Przeszła północ, kogut pieje

Kolejny, pod względem programowym najciekawszy od wielu lat festiwal Wratislavia Cantans przeszedł już do historii. Skończona piękna ofiara. Czas przypomnieć ojców dzieje? Moim zdaniem rozpamiętywano je tym razem wyjątkowo godziwie, sięgając zarówno do skarbca wokalnej sztuki wysokiej, jak i ludowej tradycji ustnej, czcząc solennie 450. rocznicę urodzin Monteverdiego, prezentując współczesną kondycję wykonawstwa historycznego w najróżnorodniejszych jej przejawach, nie zapominając o muzyce bliższych nam epok, często w interpretacjach muzyków młodych, wkraczających dopiero na polskie i światowe estrady. Wszystko to pod hasłem „Recitar cantando”, nawiązującym zapewne do początków formy operowej i stylu „deklamacji śpiewanej”, zgodnej z prozodią i logiką tekstu, bez wybijania taktu – zupełnie jak w Monteverdiańskim Lamencie Ariadny. Piszę „zapewne”, bo stosownych wyjaśnień zabrakło, a publicyści i dziennikarze przez kilka tygodni prześcigali się w błędnych tłumaczeniach tytułu festiwalu.

Jean Tubéry dyryguje Nieszporami Monteverdiego. Fot. Sławek Przerwa.

Przyjechałam do Wrocławia tylko na cztery dni, ale za to na koncerty z dawna wyczekiwane. Po starciu z chłodną i moim zdaniem bezduszną pięknością Nieszporów Monteverdiego w warszawskim wykonaniu zespołów Herreweghe’a bardzo się cieszyłam na spotkanie z tym utworem w interpretacji Ensemble la Fenice pod kierunkiem Jeana Tubéry’ego. Francuski kornecista, zafascynowany od lat muzyką włoskiego baroku i jej wpływem na estetykę dźwięku w twórczości całej Europy, przedstawił Vespro w ujęciu intymnym, a zarazem głęboko i radośnie przeżytym przez zespół instrumentalistów i śpiewaków. Pod względem precyzji wykonawczej La Fenice niewiele ustępuje Flamandom (rewelacyjna grupa dętych, znakomite tenory w osobach Jana van Elsackera i Tiago Pinheiro de Oliveiry), w kwestii wyczucia specyficznego idiomu tej muzyki – bije ich na głowę. Jeśli czegoś mi zabrakło, to tylko pełni brzmienia głosów wokalnych w sonacie sopra Sancta Maria. Wieczór piękny i przemawiający do emocji, co doceniłam tym bardziej po wielogodzinnej podróży z Berlina.

Z dwóch koncertów niedzielnych zdecydowanie głębiej zapadł mi w pamięć występ Tomáša Krála z towarzyszeniem Judith Pacquier (cynk i flet), Maximiliana Ehrhardta (arpa doppia), Jana Krejčy (teorba) i Massimiliana Toni (klawesyn i pozytyw). Piątka muzyków zaprezentowała utwory ze zbioru włoskich starodruków Biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie pośród unikatów mniej znanych kompozytorów zachował się także egzemplarz Monteverdiańskiego Orfeusza, „novamente ristampato” w 1615 roku, w weneckiej drukarni Ricciarda Amadino. I tak spełniło się moje marzenie: usłyszałam Krála, obdarzonego głosem nieprzeciętnej urody, teoretycznie barytonowym, niemniej ze świetnie otwartą górą i dźwięcznym dołem, we fragmentach partii tytułowej tego arcydzieła. Instynkt mnie nie zawiódł, właśnie tak to powinno zabrzmieć. Wprawdzie kierujący zespołem Toni odrobinę zapędził „Vi ricorda o bosch’ombrosi”, a w dodanym na bis (!) „Possente spirto” przydałoby się więcej swobody wyrazu – nie zmienia to jednak faktu, że Král zapowiada się na jednego z niewielu, a może jedynego współczesnego śpiewaka, który udźwignie kiedyś w pełni ciężar tej roli. A przy tym zinterpretuje ją bardziej po „ludzku” niż wciąż niedościgniony Nigel Rogers. Będę obserwować go jeszcze baczniej niż dotychczas.

Tomáš Král na koncercie w Sali Wielkiej Ratusza. Fot. Sławek Przerwa.

Wieczorny koncert w wykonaniu Il Giardino Armonico pod kierunkiem Giovanniego Antoniniego, zatytułowany La Morte della Ragione, mógł okazać się równie wirtuozowską, jak pouczającą wędrówką przez dwa stulecia europejskiej muzyki instrumentalnej – od późnego średniowiecza po wczesny barok. Skończyło się na popisie kilkunastu idealnie współpracujących ze sobą muzyków, którzy lubią czasem przeszarżować z tempem, improwizują niekoniecznie w zgodzie z tradycją i generalnie przedkładają poczucie humoru nad precyzję gry. Popisie skądinąd brawurowym, który – miejmy nadzieję – wzbudzi prawdziwe zainteresowanie melomanów tym arcyciekawym repertuarem. Mieszane uczucia, choć z całkiem innych przyczyn, wzbudził poniedziałkowy wieczór w NFM, z udziałem orkiestry Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Marzeny Diakun. Po rewelacyjnie zagranym Et exspecto resurrectionem mortuorum Messiaena (Diakun imponuje niezwykłym, nie tylko wśród polskich dyrygentów, wyczuciem czasu muzycznego i wrażliwością na barwy orkiestrowe) monumentalny fresk Uru Anna Grażyny Pstrokońskiej-Nawratil niestety mnie rozczarował. Być może to kwestia nieco przebrzmiałej retoryki muzycznej, między innymi spod znaku Broniusa Kutavičiusa, może nazbyt rozbuchanej formy, może też obsadzenia partii tenorowej zbyt lekkim i ubogim w alikwoty głosem Nicholasa Sharratta, który często ginął w powodzi tutti. Kompozycja, poza tym wykonana bez zarzutu, także przez Chór Filharmonii Krakowskiej, po blisko dwudziestu latach od premiery razi zatrącającą o banał dosłownością.

Wtorkowe Widma Moniuszki w inscenizacji Pawła Passiniego zapowiadano od początku jako jedno z najważniejszych wydarzeń festiwalu. Trudno się dziwić: Sala Główna NFM nadaje się idealnie do tego rodzaju przedsięwzięć, za granicą coraz popularniejszych ze względu na olbrzymie koszty regularnych przedstawień w teatrach operowych. Sprawdziła się zresztą już na otwarciu festiwalu przez zespoły Gardinera, który przyjechał do Wrocławia wprost z Berlina, z półscenicznym wykonaniem Powrotu Ulissesa Monteverdiego. W tamtym jednak przypadku mieliśmy do czynienia z oszczędną i precyzyjną wizją reżyserki, która każdy gest planowała w zgodzie z partyturą i w ścisłym porozumieniu z dyrygentem. Passini postanowił zrealizować kolejny autorski spektakl Dziadów, „w czym muzyka Moniuszki ani przez chwilę nie przeszkadzała”, jak doniósł później Grzegorz Chojnowski z Polskiego Radia Wrocław. Doniósł o tym bez cienia ironii, co jeszcze dobitniej uzmysławia, do jakiego stopnia reżyser zlekceważył wystawiany utwór.

Gorzej, że Passini zlekceważył też dramat Mickiewicza. Ja rozumiem, że każdy współczesny twórca teatru polskiego marzy o tym, żeby się odnieść do tego arcydzieła i dowieść jego uniwersalnego przesłania. Niejeden na Dziadach poległ, bo wyszło na jaw, że to przesłanie wcale nie jest takie uniwersalne. Wszyscy jednak zaczęli od lektury tekstu. Passini albo Dziadów Wileńsko-Kowieńskich nie doczytał, albo ni w ząb nie zrozumiał. Przejrzysty tryptyk o potrzebie człowieczeństwa przemienił w publicystyczny plakat przeciwko wojnie – i to widzianej gnuśnym okiem rozwalonego przed telewizorem człowieka Zachodu. W rozgrywającym się na estradzie i widowni pandemonium uczestniczyli aktorzy, tancerze, szczudlarze i studenci miejscowego wydziału lalkarskiego. Był oczywiście statek uchodźców, było Aleppo i aktywiści Białych Hełmów, były stwory z obrazów Beksińskiego w szkaradnych kostiumach Zuzanny Srebrnej (tyle mających wspólnego z malarstwem Beksińskiego, co makatka z jeleniem na rykowisku – z jeleniem na rykowisku), były bezmyślne zapożyczenia z Kantora, Grotowskiego, Artauda, Gardzienic, Cherkaoui’ego, Bergmana i Bóg wie, kogo jeszcze. Był Mariusz Bonaszewski w roli medium, przez które przemawiały głosy wszystkich duchów – z emfazą godną Madame Bławackiej. Było ze trzech Guślarzy. Był Józio w kasku i Zły Pan w gaciach oraz z szablą. Jedyne, czego nie zdołałam się dopatrzyć, to pomysł, który spoiłby to wszystko w sensowną całość dramaturgiczną.

Scena z Widm Moniuszki w inscenizacji Pawła Passiniego. Fot. Joanna Stoga.

Passini już dopilnował, by Moniuszkowskie sceny liryczne nikomu nie przeszkadzały. Umiejscowiona w głębi estrady i okadzona sztucznym dymem Wrocławska Orkiestra Barokowa pod dyrekcją Andrzeja Kosendiaka chwilami z trudem przebijała się przez dźwiękowe efekty specjalne. Zepchnięty jeszcze głębiej Chór NFM dokonywał cudów, by dotrzeć z tekstem do widowni. Jak już wspomniałam, reżyser odebrał partie mówione solistom i oddał Bonaszewskiemu, więc narrację i tak diabli wzięli. Zawarty w dramacie podział na duchy lekkie, ciężkie i pośrednie – przez Moniuszkę oddany po mistrzowsku środkami muzycznymi – przestał być zrozumiały dla kogokolwiek, skutkiem czego znakomita skądinąd Aleksandra Kubas-Kruk zaśpiewała partię Zosi z ekspresją godną Brunhildy w Zmierzchu bogów. Jerzy Butryn robił, co mógł, żeby uwiarygodnić partię Złego Pana, która stała się tłem do wymachującego szabelką Przemysława Wasilkowskiego. Najjaśniejszym punktem obsady okazał się Jarosław Bręk w roli Guślarza – śpiewający pięknym, kolorowym, leciutko rozwibrowanym bas-barytonem, przywodzącym na myśl skojarzenia z głosem Jerzego Artysza, który przed laty wcielał się w tę postać wielokrotnie, z warszawskimi zespołami Władysława Skoraczewskiego. Bardzo dobre wrażenie wywarli Antoni i Mikołaj Szuszkiewicz z Chóru Chłopięcego NFM – zwłaszcza ten pierwszy w partii Józia, śpiewanej z tak naturalnym wyczuciem frazy, jakie rzadko bywa udziałem dorosłych polskich wokalistów.

Szkoda Moniuszki. Szkoda muzyków, bo odwalili kawał naprawdę dobrej roboty – słyszalnej wyłącznie dla garstki wtajemniczonych, którzy mieli szczęście zetknąć się wcześniej z zapomnianą kantatą do tekstów z II i IV części Dziadów Mickiewicza. Last but not least – szkoda pieniędzy włożonych w inscenizację utworu, która być może zepchnęła go w jeszcze głębszą otchłań lekceważenia i niepamięci. A taką miałam nadzieję, że Widma dostaną nadzieję powrotu. W tym są jakieś straszne rzeczy.

7 komentarzy

  1. legat8

    Dodam tylko jeszcze, że też mi szkoda tych „Widm” również dlatego, że Maciej Prochaska cierpliwie i pracowicie wyczyścił partyturę z naleciałości lat i postarał się dotrzeć do Moniuszki bez poprawiania przez kolejne pokolenia.

    • No właśnie. Na temat tekstu pierwotnego można by było porozmawiać, gdyby muzyki nie zepchnięto na ostatni plan tego widowiska. Wciąż mam nadzieję, że jeszcze kiedyś nadarzy się okazja.

  2. Program Herve Niqueta z Orazio Benevolo był też jednym z najlepszych koncerów Wratislavii Cantans. Nie wiedziałem, że to będzie aż tak dobre i przed koncertem pytałem Maestro o Monteverdiego, którego jeden utwór też wykonał. On nakierowywał mnie na Benevolo, „równie genialnego”… Nie wiem czy „równie”, ale na pewno genialnego w tak dobrym wykonaniu.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *