Co za dzień, pewnie będzie padać…

Nie mieszkam za lasem. Nie mam szałasu z patyków. Nie żywię się ostem (z wyjątkiem kardów i karczochów). A mimo to lubię zimne, wilgotne i ponure miejsca, widząc w nich coś naprawdę ponętnego. Mam nadzieję, że starczy to za odpowiedź sceptykom, którzy nie wierzą w szczerość i bezinteresowność moich wypraw w zakątki, które na mapach większości miłośników opery są oznaczone napisem „ubi sunt leones”.

O powodach tegorocznej wyprawy do Winslow Hall Opera w Buckinghamshire napiszę za kilka dni. Znów spędziłam noc w prawdziwym angielskim pubie – dość zapyziałym, a mimo to uroczym – w którego krętych korytarzach gubią się nawet bywalcy, ale nad ranem bez trudu odnajdują drogę do sali śniadaniowej, kierując się zapachem kiełbasek z szałwią, tymiankiem i gałką muszkatołową. Jak zwykle przed spektaklem zapuściłam się w głąb tajemniczego ogrodu, gdzie rośnie jedyny w hrabstwie okaz dębu laurolistnego oraz dziesiątki innych drzew i krzewów oznaczonych na mapce tutejszego arboretum, dołączonej do książki programowej spektaklu Trubadura w reżyserii Carmen Jakobi.

O dziwo, kiedy porównywałam swoje zdjęcia z mapką ogrodu, nie udało mi się zlokalizować roślin, które wzbudziły moją największą uwagę. Arboretum w Winslow ujmuje malowniczym bałaganem zarośli, w których operoman z równym prawdopodobieństwem napotka eleganckich gości z koszami piknikowymi, jak zabłąkanych w gąszczu ogrodników w kaloszach, kraciastych koszulach i drelichowych spodniach na szelkach. Na trawniku żebrze o kąski znajomy pies, pogoda tak samo życzliwa, niebo równie pogodne, choć urozmaicone konturami obłoków niewidzianych na kontynencie.

Godzinę przed premierą zapuściłam się w ten sam zagajnik, co przed ubiegłorocznym przedstawieniem Balu maskowego:

Stanęłam twarzą w pień tej samej majestatycznej sekwoi olbrzymiej:

Nacieszyłam się widokiem tego samego perukowca:

Trafiłam na niezauważoną wcześniej kamelię olejodajną:

Wróciłam na piknikowy trawnik przez odrobinę zaniedbaną bramę:

Po czym oddałam się bez reszty uciechom prawdziwie wiejskiej opery pod brezentowym namiotem – o której blaskach i cieniach doniosę już wkrótce, wciąż mając w pamięci zapał realizatorów i wiarę muzyków w moc Verdiowskiego arcydzieła. Czuję się mniej więcej tak, jak ktoś, kto bujał w obłokach i nagle spadł: czyli mniej więcej jak Kłapouchy.

2 komentarze

  1. alfath

    To na pewno kamelia olejodajna? Liście ma jakieś nietypowe: żółtozielone, o zupełnie gładkich brzegach (nie ząbkowane) i inaczej żyłkowane.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *