Modlitwa o koniec nocy

Dawno, dawno temu – kiedy nie było Upiora w Operze – opublikowałam ten szkic na łamach „Tygodnika Powszechnego”. I tak sobie pomyślałam, że nie zawadzi przypomnieć, zwłaszcza że polski zwyczaj śpiewania kolęd aż do Święta Ofiarowania jest jednym z sympatyczniejszych odstępstw od liturgii Kościoła katolickiego, która pozwala je wykonywać od Pasterki do pierwszej niedzieli po święcie Trzech Króli. Noc trwa dalej, w przyrodzie, sercach i umysłach. Więc śpiewajmy, kto żyw: katolicy, innowiercy i niewierzący. Jeszcze wszystkim wolno.

***

Jest taki dzień, kiedy Słońce góruje w zenicie na zwrotniku Koziorożca. Na naszej półkuli – tej właśnie, na której urodził się Jezus – to najkrótszy dzień w roku. Ale już na półkuli południowej, na przykład w Australii, gdzie anglikanie, katolicy i pozostali chrześcijanie stanowią przeszło trzy czwarte ludności, jest to dzień w roku najdłuższy. To pierwszy, ale nie ostatni paradoks, jaki wiąże się z przypadającymi mniej więcej w tym czasie obchodami świąt Bożego Narodzenia. Inny dotyczy samej daty narodzin Jezusa – od roku począwszy, na dacie dziennej skończywszy. Uczeni podzielili się na dwa obozy: jedni dowodzą, że skoro w Ewangeliach Mateusza i Łukasza mowa o pasterzach, Boże Narodzenie nie mogło przypaść w zimie. Drudzy argumentują, że zimy w Palestynie były wówczas wyjątkowo łagodne, a pastuszkowie w okolicach Betlejem doglądali owiec przez cały rok, żeby dostarczać zwierząt na ofiarę w Świątyni. Wszystko jednak wskazuje, że data 25 grudnia została wybrana umyślnie – żeby zakorzenić raczkującą dopiero religię w tradycjach znacznie starszych, a bez wyjątku powiązanych ze świętem ponownych narodzin Słońca. Obyczaj obdarowywania się prezentami zawdzięczamy więc Słowianom świętującym Szczodre Gody, obecność pierników na wigilijnym stole cofa nas do starożytnej Persji i rytu mazania języka miodem podczas obrzędu inicjacji mitraistycznej, a źródłosłów słowa „kolęda” prowadzi do łacińskich calendae – w tym przypadku kalend styczniowych, pierwszego dnia nowego roku, kiedy zaprzysięgano nowych konsulów i składano Jowiszowi ofiarę w podzięce za ubiegłoroczne plony.

Witold Chomicz, Szopka krakowska, 1938.

Kolęda w pierwotnym znaczeniu była więc noworoczną pieśnią powitalną i życzącą. Dopiero kilkaset lat po wydarzeniach opisanych w Ewangeliach zaczęła stopniowo wnikać w świat sacrum. Z początku niewiele miała wspólnego z liryczną opowieścią o narodzinach Jezusa. Hymn Veni redemptor gentium, którego autorem jest św. Ambroży, arcybiskup Mediolanu, był surową wykładnią teologicznej doktryny Wcielenia i miał służyć orężem w walce z herezją ariańską, kwestionującą boską naturę Jezusa. Na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia naszej ery obyczaj śpiewania sekwencji bożonarodzeniowych rozpowszechnił się w klasztorach północnej Europy. Dopiero w XII wieku – za sprawą paryskiego mnicha Adama de Saint-Victor – pojawiły się pierwsze nieśmiałe próby oderwania tych śpiewów od tradycji gregoriańskiej i powiązania ich z melodiami świeckimi.

Pierwociny kolędy znanej w dzisiejszej formie wiążą się z działalnością Franciszka z Asyżu, który rozpropagował zwyczaj urządzania żłóbka i kołysania Dzieciątka, kontynuowany później w klasztorach żeńskich. Nastrojowe Boże kołysanki układano w językach rodzimych i śpiewano poza kościołem, nie tylko zresztą w okresie Bożego Narodzenia. Kolejny etap bujnego rozwoju tej formy przypadł na epokę Renesansu, kiedy nowopowstałe pieśni utrwalano i rozpowszechniano drukiem, a hierarchowie kościelni coraz przychylniejszym okiem patrzyli na obyczaj śpiewania pieśni bożonarodzeniowych w językach narodowych. Jak kwiat na kamieniu rozkwitła kolęda protestancka – znacznie surowsza od katolickiej i ograniczona wyłącznie do wątków biblijnych. W katolickiej pieśni bożonarodzeniowej zaczęły z kolei pojawiać się wątki apokryficzne. W kościołach Europy zachodniej kolęda zagościła na dobre dopiero w połowie XIX wieku. W Polsce jej losy potoczyły się odrobinę inaczej.

Najdawniejsze zabytki z ziem polskich – między innymi XV-wieczna kolęda Zdrow bądź krolu anielski, zachowana w zbiorze kazań łacińskich Jana Szczekny – wywodzą się z hymnografii łacińskiej bądź z tradycji czeskiej. Podobnie jak wspomniany już hymn św. Ambrożego, przypominają raczej małe traktaty teologiczne, ściśle oparte na tekstach biblijnych. Na przełomie XV i XVI zaczynają się pojawiać pierwsze „rodzime” kolędy, o mocno już rozbudowanym wątku narracyjnym, z wykorzystaniem licznych nawiązań do sfery profanum, czego przykładem choćby pieśń na Boże Narodzenie Augustus kiedy krolował, skomponowana przez Ładysława z Gielniowa w formie abecedariusza (każda ze zwrotek zaczyna się na kolejną literę alfabetu). Od tych bardzo intymnych pieśni, służących także osobistej modlitwie, pozostał już tylko krok do rozbuchanej – zarówno pod względem formalnym, jak treściowym – barokowej kolędy sarmackiej, w której mieszały się wszystkie możliwe porządki. Surowy dogmat został bezpowrotnie wyparty przez realizm scen rodzajowych, egzotyczna sceneria stajenki w Betlejem ustąpiła miejsca swojskiemu sztafażowi majątków ziemskich, niedosiężne postaci biblijne stały się nagle równie bliskie i zrozumiałe, jak wędrujący po zapylonych gościńcach prostaczkowie.

Zofia Stryjeńska, Kolęda „Bóg się rodzi”. Z albumu Pastorałka złożona z 7 kolęd, Wydawnictwo Warsztatów Krakowskich, 1917.

Wtedy też pojawiły się pierwsze polskie pastorałki, udramatyzowane pieśni wykonywane przez wędrownych muzyków. Tekstom – często rubasznym, pisanym gwarą, z wykorzystaniem polskich imion pasterzy – przyporządkowywano melodie popularnych tańców: polonezów, mazurków i kujawiaków. W kształt ludowej połajanki mogła się oblec nawet historia Raju Utraconego, o czym świadczy Wtóra symfonia anielska Jana Żabczyca (1630), rozpoczynająca się od dosadnej strofy „Ach, zła Ewa nabroiła, kłopotu nas nabawiła, z wężem sama rozmawiała i jabłuszka skosztowała, nabroiła”.

O ile kanon polskiej pieśni bożonarodzeniowej wykształcił się w epoce baroku, początki polskiej kolędy narodowej przypadają dopiero na przełom XVIII i XIX stulecia. Absolutnym arcydziełem późnej epoki oświecenia jest słynna Pieśń o Narodzeniu Pańskim Franciszka Karpińskiego, oparta na wykwintnych antytezach opowieść o tajemnicy Wcielenia, w której poeta odszedł daleko od rubaszności kolędy ludowej, łącząc potoczność narracji z iście Burke’owską wzniosłością formy, a w słowach „Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław krainę miłą” aż nadto wyraziście odniósł się do dramatycznych wydarzeń 1792 roku. Poeci romantyczni zdecydowanie chętniej nawiązywali do konwencji barokowej niż wchodzili z nią w twórczy dyskurs. W konsekwencji niewiele z ich spuścizny przetrwało w kultywowanej do dziś tradycji – może poza Chrystus Pan się narodził Juliusza Słowackiego i Mizerna, cicha stajenka licha Teofila Lenartowicza. Anonimowi autorzy dopisywali nowe teksty do starych melodii pod wpływem kolejnych tragedii: powstania listopadowego i styczniowego, klęsk Legionów Polskich na polach bitew Wiosny Ludów. Szły w zapomnienie równie prędko, jak się pojawiały, ustępując miejsca nowym kontrafakturom.

Zbiór kolęd wydany w oflagu II C Woldenberg.

Kanon okrzepł i zmienił funkcję społeczną. Oczekiwanie na przyjście Zbawcy stało się nośną metaforą nadziei na rychłą odmianę losu: niechcianej panny, uciskanego chłopa, ciemiężonego robotnika, walczącego na froncie żołnierza, całego narodu. W czasie II wojny światowej partyzanci na Lubelszczyźnie śpiewali: „Ty leżysz na sianku w twardym żłóbeczku, a ja sypiać muszę pod choineczką”. Dwadzieścia kilka lat temu po wsiach krążyła kolęda zaczynająca się od słów: „Bóg się rodzi, gwiazda wschodzi, Wałęsa po prośbie chodzi”. Polska kolęda zatoczyła pełny krąg i wróciła do swej pierwotnej funkcji: pieśni, w której przymawiano się o dar szczęścia, pomyślności, ulgi od biedy i cierpienia.

Pewien dowcipniś zamieścił w sieci pytanie, jakie kolędy śpiewa się na Wielkanoc. Internauci zareagowali zgodnym oburzeniem. Nie wiem jednak, czy słusznie, skoro w wielkomiejskich centrach handlowych kolędy rozbrzmiewają już w Adwencie, a czasem nawet w listopadzie. Z drugiej strony niektórzy biskupi domagają się powrotu do tradycyjnej liturgii, która dopuszcza śpiewanie kolęd od pasterki w święto Bożego Narodzenia do święta Chrztu Pańskiego, czyli pierwszej niedzieli po 6 stycznia. Tymczasem w Polsce od dawna obowiązuje zwyczaj kolędowania aż po dzień Ofiarowania 2 lutego. Jak pogodzić czystość obrządku z mnóstwem treści pozaliturgicznych, w które obrosła ta pieśń, kojarzona na całym świecie z polskim modelem przeżycia zbiorowego? Jak wpisać w tę tradycję Kolędę stanu wojennego Josifa Brodskiego, którą Andrzej Drawicz skomentował tak: „Rosjanin napisał po angielsku wiersz o Polsce dla Amerykanów i zadedykował go polskim przyjaciołom; poezja chadza krętymi ścieżkami, ale trafia do celu najkrótszą drogą”. Nie mnie o tym sądzić. Wiem tylko, że w okolicach przesilenia zimowego kolęda wciąż trafia najkrótszą drogą do naszych zziębniętych i złaknionych słońca serc – bez względu na narodowość, wyznanie i światopogląd.

4 komentarze

  1. Wielki Wódz

    Ja tam się na dogmatach nie znam i opinie biskupów średnio mnie interesują, ale straszne skutki kolędowania w czasie do tego nieprzeznaczonym opisał Rosendorfer w naszej ulubionej książce i tego się trzymam. :)

Skomentuj Wielki Wódz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *