejmuje orkiestra, kończąc utwór równie raptownie, jak skończył się świat w okopach.

Dziś trudno uwierzyć, że prawykonanie 19 października – z udziałem Salmonda i LSO pod batutą kompozytora – przeszło niemalże bez echa. Resztą programu dyrygował Albert Coates, który przedłużał swoje próby z orkiestrą kosztem czasu przeznaczonego na dopracowanie nowego dzieła Elgara. Koncert, wprawdzie doceniony przez fachowców, nie zyskał szerszego uznania za życia twórcy. Renesans zawdzięcza młodziutkiej Jacqueline du Pré, która w roku 1965 nagrała go z tą samą orkiestrą, ale pod kierunkiem Johna Barbirollego – w 1919 roku jej równolatka, który w Queen’s Hall uczestniczył w premierze utworu przy jednym z pulpitów wiolonczel.

W chwili wybuchu tamtej wojny Wielkie Księstwo Finlandii wchodziło w skład Imperium Rosyjskiego. Nie miało własnej armii ani nawet obowiązku służby wojskowej, borykało się jednak z innymi problemami, z których na pierwszy plan wysunęła się kwestia rosnących obciążeń finansowych. Wieść o zamachu w Sarajewie dosięgła Sibeliusa w podróży powrotnej z Ameryki. Zanim dotarł do kraju, władze zablokowały mu dostęp do wpływów z zagranicznych tantiem. Lata wojenne kompozytor spędził w Finlandii, zarabiając na życie pisaniem krótkich, niewiele znaczących utworów. Na początku 1915 roku rząd złożył mu zamówienie na symfonię, której wykonanie w Helsinkach miało uświetnić narodowe obchody pięćdziesiątych urodzin kompozytora.

Jean Sibelius przed swoim domem Ainola. Lata trzydzieste

Tak jak Elgar szukał utraconego natchnienia w Brinkwells, tak Sibelius – który wciąż nie mógł dojść do ładu z niezbyt przychylnym przyjęciem jego poprzedniej, IV Symfonii – próbował odnaleźć inspirację w swym leśnym domu Ainola nad brzegiem jeziora Tuusula. W kwietniu zapisał w dzienniku, że czuje się, jakby Bóg zrzucił mu z nieba kawałki mozaiki i kazał złożyć je w całość. Olśnienie nadeszło kilka dni później, kiedy wyszedł przed dom i ujrzał krążące mu nad głową stado łabędzi. Krążyły długo. „Znikły w słonecznej poświacie jak srebrna wstążka”. Obudziły melodię, która stała się podstawą słynnego Łabędziego Hymnu w Misterioso z ostatniej części V Symfonii – potężnego ostinato blachy, które ewokuje nie tyle głos ptaków, ile ludzki zachwyt nad doskonałością podpatrzonego w naturze ptasiego wzorca.

Utwór przeszedł dwukrotną rewizję, zanim Sibelius nadał mu ostateczną, trzyczęściową formę, w której toku narracja zatacza coraz ciaśniejsze kręgi wokół myśli centralnej, a całość zmierza do zaskakującego finału z sześciu krótkich, przedzielonych ciszą akordów. Pierwotna, czteroczęściowa wersja, przyjęta owacją na koncercie urodzinowym 8 grudnia 1915 roku, rozczarowała samego twórcę. Druga, o rok późniejsza, nie przypadła do gustu krytykom. Premiera trzeciej, w roku 1919, zadowoliła wszystkich, także Sibeliusa, który do tego czasu zdążył znów się rozpić i schudł dwadzieścia kilogramów.

Zarówno Koncert wiolonczelowy Elgara, jak i V Symfonia Sibeliusa uchodzą za ostatnie wybitne osiągnięcia w dorobku swych twórców. Obaj wkrótce potem przestali komponować. Obydwu na starość dopadł demon smutku. Sibelius miał jednak więcej szczęścia: na dwa dni przed śmiercią ujrzał nad Ainolą klucz dawno niewidzianych żurawi.

Pieśni wygnania, pieśni mądrości

Szanowni Państwo, wreszcie można się z czegoś cieszyć i czymś pochwalić. Jak informuje na swojej stronie Związek Kompozytorów Polskich, „dnia 9 maja 2022 Jury w składzie: Zygmunt Krauze (przewodniczący), Rafał Augustyn, Beata Bolesławska-Lewandowska, Mieczysław Kominek, Tadeusz Wielecki i Małgorzata Woźna-Stankiewicz przyznało Doroczne Nagrody Związku Kompozytorów Polskich na rok 2022. Laureatami Nagród zostali: Jerzy Kornowicz – za wybitną kreatywność artystyczną oraz nadzwyczajną aktywność w działaniach na rzecz środowiska ZKP i całej kultury polskiej. Dorota Kozińska – za bogatą twórczość krytyczną, eseistyczną i translatorską, obejmującą rozległe obszary muzyki, ze szczególnym uwzględnieniem  teatru muzycznego”.

Upiór tak się ucieszył i tak pochwalił Współlaureata, że zamiast wybrać się na Festiwal Katowice Kultura Natura, pojechał z przyjaciółmi nad ukochane jezioro Majcz. Nie przepuści jednak okazji, by zaprosić swoich Czytelników na jutrzejszy koncert The Naghash Ensemble (16 maja o 19.30 w siedzibie NOSPR), a na zachętę opublikować esej na marginesie tego wydarzenia. Proszę przybywać tłumnie i cieszyć się dalej wraz ze mną.

***

Historię Ormian mierzy się miarą czasu, tęsknoty i cierpienia. Czasu liczonego w tysiąclecia, niezależnie od tego, czy za źródło dziejowej chwały uznać osiedlenie pierwszych plemion protoormiańskich na Wyżynie Armeńskiej, co najmniej kilkaset lat przed powstaniem starożytnego państwa Urartu, które Herodot zwał krainą Alarodów; ekspansję Wielkiej Armenii za czasów panowania dynastii Artaksydów; czy też działalność apostolską Grzegorza Oświeciciela, dzięki której król Tiridates III uczynił Armenię najstarszym chrześcijańskim państwem świata – w 301 roku, prawie sto lat przed wprowadzeniem dekretów teodozjańskich w Cesarstwie Rzymskim i nieomal siedem wieków przed chrystianizacją państwa Piastów. Tęsknoty mierzonej wysokością masywu Ararat, symbolu narodu ormiańskiego, miejsca, gdzie „miesiąca siódmego, siedemnastego dnia miesiąca arka osiadła na górach”, a które dziś, przy pięknej pogodzie, Ormianie mogą podziwiać z oddali, znalazło się bowiem na terytorium obcego państwa. Cierpienia, które stało się codziennością ormiańskich uchodźców i wygnańców co najmniej od upadku królestwa Cylicji u schyłku średniowiecza aż po czystki i pogromy z ostatnich lat panowania imperium osmańskiego – i zagościło na stałe w języku, między innymi w czułym grzecznościowym zwrocie „cawyt tanem” („daj mi ponieść swój ból”).

Widmo całkowitej zagłady wisiało nad Armenią przez tysiące lat. Ormianie, podbijani przez mameluków, Turków, Persów i Rosjan, tysiącami ginęli, umierali z głodu i chorób, kryli się w niedostępnych górach, wybierali życie w diasporze. Derenik Demirczian, jeden z najwybitniejszych ormiańskich pisarzy XX wieku – urodzony w gruzińskim dziś, ale wciąż zamieszkanym głównie przez Ormian mieście Achalkalaki, wykształcony w szwajcarskiej Genewie, z czasem zawłaszczony wraz z całym dorobkiem przez Związek Radziecki – pisał o swoim narodzie z gorzką ironią i sarkazmem, że tak niewielki, a nikt w świecie mu nie dorówna ogromem przeżytych nieszczęść; że tylko dwa uczucia są mu całkowicie obce – szczęście i rozpacz – to pierwsze, bo nie pójdzie na żaden kompromis, to drugie, bo nie zdoła porzucić nadziei. Zwornikiem tożsamości Ormian jest wielowiekowa, przekazywana z pokolenia na pokolenie tradycja: odrębny język, własny alfabet, wożone po świecie księgi, pamięć czasów minionych i świetności Ormiańskiego Kościoła Apostolskiego. Demirczian prowadzi dalej swój ciąg paradoksów: „Można im spalić pola, można rozgrabić ich dobytek – nie będzie z tym większego kłopotu. Ale nie daj Boże, by jakaś obca armia ważyła się plądrować ich kościoły. Wychodzą wtedy, obdarci, ze swoich nor, dzierżąc widły i topory, gotowi zginąć za kamienną świątynię i wiarę, o której przypomną sobie znowu przy okazji następnego najazdu. Ormianie nie tyle czczą Boga, co darzą uwielbieniem swój Kościół”.

Mkrticz Nagasz

I mają po temu ważkie powody. To w tych kamiennych, średniowiecznych świątyniach rodziły się największe z arcydzieł poezji staroormiańskiej, między innymi Księga śpiewów żałobliwych świętego Grzegorza z Nareku, „ormiańskiego Eckharta”, przez wieki wydawana i rozpowszechniana niemal w każdej kolonii diaspory, oraz poemat teologiczny Jezus, Syn jedyny Ojca patriarchy Nersesa IV Wdzięcznego, porównywany z późniejszą o stulecie twórczością Dantego. To w klasztorach i warżaranach, czyli kolegiach przyklasztornych, powstawały najstarsze ormiańskie poezje świeckie. W jednej z takich szkół, nieopodal dzisiejszej granicy z Turcją, uczył się Kostandin Erznkaci, jeden z pierwszych Ormian sławiących w swych wierszach piękno natury i kobiecego ciała, wygnaniec wśród swoich, tępiony za butne wyznanie, że w swej zmysłowej poezji jest tylko ziemskim naczyniem, przez które przemawia duch Boży. Młodszy o stulecie Mkrticz Nagasz, arcybiskup Amidy i duchowy przywódca Ormian w Mezopotamii, piewca tułaczy takich jak on sam, przepędzony z miasta za wybudowanie kościoła, którego kopuła wzniosła się wyżej niż iglice sąsiednich meczetów, pisał z goryczą o „próżności świata”, zepsuciu obyczajów, tragicznym losie ormiańskich uchodźców, dziesiątkowanych przez nędzę, Czarną Śmierć i fatalną tęsknotę.

The Naghash Ensemble. Fot. naghashensemble.com

Erznkaci pochylał się nad pięknem kwiatów, rozkwitających „ze smutku ziemi”. Nagasz porównywał wygnańców do ptaków, które odłączyły od stada i nie mogą znaleźć spoczynku. Kompozytor John Hodian, urodzony w Stanach Zjednoczonych potomek ocalałych z ludobójczej rzezi w latach 1915-17, kiedy imperium osmańskie postanowiło wydrzeć Ormian „jak jątrzący cierń z tureckiego serca”, sam się czuje jak współczesny garib, wieczny tułacz, który na próżno szuka po świecie domu. Jeśli gdzieś go znajduje, to w ormiańskiej poezji, ubieranej przez niego w muzykę łączącą wszystko, co w drodze spamiętała i podsłuchała diaspora ormiańskich wygnańców: rodzimy folklor, zachodnią klasykę, jazz, rock i postminimalizm. Dziś ta skarga dźwięczy w nas głośniej niż kiedykolwiek i coraz nam bliżej do słów Nagasza, który przestrzegał, że wszyscy jesteśmy wygnańcami, a naszym jedynym schronieniem jest życie.

Muzyka, która przyszła skądinąd

Za kilka dni wracam do Warszawy na dobre – już teraz syta wrażeń, o których wkrótce napiszę. Tymczasem garść wspomnień: krótki esej na marginesie koncertu NOSPR pod batutą Josepa Ponsa i z udziałem mezzosopranistki Roxany Constantinescu, który odbył się 28 stycznia.

***

Był taki artysta, który w swoich obrazach komponował harmonie barw, tworzył kontrapunkt z ledwie muśniętych konturów i wysnuwał melodie z wsiąkających w płótno rozrzedzonych farb. Nazywał się James McNeill Whistler i urodził się w 1834 roku w stanie Massachusetts. W wieku niespełna dziewięciu lat przyjechał do Petersburga, dokąd jego ojciec, słynny inżynier kolejnictwa, trafił rok wcześniej na zaproszenie cara Mikołaja I, by objąć nadzór nad budową linii łączącej stolicę Imperium z Moskwą. Mały James rozpoczął naukę malarstwa w Cesarskiej Akademii Sztuk Pięknych i odkrył życiowe powołanie.

Rozwijałby je bez przeszkód, gdyby nie nagła śmierć ojca, który zmarł na cholerę, nie doczekawszy otwarcia carskiej drogi żelaznej. Matka Jamesa wybrała dla syna karierę wojskową i posłała go na studia do Akademii w West Point. Wyleciał stamtąd z hukiem: za złe sprawowanie i oblany egzamin z chemii. Później żartował, że gdyby nie podchwytliwe pytanie, czy krzem jest gazem, z pewnością zostałby generałem.

Został jednak malarzem i wkrótce po akademickiej porażce ruszył do Europy. Wpierw osiadł we Francji, później zamieszkał w Londynie i czerpał pełnymi garściami z wymieszanych jak w tyglu prądów artystycznych epoki. Wreszcie wypracował swój własny, niezwykły styl, w którym kierował się pokrewieństwem malarstwa z muzyką. Twierdził, że otaczający nas świat kryje w sobie barwy i kształty wszystkich obrazów – podobnie jak klawiatura pozwala wygrać dźwięki dowolnej muzyki. Swoje płótna tytułował jako harmonie, symfonie, wariacje – albo też nokturny, jak nazwał cykl zapoczątkowany Nokturnem w błękicie i srebrze z 1871 roku, przedstawiającym widok z mostu nad Tamizą na londyńską dzielnicę Chelsea.

James McNeill Whistler, Nokturn w błękicie i srebrze, 1871. Tata Britain, Londyn

Debussy, zafascynowany twórczością Whistlera, dokonał odwrotnego manewru: w latach 1892-99 skomponował tryptyk orkiestrowy inspirowany wierszami z Poèmes anciens et romanesques symbolisty Henriego de Régnier, przede wszystkim jednak malarstwem amerykańskiego ekscentryka. Jak sam podkreślał, w tytule Nocturnes nie chodziło o formę muzyczną, lecz o nastrój, jaki ewokuje ten wyraz, o sugestię barw i efektów świetlnych, przywodzących na myśl skojarzenia z tonalizmem obrazów Whistlera. W pierwszej części Nuages Debussy przedstawił sunącą nad Paryżem procesję szarych, podbarwionych bielą chmur, w Fêtes stworzył muzyczną iluzję parady w Lasku Bulońskim, z tańczącymi na wieczornym niebie rozbłyskami świateł, w Sirènes oddał dźwiękiem ruch fal, skrzących się w blasku księżyca. Whistler grał nokturny na płótnie, Debussy malował je w partyturze.

Niewykluczone, że przebłysk inspiracji wywiedzionej z malarstwa – a ściślej z obrazu Las Meninas Diego Velázqueza – majaczył też w tle fortepianowej Pawany na śmierć zmarłej infantki, skomponowanej przez Ravela jeszcze na studiach w paryskim Konserwatorium, w 1899 roku. Nie chodziło o żadną konkretną zmarłą królewnę. Ravel przekonywał, że zafrapowało go samo brzmienie zbitki słów „infante défunte”. Można spekulować, czy zawarta w tytule śmierć była aluzją do upadku Złotego Wieku Hiszpanii. Bardziej prawdopodobne, że kompozytor popłynął z falą odnowionego zainteresowania muzyką dawną, które wkrótce zapoczątkowało pierwszy renesans wykonawstwa historycznego. Pełna melancholijnego wdzięku miniatura, stylizowana na powolny taniec dworski, który wedle samego Ravela „mogła tańczyć infantka z obrazu Velázqueza”, zyskała dodatkowe walory w wersji orkiestrowej z 1910 roku – podkreślającej uwodzicielskie piękno melodii, archaizujące współbrzmienia i stonowaną ekspresję utworu.

Diego Velázquez, Las Meninas, 1656-57. Prado, Madryt

W młodości Ravel dał się też uwieść innej modzie – na eksploatowany przez wielu ówczesnych twórców orientalizm. Zafascynowany poematem symfonicznym Rimskiego-Korsakowa, postanowił napisać operę o Szeherezadzie, zatrzymał się jednak na etapie uwertury (1898), skądinąd fatalnie przyjętej przez krytykę. Temat bajarki z 1001 nocy podjął znów w roku 1903, komponując cykl pieśni orkiestrowych na kanwie trzech wierszy Tristana Klingsora, zaprzyjaźnionego poety z grupy Les Apaches. Stworzył jedną z najbardziej przekonujących ewokacji Orientu w dziejach muzyki europejskiej, znacznie nowocześniejszą w wyrazie od grzęznącej w stereotypach poezji Klingsora.

Do historyzującej stylizacji wrócił w suicie Le Tombeau de Couperin, opartej na schemacie francuskich suit barokowych, być może nawiązującej do Concerts royaux Couperina, komponowanych na potrzeby dworu Ludwika XIV. Tytułowy „nagrobek” oznacza w tym przypadku gatunek muzyczny: utwór poświęcony pamięci zmarłego. Suita Ravela – pisana w latach 1914-17 – oddaje hołd wielu umarłym. Adresatem Preludium jest Jacques Charlot, autor transkrypcji fortepianowej Mojej matki gęsi; Fugi – Jean-Louis Cruppi, syn Louise, której Ravel dedykował Godzinę hiszpańską; Forlany – malarz Gabriel Deluc; Rigaudona – bracia Pierre i Pascal Gaudin, koledzy Ravela z dzieciństwa; Menueta – Jean Dreyfus, którego macocha przygarnęła Ravela pod swój dach, kiedy zmarła mu matka; i wreszcie Toccaty – muzykolog Joseph de Marliave. Wszyscy zginęli na Wielkiej Wojnie. A jednak suita jest dziwnie pogodna, na co krytycy zżymali się już po prawykonaniu wersji fortepianowej – przez Marguerite Long, wdowę po de Marliave, w 1919 roku. Ravel odparł ich zarzuty jednym zdaniem: „Wystarczy, że zmarli są smutni, tkwiąc w wiekuistym milczeniu”.

Wersja orkiestrowa (bez Fugi i Toccaty), przygotowana kilka miesięcy później przez samego kompozytora i zaprezentowana w 1920 roku, dodała suicie wyrazistości, eksponując jej taneczność i wyrafinowaną strukturę harmoniczną. Nagrobek Couperina doczekał się z czasem wielu innych opracowań i aranżacji – także części pominiętych przez Ravela w wersji autorskiej.

Zarówno Nokturny Debussy’ego, jak i wszystkie wymienione utwory Ravela powstały z inspiracji cudzym dziełem. Czyżby Whistler się mylił, twierdząc, że wierny powołaniu artysta nie powinien szukać natchnienia poza sobą samym? A może wielcy kompozytorzy są niewierni z natury?

Raport z oblężonego miasta

Symfonia Szostakowicza, której poświęciłam ten esej, zabrzmiała 13 stycznia w siedzibie NOSPR, z udziałem Gospodarzy pod batutą Paola Bartolameolliego. Dziś ten koncert spadłby z programu każdej polskiej orkiestry – ze słusznych i oczywistych powodów. Tekst jednak zamieszczę już dziś, bo nawet w tak strasznych czasach warto mieć na względzie, że spustoszenie w ludziach i sztuce sieją nie tylko działania wojenne, ale też strach, propaganda i doraźne cele polityczne. Szostakowicza przetrąciły na resztę życia. Warto o tym pamiętać, podobnie jak o jego muzyce.

***

„Na początku wojny zgłosiłem się na ochotnika do Armii Czerwonej. Kazali mi jednak poczekać. Drugi raz złożyłem podanie, kiedy towarzysz Stalin wygłosił przemówienie o mobilizacji. Powiedzieli: przyjmiemy was, ale teraz sobie idźcie i pracujcie tam, gdzie do tej pory. Pracowałem więc dalej w Konserwatorium. Kończył się rok akademicki. Przyjmowałem studentów, promowałem prace dyplomowe. Urlopu nie wykorzystałem. Dniami i nocami siedziałem w Konserwatorium. Trzeci raz poszedłem do jednostki, bo myślałem, że o mnie zapomnieli. Powierzyli mi kierownictwo oddziału muzycznego w teatrze żołnierskim. Nie było łatwo, bo żołnierze umieli grać tylko na bajanie. Znów poprosiłem o wcielenie do armii. Komisarz powiedział, że w wojsku mnie nie chcą i że powinienem zająć się pisaniem muzyki. Potem odwołali mnie ze stanowiska kierownika w teatrze i wbrew mojej woli postanowili ewakuować z Leningradu. Uznałem, że bardziej się przydam w Leningradzie. Nie śpieszyłem się z wyjazdem. W mieście czuć było ducha walki” – wspominał Szostakowicz wkrótce po premierze VII Symfonii.

Szostakowicz na dachu leningradzkiego Konserwatorium

Armia państw Osi uderzyła na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku. Niespełna miesiąc później Szostakowicz nakreślił pierwsze takty nowej kompozycji. Zaczęła się budowa umocnień wokół Leningradu, ruszyły ewakuacje uprzywilejowanych, między innymi muzyków miejscowej Filharmonii. We wrześniu Niemcy przekroczyli linię kolejową Moskwa-Leningrad. W kotle utknęło ponad dwa i pół miliona cywilów, wśród nich Szostakowicz, który w patriotycznym zapale tak długo ponawiał starania o przyjęcie do wojska, aż wreszcie, pod koniec sierpnia, doczekał się włączenia do grupy obrony przeciwlotniczej. Dzień w dzień – w pełnym umundurowaniu i w hełmie strażackim na głowie – dyżurował na dachu Konserwatorium, wypatrując pożarów od bomb zapalających. W pierwszych dniach października, mimo nieustających oporów moralnych, pozwolił się ewakuować wraz z rodziną do Moskwy, a stamtąd dalej pociągiem aż do Kujbyszewa. Właśnie w Kujbyszewie, 27 grudnia 1941 roku, ukończył pracę nad VII Symfonią, w pierwotnym zamyśle poświęconą pamięci Lenina, ostatecznie dedykowaną mieszkańcom oblężonego miasta i opatrzoną podtytułem „Leningradzka”.

Forma utworu krystalizowała się stopniowo. Z początku, jeszcze przed inwazją na ZSRR, Szostakowicz myślał o symfonii jednoczęściowej, z chórem i głosem solowym – do fragmentów tekstu dziewiątego Psalmu Dawidowego o zwycięstwie dobra nad złem, gdzie znalazł się słynny werset o „mścicielu krwi”, który nie zapomniał wołania ubogich. Kompozytor szybko zrezygnował z tego pomysłu, obawiając się – zapewne słusznie – że prośba o wybawienie z rąk wrogów zostanie zinterpretowana w kontekście stalinowskich czystek z lat trzydziestych. Z planowanej „Symfonii Dawidowej” pozostał relikt w postaci instrumentalnego requiem pamięci poległych. Całość, ujęta ostatecznie w schemacie czterech części, mocno jednak odbiegających od klasycznych reguł, rozrosła się do rozmiarów jednej z najdłuższych symfonii w dziejach muzyki. Z potężnym ładunkiem emocji i niecodzienną dramaturgią utworu odbiorcy muszą się zmierzyć już w pierwszej części (Allegretto), w której zamiast zwyczajowego przetworzenia pojawia się słynny „epizod inwazji” – groteskowe zderzenie arii hrabiego Daniły z Wesołej wdówki Lehára, tematu z własnej opery Lady Makbet mceńskiego powiatu i króciutkiego nawiązania do hymnu Deutschlandlied. Zaprzyjaźniony z Szostakowiczem krytyk Walerian Bogdanow-Bierezowski, który śledził na bieżąco postępy prac nad partyturą, nazwał VII Symfonię dziełem zdumiewającym, zwierciadłem owego czasu i odbiciem ówczesnych wypadków; kompozycją bogatą w treść i ujętą w niezwykle wyrafinowaną formę.

Karl Eliasberg dyryguje VII Symfonią 9 sierpnia 1942 roku

Zanim utwór dotarł do adresatów dedykacji, doczekał się premiery w Kujbyszewie (5 marca 1942 roku pod batutą Samuiła Samosuda) oraz kolejnych, entuzjastycznie przyjętych wykonań w Moskwie, Londynie i Nowym Jorku. Andriej Żdanow – członek Rady Wojennej Frontu Leningradzkiego, a zarazem nieudolny dowódca obrony, odpowiedzialny między innymi za chaos aprowizacyjny i bezładną ewakuację z rejonu blokady – dostrzegł w symfonii ostatnią propagandową szansę na podtrzymanie gasnącego ducha miasta. Koncert z Leningradzką miał stać się symbolem obywatelskiej dumy i gotowości do walki z najeźdźcą. Filharmoników już w Leningradzie nie było. Zostało kilkunastu wyniszczonych instrumentalistów Radiówki oraz ich dyrygent Karl Eliasberg, zmagający się z zaawansowaną chorobą głodową. Dostał od władz rower i jeździł od drzwi do drzwi, werbując muzyków do straceńczego zadania. Dżaudata Ajdarowa dosłownie wyciągnął z kostnicy, dokąd zajechał w desperacji już po rozpoczęciu prób, żeby zweryfikować pogłoskę o śmierci perkusisty. Kiedy się przekonał, że jeszcze oddycha, odstawił go z powrotem do Filharmonii. Muzycy mdleli, kilku naprawdę umarło. Zagrali Leningradzką 9 sierpnia 1942: w dniu, w którym Hitler planował triumfalny bankiet zwycięstwa w hotelu Astoria. Nikomu nie przeszkadzało, że zagrali fatalnie. Owacja trwała ponoć godzinę, prawie tyle, co sama symfonia. Cel propagandowy został osiągnięty: po zakończeniu blokady rząd radziecki chętniej rozpamiętywał legendarny koncert niż śmierć blisko miliona mieszkańców oblężonego Leningradu.

Ci z muzyków, którym udało się przetrwać wojnę, wzięli udział we wstrząsającej rekonstrukcji leningradzkiego koncertu 27 stycznia 1964 roku, w obecności Szostakowicza. Znów dyrygował Eliasberg, zagrało 22 członków orkiestry, na pustych krzesłach po zmarłych ułożono osierocone instrumenty. W podobnym wydarzeniu w roku 1992 uczestniczyło już tylko czternastu ocaleńców. VII Symfonia przeżyła i po latach wraca do łask – w burzliwym XXI wieku, kiedy nie ma już Hitlera ani Stalina, za to jest Putin, cierpienia wciąż pod dostatkiem, a ludzie zapominają, że są tylko ludźmi.

Victimae paschali laudes

„Był jasny, zimny dzień kwietniowy i zegary biły trzynastą” – zważywszy na to, co za oknem, tak mógłby zaczynać się mój kolejny wpis z życzeniami wielkanocnymi dla Czytelników. Tak jednak się składa, że to pierwsze zdanie dystopii Orwella Rok 1984 (w przekładzie Tomasza Mirkowicza), opowieści o końcu pewnego świata. Kilka dni temu skończył się kawałek mojego świata – przez pewien czas, nie wiadomo jak długi, nie usłyszą mnie Państwo ani w Dwójce, ani tym bardziej w Polskim Radiu Chopin. Ale nie warto rozpaczać, bo choć oświatą i sztuką zajmuje się już coś w rodzaju Ministerstwa Prawdy, nie musimy jeszcze prowadzić wojny, tym bardziej z ramienia Ministerstwa Pokoju. Na tym się skupmy w ten jasny, zimny czas. Róbmy swoje, ale też i coś więcej: swoje najwyraźniej przestało wystarczać. Obyśmy w przyszłych latach nie musieli sobie życzyć wolności i rychłego zakończenia wojny, tylko wiosny jak u mnie w kuchni, piękna, którego nie trzeba będzie odbudowywać ze zgliszcz, i prawdziwej, niezakłamanej miłości. Niech się spełni. Głowa do góry. Idźmy przed siebie z podniesionym czołem.

Dobry chłop z naszej wioski

Za kilka dni recenzja z helsińskiego przedstawienia Billy’ego Budda, a tymczasem anonsuję, że w najbliższą środę, 13 kwietnia, rozpoczyna się w Gdańsku kolejny festiwal Actus Humanus. Pełny program tutaj: http://www.actushumanus.com/pl/resurrectio.html#program – w pierwszym, popołudniowym koncercie w Ratuszu Staromiejskim wystąpią Adam Strug i lirnik Hipolit Woźniak z polskimi pieśniami wielkopostnymi. W tym roku napisałam dla Festiwalu cztery eseje programowe (omówienia wszystkich koncertów trafią też na platformę Issuu). Udostępnię je w swoim czasie – dziś podzielę się tylko tekstem na marginesie programu przygotowanego przez Struga i Woźniaka. To esej skierowany do ludzi czujących, którzy pragną, żeby ktoś „wyjął im z tych oczu” nie tylko obraz Męki Pańskiej, ale też Buczy, Borodzianki, Mariupola, Srebrenicy, Kandaharu, Aleppo… Bo te pieśni są przede wszystkim o ludzkim bólu i cierpieniu.

***

W Wielkim Poście mozolnie domykają się cykle. To czas nawracania – w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. W Środę Popielcową przypominano wiernym, że w proch się obrócą; zachęcano ich do nawrócenia z drogi grzechu, zrobienia porządków w obejściu i własnej głowie, żeby tym lepiej zrozumieć sens męki, śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Czekano też na coroczny cud wskrzeszenia natury – dający nadzieję nowych plonów, nowych bydląt w oborze i nowych dzieci w rodzinie. Świat kluł się z ziemi, by kiedyś znów do niej powrócić i tam cierpliwie poczekać na odrodzenie.

Im wcześniej w roku zaczynał się post, tym łatwiej było odwrócić koło złych myśli i przeżyć Zmartwychwstanie wszystkimi zmysłami – wkrótce po wiosennej równonocy, w okolicach Święta Zwiastowania, na wschodzie Polski zwanego dniem Matki Boskiej Roztwornej, bo pomagała wyjść z gruntu robakom, wytrysnąć strumieniom spod lodów, otworzyć pyski żabom, obudzić w ulach pszczoły i sprowadzić bociany do gniazd. Chłopi wypuszczali trzodę na pierwszą, marną jeszcze trawę. Symbolicznie zapładniali ziemię, siejąc w nią groch. Naprawiali bocianie gniazda i podkładali do nich obrzędowe ciasta w kształcie ptasich łap, żeby przyśpieszyć nadejście wiosny. Z tego samego ciasta lepiono też podobizny ludzkich nóg, rozdawane pannom na wydaniu: żeby jak najszybciej poszły za mąż za robotnych kawalerów.

W tym momencie roku – przypadającym z reguły jeszcze w Wielkim Poście – domykał się pogański krąg życia i śmierci, powiązany z dawnym kultem zmarłych. Ziemia „roztwierała” się nie tylko po to, żeby przyjąć nasiona, ale też uwolnić zamknięte na zimę dusze przodków. Nowe życie otaczano szczególną troską: nie wolno było dotykać jaj przeznaczonych do wylęgu, nasiona zbóż zostawiano na ten dzień w spokoju, babom nie pozwalano prząść ani tkać, obejście posypywano makiem, żeby uśpić złe moce. Na oczach prostych chłopów rodził się świat, w ich myślach Chrystus szykował się na mękę, umierał i zmartwychwstawał – jak zaschnięte, niezdradzające oznak życia ziarno rzucone w bruzdę – dając ludziom nadzieję, że po mękach głodu, wojny i choroby przyjdzie im wprawdzie umrzeć, ale też dane im będzie zmartwychwstać. Rok w rok działa się magia, wspomagana śpiewem, który miał siłę sprawczą, odwoływał się do boskiego cierpienia przez pryzmat ludzkich doświadczeń słabości, niemocy i pogardy. Być może dlatego najbardziej dojmującą cechą polskiej ludowej tradycji wielkopostnej jest jej zbieżność z żywym jeszcze w końcu ubiegłego wieku rytuałem pustej nocy, czuwania w domu zmarłego po wspólnej modlitwie różańcowej. Monotonne, wielozwrotkowe śpiewy pustonocne wprowadzały żałobników w kojący trans, pozwalający im godnie opłakać bliską osobę, a zarazem – w drodze na tamtą stronę – odnaleźć w niej pokrewieństwo z umęczonym Jezusem. Analogia jest skądinąd podwójna: „Jezus Chrystus Bóg Człowiek” z pieśni wielkopostnych jest w nich bardziej Człowiekiem niż Bogiem. Opłakujący jego śmierć żałobnicy śpiewają o nim z taką rozpaczą, jakby stracili własnego brata lub syna. Ból Marii Panny jest cierpieniem wszystkich matek, także tych, którym przyszło pochować martwo urodzone kaleki, dzieci zmarłe na szkarlatynę, synów wziętych na wojnę, córki zmarłe w połogu. Polskie pieśni pasyjne są swoistą Biblią ubogich, historią Męki Pańskiej widzianą oczami pogrążonych w żałobie dalekich krewnych, niosących opowieść o Chrystusie, który „umiera i boli”, który „woła i kona, łzy z oczu leje” – zupełnie jak nie Bóg, za to całkiem jak Człowiek. Przerażony, a jednak niezłomny – członek naszej rodziny, dobry chłop z naszej wioski.

Najstarszy zapis pieśni Bądź pozdrowion, krzyżu święty (ok. 1500-1530). Fragment Rps 3039 I ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie

W Polsce śpiewano przez cały czas trwania Wielkiego Postu, po domach bożych i człowieczych. Najwcześniejsze wzmianki o pasjach ujętych w ramy liturgii Wielkiego Tygodnia, czyli udramatyzowanych fragmentach czterech Ewangelii, wykonywanych w opracowaniu chorałowym podczas nabożeństw, pochodzą z manuskryptów średniowiecznych, między innymi rękopisów wawelskich, przechowywanych w Archiwum i Bibliotece Krakowskiej Kapituły Katedralnej. Pierwsze przekłady łacińskich pierwowzorów hymnów i sekwencji pasyjnych pojawiły się dopiero w szesnastowiecznych kancjonałach protestanckich. W tym samym okresie – oprócz wielogłosowych opracowań wcześniejszych utworów – upowszechniły się tak zwane pieśni do czytania: medytacyjne w charakterze, pisane na użytek możnych, wykształconych, obytych z tradycją antyczną odbiorców.

Intensywny rozwój paraliturgicznej twórczości pasyjnej przypada na wiek XVII i XVIII. Ówczesne kompozycje, w większości anonimowe, dotrwały do naszych czasów dzięki staraniom zapalonych zbieraczy folkloru religijnego, przede wszystkim Michała Mioduszewskiego ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy św. Wincentego a Paulo, który w 1838 roku wydał słynny Śpiewnik kościelny, czyli pieśni nabożne z melodiami w Kościele katolickim używane, oraz poznańskiego pedagoga i kompozytora Teofila Klonowskiego (Szczeble do nieba, czyli Zbiór pieśni z melodyjami w kościele rzymsko-katolickim od najdawniejszych czasów używanych, 1867).

Strona tytułowa pierwszego wydania Śpiewnika Mioduszewskiego

Utwory włączone do programu koncertu Adama Struga pojawiają się w rozmaitych źródłach, prawie wszystkie jednak weszły w skład Zbioru pieśni nabożnych księdza Szczepana Kellera, urodzonego w 1827 roku w kaszubskim Chmielnie, w rodzinie nauczyciela miejscowej szkoły powszechnej. Pasja i zapał moralizatorski towarzyszyły mu przez całe krótkie życie, zwłaszcza od czasu skierowania na stację misyjną w Ostródzie, gdzie katolików było niewielu, w dodatku nieskłonnych do zawiązania jakiejkolwiek wspólnoty i prowadzenia regularnego życia kościelnego. Niestrudzony Keller zorganizował w mieście kościół z parafią, porwał braci w wierze natchnionymi kazaniami, i w niedługim czasie założył prywatną szkołę katolicką, w której nauczał przez siedem lat. Kiedy przeniesiono go do parafii w Pogódkach, zainicjował tygodnik religijny „Pielgrzym”, na którego łamach spełniał się nie tylko jako redaktor, ale i żarliwy publicysta, podpisujący część tekstów wymyślonym jeszcze w czasach studenckich pseudonimem Chłop z mirachowskiej ziemi.

Keller edukował dziewczęta, zajadle walczył z pijaństwem, sprzeciwiał się planom germanizacyjnym zaborców i występował w obronie polskości Kaszub, miłej tej strony porannej, gdzie słoneczko wschodzi, ale milszej tej każdemu, gdzie się kto urodzi – jak wychwalał swój kraj rodzinny w wierszu, chyba mniej natchnionym niż jego kazania, niemniej zapadającym w ucho i pamięć. Zapisał się w historii nie tylko imponującą działalnością misyjną, lecz także osławionym starciem z Florianem Ceynową, chłopem z puckiej ziemi, dzięki niepojętej determinacji wykształconym na lekarza, pierwszym działaczem na rzecz odrębności Kaszub, nie bez powodu nazwanym kaszubskim „budzicielem”. Keller sprzeciwił się uznaniu odrębności Kaszubów, podeptał ich dumę, zdyskredytował ich język, nazywając go mową pospólstwa, uwłaczającą Najświętszej Ofierze. Doradził Ceynowie, żeby pracował „w duchu polskim, bo Kaszubi Polacy” i niedługo później zmarł na zawał, w wieku zaledwie 45 lat, nie przekonawszy budziciela do zmiany stanowiska. Ceynowa sam wydał kilka śpiewników, katechizm luterański i zbiór porad lekarskich. Starszy od Kellera o dziesięć lat, przeżył go o blisko dekadę. Jego też zabił zawał serca – odszedł w niesławie, do ostatnich dni oczerniany i atakowany przez katolicko-narodowych publicystów.

Zrządzeniem losu równie niepojętym, jak determinacja Ceynowy, tradycja pustonocnych śpiewów najdłużej przetrwała właśnie na Kaszubach. Zapewne i do niej, być może instynktownie, odwołuje się Adam Strug – w chłopskiej, szczerej do bólu interpretacji tych prościutkich, a wstrząsających pieśni, rzadko przekraczających ambitus oktawy, w przebiegu linii melodycznych opartych na ruchu sekundowym, czasem tylko zakłóconym skokiem o kwartę, kwintę bądź mniej już oczywisty interwał seksty. W jego śpiewie jest męka, cierpienie i chłopska nadzieja zmartwychwstania z ziemi, w której przed zimą pochowano szczątki poprzedniego życia. Żeby coś się urodziło, coś musi umrzeć.

Los, trznadel i tajemnica

Jeszcze raz spróbuję wyruszyć w świat – tym razem za Brittenem i w stronę, gdzie jeszcze Upiora nie było, mianowicie do Finlandii. Relacja z poprzedniej wyprawy do Bath, a właściwie sylwetka związanego z tamtym wydarzeniem reżysera, czeka już na swoją kolej w redakcji „Teatru” i wkrótce pojawi się także i tutaj. Tymczasem krótki esej o najsłynniejszym utworze w dziejach muzyki i pewnej nowej kompozycji, wyrosłej z nieoczywistej inspiracji spuścizną jego autora. Koncert NOSPR pod batutą Dominga Hindoyana odbył się 12 grudnia ubiegłego roku, partie solowe w utworze Gubajduliny wykonali Piotr Pławner, Ivan Monighetti i Klaudiusz Baran.

***

Żeby czerpać pełną przyjemność z lektury Howards End E. M. Forstera, warto poznać nie tylko angielskie realia epoki. Równie istotną rolę w powieści odgrywa muzyka, ściślej zaś V Symfonia Beethovena, którą pisarz uczynił potężnym kołem zamachowym narracji jednego z rozdziałów. Już pierwsze zdanie zapada w pamięć – niczym słynny czterodźwiękowy motyw otwierający Beethovenowskie arcydzieło. „Każdy chyba przyzna, że «Piąta symfonia» Beethovena jest najwznioślejszym hałasem, jaki znają ludzkie uszy”. Po nim następuje szczegółowy, pełen humoru i czułości opis symfonii, która raduje wszystkich: biegłych znawców kontrapunktu i tych, dla których muzyka jest po prostu muzyką; egzaltowanych piewców niemieckiej duszy i pretensjonalne snobki. Kolejne powroty do Howards End odsłonią przed czytelnikiem zaskakującą prawdę: że powieść całą strukturą nawiązuje do V Symfonii, a legendarny „motyw losu” przekłada się w książce na słowa „panika i pustka”, odzwierciedlające lęk jednej z bohaterek przed oczekującą ją przyszłością.

Nastoletni E. M. Forster przed rodzinnym domem West Hackhurst w Abinger Hammer. Z archiwum King’s College w Cambridge

Autorzy not programowych w nieskończoność przywołują anegdotę Antona Schindlera, sekretarza i biografa Beethovena. Schindler wielbił mistrza bezgranicznie i bez mrugnięcia okiem naginał rzeczywistość do wyidealizowanej wizji jego twórczości. Wyjaśniając pochodzenie tajemniczego motywu, który uporczywie przewija się przez całą symfonię, przytoczył rzekomą wykładnię Beethovena: „So pocht das Schicksal an die Pforte” („Tak los puka do drzwi”). Jeśli nawet Schindler zmyślał i przypisywał kompozytorowi wypowiedzi, które nigdy nie padły z jego ust, z reguły trafnie odczytywał jego intencje. Cokolwiek Beethoven miał na myśli, późniejsze wywody Carla Czernego, że motyw jest prostym odzwierciedleniem śpiewu trznadla, jakoś nikomu nie trafiły do przekonania.

Może i słusznie, mistrz bowiem komponował V Symfonię latami, co rusz porzucając rozproszone szkice, żeby zająć się pracą nad innym utworem: Appassionatą, pierwszą wersją Fidelia, Koncertem skrzypcowym, lekką i beztroską symfonią B-dur, znaną dziś jako Czwarta, wreszcie oznaczoną numerem szóstym Symfonią pastoralną. Pierwsze wykonanie Piątej odbyło się w 1808 roku, na niesławnym koncercie w Theater an der Wien, który wystawił na ciężką próbę wszystkich uczestników: głuchnącego kompozytora, nieprzygotowaną na czterogodzinny maraton orkiestrę i marznących w nieogrzewanym wnętrzu słuchaczy. Entuzjastycznych recenzji utwór doczekał się dopiero po wydaniu partytury w roku 1810. Od tamtej pory jego „świetlisty blask, penetrujący w głąb czarnej nocy, uzmysławiający bliskość rozkołysanych cieni, które niszczą w nas wszystko z wyjątkiem bólu dojmującej tęsknoty” – jak pisał E.T.A. Hoffmann na łamach „Allgemeine musikalische Zeitung” – jaśnieje nieprzerwanie na estradach świata. V Symfonia, klasyczna w formie, przemawiająca jednak dobitnie do romantyków, którzy doszukiwali się w niej już to odniesień do osobistych tragedii Beethovena, już to metafory przetaczających się przez ówczesną Europę wstrząsów politycznych, urosła do rangi symfonii nad symfoniami, muzycznego ekwiwalentu tragedii Hamleta i uśmiechu Mony Lisy.

To ona doczekała się pierwszych rejestracji w historii fonografii, dokonanych mniej więcej w tym samym czasie, w którym toczy się akcja powieści Howards End. Najstarsze nagranie z 1910 roku, pod kierunkiem Friedricha Karka, można potraktować jako ciekawostkę; o trzy lata późniejsze, z Filharmonikami Berlińskimi pod batutą Arthura Nikischa, do dziś uchodzi za jedno z najbardziej natchnionych ujęć symfoniki Beethovena. W XX stuleciu początkowy motyw utworu – jakkolwiek go nazwać – wdarł się szturmem do wyobraźni zbiorowej: podczas II wojny światowej „przełożony” na znak zwycięstwa, czyli literę V w alfabecie Morse’a (trzy krótkie sygnały i jeden długi), później bezlitośnie eksploatowany przez popkulturę. V Symfonia wciąż puka do drzwi najlepszych sal koncertowych: jako swoisty probierz umiejętności zespołu i dyrygenta, arcydzieło wzbudzające zachwyt tylko w mistrzowskich interpretacjach, w przeciwnym razie zostawiające słuchaczy w poczuciu paniki i pustki.

Sofia Gubajdulina. Fot. Madis Veltman

Z fascynacji geniuszem z Bonn wyrósł też Koncert potrójny na skrzypce, wiolonczelę, bajan i orkiestrę Gubajduliny, napisany z inspiracji jej przyjaciółki, szwajcarskiej akordeonistki Elsbeth Moser, której zamarzył się współczesny dialog z Beethovenowskim Koncertem potrójnym na fortepian, skrzypce i wiolonczelę. Miejsce instrumentu klawiszowego zajął w nim uwielbiany przez Moser bajan, rosyjski akordeon z wielorzędowym układem klawiatur guzikowych. Wykorzystane w jego partii zdarzenia dźwiękowe – najrozmaitsze przedęcia, tremolanda, efekty szmerowe i klastery – ewokują atmosferę nieustannego napięcia, podkreślaną wielowarstwowością faktury, ekspresją frazy, mnogością kontrastów dynamicznych, interwałowych i skalowych. Złożonej partii bajanu towarzyszą równie wirtuozowskie partie skrzypiec i wiolonczeli, płynące na tle rozmigotanych smyczków, nagłych interwencji blachy i niepokojącego akompaniamentu perkusji.

Koncert Gubajduliny powstał zaledwie pięć lat temu i powoli odsłania swą tajemnicę – zgłębianą zarówno przez wykonawców, jak teoretyków i zwykłych słuchaczy. V Symfonia Beethovena towarzyszy ludzkości od dwustu lat z górą i części sekretów już nigdy nie zdradzi.

Ucieczka na południe

Niedługo ucieknę na północ i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, podzielę się z Państwem wrażeniami. Tymczasem – dla chwili wytchnienia – przedstawiam krótki esej o dwojgu kompozytorów, o których być może nigdy Państwo nie słyszeli. A ich utwory można było usłyszeć 19 listopada ubiegłego roku w siedzibie NOSPR. Orkiestrą Gospodarzy dyrygowała Anu Tali.

***

„Moja niania śpiewała mi niegdyś dziwne piosenki, których pochodzenia szukałem później długo na całym świecie” – wspominał pod koniec życia Ludomir Rogowski, który swego miejsca na Ziemi szukał równie długo, jak źródeł przyśpiewek białoruskiej piastunki. Urodził się w kamienicy Pod Czarnym Orłem, tuż za Bramą Krakowską w Lublinie, u wylotu gwarnej ulicy, przy której tłoczyły się jatki mięsne i drewniane kramy żydowskich sklepikarzy. Jego ojciec był urzędnikiem celnym, umilającym sobie wolne chwile grą na skrzypcach, najchętniej w duecie z żoną, panną z dobrego domu, która akompaniowała mężowi na fortepianie. Mały Ludomir sam nauczył się czytać nuty. Pierwsze próby kompozytorskie podjął w wieku lat siedmiu. Zakończywszy edukację ogólną w miejscowym gimnazjum rosyjskim, wyjechał na studia do Instytutu Muzycznego w Warszawie, gdzie kształcił się między innymi u Noskowskiego, Statkowskiego i Młynarskiego. Dalsze poszukiwania swej artystycznej tożsamości prowadził między innymi w Lipsku, kontynuując studia pod kierunkiem znakomitego dyrygenta Artura Nikischa i wybitnego teoretyka Hugo Riemanna. Stamtąd rzuciło go do Monachium, gdzie obok pasji muzycznej zaczął też zgłębiać swoje zainteresowania okultyzmem, parapsychologią i filozofią indyjską. Po dwóch latach spędzonych w Rzymie wylądował w Wilnie: założył pierwszą w mieście orkiestrę symfoniczną i prowadził tamtejszą szkołę dla organistów. W 1911 wybrał się po raz pierwszy do Paryża – na nauki do Jana Reszkego, który po zakończeniu kariery scenicznej otworzył w stolicy Francji własną szkołę śpiewu. Rok później Rogowski objął posadę dyrektora muzycznego w warszawskim Teatrze Nowoczesnym.

Prawie całą Wielką Wojnę Rogowski znów spędził w Paryżu: borykając się z trudnościami natury finansowej, które próbował przezwyciężyć, koncertując w salonach miejscowej arystokracji. Zmagał się też z narastającym poczuciem trwonienia sił twórczych. Po wojnie raz jeszcze spróbował swych sił w Warszawie. Wyszydzony i niezrozumiany, w 1926 przeniósł się na stałe do Dubrownika – jak wieść niesie, pod wpływem wcześniejszych wrażeń z podróży do stolicy żupanii dubrownicko-neretwiańskiej i noclegów w słynnym Grand Hotel Imperial, z którego tarasu podziwiał zapierającą dech w piersiach panoramę miasta. Tam dopracował swoją indywidualną koncepcję muzyki narodowej, tam poczuł się wreszcie wśród swoich, „którzy mówią językiem zbliżonym do polskiego, których rozumiem, gdyż są bardzo podobni psychiką do Słowian mojego szczepu”.

Ludomir Rogowski. Fot. NAC

Rogowski uważał się za postępowca. Podobnie jak jego rówieśnik Karol Szymanowski dążył do połączenia tradycji z nowoczesnością, w przeciwieństwie do niego nie czuł jednak więzi z muzycznym dziedzictwem Europy. Uciekał „do słońca”, przed „pustką ducha, która grozi naszej cywilizacji”. Wprowadził do swej twórczości cały kompleks skal spotykanych w muzyce słowiańskiej, łącząc je ze skalą całotonową i „onirycznym”, persko-arabskim wzorcem melodycznym zirefkend, bodaj najbardziej znamiennym dla jego dojrzałej spuścizny. Chciał nie tyle rozszerzyć system dur-moll, ile całkiem go rozsadzić – bez skutku, bo udało mu się co najwyżej stworzyć syntezę europejskich środków tonalnych ze specyficznie „wschodnim” sposobem pojmowania linii melodycznej utworów. Tym tropem podążają jego programowe Dubrovačke impresije z 1950 roku – arcydzieło muzycznej równowagi, medytacyjnej drogi artysty-samotnika, który w ciszy poklasztornej celi, otrzymanej w roku 1939 od władz Dubrownika, odnalazł wszystko, czego inni odnaleźć nie chcieli: spokojne i kunsztowne spełnienie.

Outsiderką była też wychowana w zupełnie innym środowisku Dora Pejačević – potomkini jednego z najstarszych szlacheckich rodów w Chorwacji. Pejačeviciowie trzęśli całym krajem: przez wiele lat mieli ostatnie słowo w dziedzinie polityki, gospodarki, stosunków społecznych i kultury. Jeśli pominąć tę różnicę jakościową, dzieciństwo Dory przebiegło w niemal identycznym trybie, jak szczenięce lata Rogowskiego. Wzrastała w domu muzykalnych rodziców. Pierwsze próby kompozytorskie podjęła w wieku lat dwunastu.

Dora Pejačević

Podobnie jak Rogowski, interesowała się nie tylko muzyką: zgłębiała również tajniki biologii oraz innych nauk ścisłych. Naukę nut traktowała w dzieciństwie jako pyszną zabawę, której reguły lepiej poznawać we własnym zakresie. Mimo studiów muzycznych w Dreźnie i Monachium oraz doświadczeń tak formatywnych, jak uczestnictwo w głośniej premierze Rosenkavaliera Ryszarda Straussa, w gruncie rzeczy do końca życia pozostała samoukiem, udzielającym sobie samej rozważnych wskazówek w dziedzinie teorii, kontrapunktu i trudnej sztuki instrumentacji. Podobnie jak polski outsider – choć na zupełnie innych zasadach – obracała się w kręgach najwybitniejszych postaci ówczesnego życia artystycznego i kulturalnego, na czele z Rainerem Marią Rilkem i Karlem Krausem, twórcą wiedeńskiej szkoły eseju i kronikarzem zmierzchu cywilizacji europejskiej w kontekście wydarzeń I wojny światowej.

Swoje najwybitniejsze utwory – w tym utrzymaną w późnoromantycznym stylu Symfonię fis-moll op. 41, uchodzącą za pierwsze w pełni okrzepłe dzieło chorwackiej symfoniki – stworzyła pod wpływem doświadczeń wojennych, między innymi w charakterze pielęgniarki rannych żołnierzy frontowych. Coraz szerzej ceniona jako kompozytorka, zwłaszcza po lipskim prawykonaniu Symfonii pod batutą Nikischa, które otworzyło jej twórczości drogę na estrady w Budapeszcie, Wiedniu, Pradze i Monachium, coraz mocniej odcinała się od swych arystokratycznych korzeni. Żyła z dala od właściwego swej klasie blichtru. Późno wyszła za mąż. Zmarła w wieku zaledwie 37 lat, wskutek komplikacji poporodowych. Wcześniej zastrzegła, żeby nie składać jej szczątków w rodzinnym mauzoleum i nie przynosić na pogrzeb kwiatów, tylko wnieść datek na rzecz ubogich muzyków.

Świat zapomniał zarówno o Rogowskim, jak o Pejačević. Spuścizna dwojga kulturowych uciekinierów dopiero od niedawna wraca do łask melomanów. Byli obcy wśród obcych – na własne życzenie. Być może nadszedł czas, by poczuli się bezpiecznie wśród otwartych na inność swoich.

Zwiastuny przełomu

W piątek zmarł mój mistrz Ludwik Erhardt. Wczoraj wspominaliśmy Go na antenie Dwójki w dawnym redakcyjnym gronie, z Andrzejem Sułkiem i Kacprem Miklaszewskim. Nie czuję się teraz na siłach spisywać kolejnej komemoracji. W zamian zadedykuję Panu Szefowi mój krótki esej do programu koncertu, który i tak się nie odbył. Z Mahlerem bardziej po drodze było innemu naszemu koledze, Bohdanowi Pociejowi. Ale Mozartowską Symfonią g-moll z pewnością by Szef nie pogardził.

***

Robert Schumann przekonywał, że Mozartowska Symfonia  KV 550 emanuje „klasycznie grecką lekkością i wdziękiem”. Beethoven i Schubert nawiązali do niej w scherzach ze swoich piątych symfonii. Donald Tovey, angielski pianista, kompozytor i pisarz muzyczny, autor sześciotomowych, wydanych w latach 30. ubiegłego wieku Essays on Musical Analysis, dopatrzył się w Wielkiej odniesień do gatunku opera buffa. Jego rodak Stanley Sadie, redaktor szóstego wydania Grove Dictionary of Music and Musicians, uznał jej finał za najbardziej płomienną część symfonii w całym dorobku Wolfganga Amadeusza. Charles Rosen, amerykański rówieśnik Sadiego, pisał o tym samym finale w swym Stylu klasycznym, że choć rozpaczliwy i namiętny, pod pewnymi względami jest jednym z najprostszych i najbardziej rygorystycznych, jakie skomponował Mozart, że rytm w nim wspaniale pędzi, ale nie zaskakuje.

Wszystkie trzy ostatnie symfonie Mozarta pilnie strzegą swoich tajemnic i nie poddają się łatwej interpretacji. Powstały w trudnym, a zarazem – paradoksalnie – niezwykle płodnym okresie twórczości kompozytora. Tragedie rodzinne i perturbacje zawodowe trzydziestodwuletniego twórcy zaczęły powoli splatać się z kłopotami natury finansowej. W czerwcu 1788 roku rodzina Mozartów przeniosła się z mieszkania w centrum Wiednia do równie kosztownego, za to obszerniejszego i położonego na spokojnych przedmieściach domu w Alsergrund. Zaledwie kilka tygodni po przeprowadzce zmarła ich półroczna córka Theresia: trzecie z kolei dziecko po pierworodnym Raimundzie i urodzonym trzy lata później Johannie, któremu nie udało się przeżyć niemowlęctwa. Konstancja ciężko się rozchorowała, Wolfgang ponoć był bliski załamania nerwowego. A mimo to pracował jak szalony: 26 czerwca, na trzy dni przed śmiercią Theresii, ukończył Symfonię Es-dur KV 543. Miesiąc później postawił ostatnią kreskę taktową na partyturze Symfonii g-moll KV 550. Dwa następne tygodnie poświęcił pracy nad Symfonią C-dur, nazwaną z czasem Jowiszową. Wbrew sugestiom XIX-wiecznych pisarzy i muzykologów nie przeczuwał, że na tych kompozycjach zamknie się jego dorobek symfoniczny. Pisał w nadziei rychłego zarobku, biorąc pod uwagę możliwości wykonawcze ówczesnych zespołów, trzymając się ściśle klasycznych reguł formy.

Posesja Mozartów w Alsergrund na planie Wiednia Josepha Daniela von Hubersa (1778)

A jednak w przypadku Symfonii g-moll – określanej mianem „wielkiej” dla odróżnienia od powstałej piętnaście lat wcześniej Symfonii g-moll KV 173 – stworzył dzieło niezwykle oryginalne, zdumiewające intensywnością kontrastów, nagłych przejść chromatycznych i modulacji. Warto przy tym zwrócić uwagę, że skumulowane w toku narracji namiętności Mozart oddał jakby z dystansu, środkami kojarzącymi się raczej z muzyką kameralną: faktura skrajnych części jest niemal przeźroczysta, pierwszy temat w początkowym Molto allegro wykluwa się z niepokojącego akompaniamentu niskich smyczków i altówek divisi. Zakrój całości jest jednak niewątpliwie symfoniczny – zbliżona precyzja rozplanowania formy pojawi się dopiero w późnych symfoniach Haydna i w muzyce Beethovena. Wielka z pewnością wywarła największy wpływ na twórców nadchodzącej epoki, choć do dziś trudno rozsądzić, czy buzująca pod jej powierzchnią burza afektów bardziej świadczy o nierozłącznym związku klasycyzmu z barokiem, czy też o wznoszeniu podwalin pod nową estetykę romantyzmu.

W każdym razie nikt już nie doszukuje się w tej symfonii obrazu ówczesnych trosk i zgryzot jej twórcy. Geniusz Mozarta sięgał znacznie dalej. Łączył perspektywę jednostki z tym, co uniwersalne; doświadczenie doczesne z przeczuciem absolutu. Często wiązał muzykę ze słowem. Gdyby kompozytor dożył przynajmniej pięćdziesiątki, być może sięgnąłby nie tylko po libretta Metastasia i Da Pontego, ale też po Des Knaben Wunderhorn (Czarodziejski róg chłopca), trzytomową antologię wyidealizowanych pieśni ludowych, publikowaną w latach 1805-1808 przez Clemensa Brentano i Ludwiga Achima von Arnima, czołowych przedstawicieli tak zwanego romantyzmu heidelberskiego. Zbiór piosnek miłosnych, żołnierskich i dziecięcych stał się jedną z najważniejszych ksiąg XIX-wiecznego nacjonalizmu niemieckiego. W 1807 roku Goethe stwierdził półżartem, że Wunderhorn powinien znaleźć się w każdym gospodarstwie – obok Pisma Świętego i książki kucharskiej, a jeszcze lepiej na pulpicie fortepianu, żeby do woli ubierać teksty w melodie. Jego uwaga okazała się prorocza: z antologii Arnima i Brentano korzystali między innymi Weber i Loewe, Mendelssohn i Schumann, Brahms i Ryszard Strauss.

Rycina Philippa Ottona Rungego na stronie tytułowej II części Des Knaben Wunderhorn, Heidelberg, 1808

Mahler zaczerpnął inspirację z Wunderhornu już w Pieśniach wędrownego czeladnika, skomponowanych do tekstów własnych. Nad oryginałem pochylił się w końcu lat 80. XIX wieku, tworząc kilkanaście utworów na głos z fortepianem, opublikowanych w trzech zeszytach w 1892 roku i zatytułowanych przez wydawcę Pieśni i piosnki z młodości. Zachęcony sukcesem, przystąpił do pracy nad kolejnym zestawem, przygotowywanym od początku w dwóch wersjach: z fortepianem i z towarzyszeniem orkiestry. To właśnie ten zbiór, opublikowany w 1899 roku pod tytułem Humoreski, zyskał z czasem zwyczajową, choć nieco mylącą nazwę Des Knaben Wunderhorn.

Znalazło się w nim ostatecznie dwanaście pieśni, które nie tworzą jednorodnego cyklu – choć w wielu wykonaniach daje się odczuć dążenie do zespolenia ich w spójną dramaturgicznie całość, z podziałem na dwie role – męską i żeńską – w kilku utworach wchodzące między sobą w dialog. Można układać z nich różne historie. Baśniową Rheinlegendchen (Reńską powiastkę), pieśń o pierścieniu wrzuconym niegdyś w nurt Renu, który odnalazł się w brzuchu ryby podanej na królewski stół, zestawić z Das irdische Leben (Życiem doczesnym), przejmującą skargą matki, która nie zdążyła upiec chleba dla umierającego z głodu dziecka. Tragiczną wymowę tej pieśni złagodzić chłopską serenadą pod oknem pięknej szynkareczki (Wer hat dies Liedlein erdacht?), zabawnym sporem o wyższość śpiewu słowika nad zewem kukułki (Lob des hohen Verstandes) albo swawolną sprzeczką kochanków (Verlorne Müh’). Zamknąć opowieść smutną pieśnią żołnierza, pełnego obaw, czy uda mu się cało powrócić z wojny (Wo die schönen Trompeten blasen) – albo całkiem czymś innym. Czarodziejski róg chłopca Mahlera – bez względu na to, w jakim kształcie przedstawić go publiczności – podobnie wieści przełom stuleci, jak wcześniej Symfonia g-moll Mozarta. I też ma swoje sekrety. I tak samo opiera się próbom jednoznacznej interpretacji.