Wróciłam do domu z radia, wkrótce po nagraniu audycji o Letnich nocach Berlioza. Długo się zastanawiałam, czym ją zilustrować. W końcu mój wybór padł na nierówne, choć pod wieloma względami interesujące ujęcie José van Dama z Jean-Phillipe Collardem przy fortepianie, oraz urzekającą interpretację Victorii de los Ángeles w wersji orkiestrowej, z Bostończykami pod Charlesem Munchem. Berlioza kocham miłością pierwotną, co zresztą zawdzięczam tej samej orkiestrze pod tą samą batutą. Ich nagranie Symfonii fantastycznej z 1954 roku zajeździłam w dzieciństwie niemal na śmierć, a każdy powrót do cyklu pieśniowego Les nuits d’été, w którym kompozytor pod rękę z poetą Théophilem Gautierem prowadzą nas od uniesień zakochania, poprzez utratę i rozpacz, aż po dwuznaczną, słodko-gorzką opowieść o wyprawie na nieznaną wyspę, gdzie miłość trwa wiecznie, kończy się u mnie długotrwałym napadem „earworma”, na który nie pomoże ani rytmiczne żucie gumy, ani rozwiązywanie krzyżówek. Chodzę i całymi dniami podśpiewuję „Quand viendra la saison nouvelle” – ku uciesze lub oburzeniu przechodniów. Albo siadam do komputera, włączam YouTube i obsesyjnie porównuję dziesiątki wykonań.
Po godzinie dogrzebałam się do dziwnego linku. Włączyłam, obiecując sobie, że dziś to już ostatni. Zamarłam z wrażenia. Odrobinę żywsze tempo niż zwykle, akompaniament jakby bardziej natarczywy, a po chwili rozbrzmiewa niezwykłej urody tenor, „francuski” w barwie, znakomity technicznie i – co najistotniejsze – niewiarygodnie muzykalny. Jego francuszczyzna, skądinąd bezbłędna, nosi rys obcego akcentu, który niejasno z czymś mi się kojarzy. Każda fraza oszlifowana jak klejnot, każda myśl muzyczna pięknie domknięta, całość interpretacji żarliwa jak u najprawdziwszego sztubaka, który pędzi na złamanie karku za pierwszym gwałtownym porywem serca i już się nie może doczekać, aż z odtajałej ziemi wychyną pierwsze konwalie.
Cudownie, myślę sobie. O tym chłopaku będzie kolejny odcinek Atlasu Zapomnianych Głosów. I tu zaczynają się kłopoty. Odrobinę zbita z tropu fiaskiem pierwszych poszukiwań, wzywam na pomoc Wyrocznię, czyli Piotra Kamińskiego. Kiedy odpowiada, że zna Roberta Petersa tylko jako Robertę Peters, biorę jego słowa śmiertelnie poważnie. Jestem tak podekscytowana, że żart mi umyka – zaczynam protestować, że Roberta była Amerykanką, a to chyba jest Kanadyjczyk, poza tym nigdy nie słyszałam, żeby sopranistka przeszła operacyjną korektę płci… Po chwili dociera, że Kamiński sobie ze mnie dworuje. Ale – z drugiej strony – podziela mój zachwyt. Rozpoczyna kwerendę na własną rękę. Znajduje dwie ostatnie pieśni z cyklu. Słucham Au cimetière i ryczę jak bóbr. Podobno ktoś ma „En fermant les yeux” z II aktu Manon Masseneta w jego wykonaniu, ale musimy poczekać.
Spieramy się, czy to Anglosas wybornie władający francuskim, czy może Kanadyjczyk z Quebecu. Upieram się przy tym drugim, bo akcent Petersa przypomina mi miękką, odrobinę seplenioną francuszczyznę kolegi z pierwszego kursu mistrzowskiego u Marcela Pérèsa. Mogę się jednak mylić. Anna Kijak, tłumaczka kilku moich tekstów, dogrzebuje się do fotokopii „La semaine à Radio-Canada” z 8 marca 1958 roku, gdzie zaanonsowano, że Peters wystąpi w programie telewizyjnym u boku amerykańskiej sopranistki Nadine Conner. Dowiadujemy się tylko, że tenor mieszka w Montrealu. Szukam dalej i znajduję go w obsadzie Judy Machabeusza z udziałem Bloch Israel Symphony Orchestra pod batutą Alexandra Brotta, oraz Weihnachts-Oratorium z Montreal Elgar Choir and Orchestra pod dyrekcją Gifforda Mitchella – oba koncerty na prowincji kanadyjskiej. Trzy utwory opublikowane na YouTube pochodzą z płyty wydanej w latach sześćdziesiątych w wytwórni Madrigal. Ze zdjęcia okładki wynika, że znalazło się na niej także kilka pieśni Rachmaninowa. W sieci niedostępna, linki do zbiorów bibliotecznych prowadzą na manowce. Śpiewakowi towarzyszy nieco mniej tajemniczy pianista André-Sébastien Savoie, brat znakomitego barytona Roberta Savoie, który wystąpił kilka razy na scenach europejskich, między innymi w Sadler’s Wells i Operze Szkockiej. Poza tym nic.
Jak to możliwe, że tenor tej klasy przepadł całkiem bez wieści? Jak to możliwe, że przez tyle lat słuchaliśmy znacznie mniej udanych interpretacji Letnich nocy, podczas gdy w dalekim i zapomnianym zakątku YouTube kryła się perła, która przez dekadę doczekała się zaledwie pięćdziesięciu kilku „polubień”? Proszę Państwa, dziś walentynki. Zakochałam się i proszę Czytelników o pomoc. Pomóżcie mi odnaleźć tego śpiewaka. Pomóżcie odtworzyć jego losy. Nieważne, czy stracił głos, czy przedwcześnie umarł, czy postanowił rzucić wszystko w diabły i zostać kierowcą autobusu. Chcę wyruszyć na tę nieznaną wyspę. La brise va souffler.
alfath
Jak ktoś się nazywa Robert Peters, to sam jest sobie winien, że trudno go znaleźć. Że quebecois przez całe życie związany z Montrealem, to prawie pewne. Kariera długa – co najmniej od 1958 roku (jak Autorka ustaliła), do 1985 roku, kiedy wystąpił jako Drugi Nazarejczyk w „Salome” na scenie Opery Montrealskiej [1]. W tzw. międzyczasie pojawił się w programie muzycznym CBC [2], a w latach 70. musiał być jakoś związany z chórem dziecięcym Les Petits Chanteurs du Mont-Réal [2] – instytucji być może nadal istniejącej, ale jej strona ostatni raz działała w 2017 roku. Co za niefortunny zbieg okoliczności, że zaledwie kilka tygodni temu (30 XII 2018) temu zmarł Claude Gingras [3], dziennikarz muzyczny, autor wyżej cytowanej recenzji w „La Presse”. Z Robertem natomiast najprawdopodobniej rozmawiał jeszcze w 2009 roku inny montrealski dziennikarz Alan Hustak [4], cytując go w nekrologu René Lacourse’a, chórmistrza miejscowej opery, jako „kolegę” zmarłego [5]. jako „kolegę” zmarłego.
Niewiele tego, ale – ziarnko do ziarnka… A może po prostu skontaktować się kimś z Montrealu, np. z tym Hustakiem albo z Société québécoise de recherche en musique?
1. https://www.erudit.org/fr/revues/jeu/1985-n37-jeu1067735/27841ac.pdf
2. http://www.broadcasting-history.ca/programming/television/lets-talk-music
3. http://collections.banq.qc.ca/lapresse/src/cahiers/1974/05/30/03/82812_1974053003.pdf
4. https://en.wikipedia.org/wiki/Claude_Gingras
5. https://fr.wikipedia.org/wiki/Alan_Hustak
6. http://v1.theglobeandmail.com/servlet/story/LAC.20090901.OBLACOURSE01ART2046/BDAStory/BDA/deaths
Dorota Kozińska
Wielkie dzięki, do większości udało mi się już dotrzeć (dziękuję za fotokopię „La Presse”, na to nie trafiłam). Chór nazywa się Petits Chanteurs du Mont-Royal, strona główna istotnie się nie otwiera, może przerzucili się na FB, gdzie ostatni wpis sprzed sześciu dni, działają i mają plany na przyszłość (https://www.facebook.com/petitschanteursdumontroyal/). Nie musiał być z tym chórem związany, mogli go nająć do tego koncertu. Ta wypowiedź w nekrologu, zacytowana przez Hustaka, dla mnie najbardziej wątpliwa – z powodów, o których i Pan wspomniał (czyli pospolitości nazwiska). „Colleague” to jest kolega, ale po fachu, czyli w tym przypadku inny chórmistrz. I taki jest, namierzyła go Hanna Milewska, prowadzi chór parafialny w jakimś małym kościele pod Montrealem. I gdyby to był ten Peters, to miałby teraz pod dziewięćdziesiątkę. Niewykluczone, że to jednak ten, ale przez to historia robi się jeszcze dziwniejsza. Jak chwilę odetchnę, to rzeczywiście skontaktuję się z kimś w Kanadzie. Serdeczności!
alfath
A wydawałoby się, że Google wie wszystko i łatwiej w dzisiejszym świecie o biografię bez dorobku niż dorobek bez biografii ;) Do znalezionego przez p. Milewską chórmistrza z parafii MB Fatimskiej w Saint-Laurent (od kilkunastu lat dzielnica Montrealu) chyba rzeczywiście nie ma po co dzwonić, chociaż numer telefonu znamy.
Tytułem uzupełnienia informacji o płycie „Les nuits d’été” z pieśniami Berlioza i Rachmaninowa: w WorldCat znajduje się jej szczegółowy opis (https://www.worldcat.org/title/nuits-dete/oclc/422778101#details), a sama płyta powinna być dostępna w bibliotece konserwatorium w Montrealu, w kolekcji winyli, ofiarowanej przez panów Samsona i Trudelle’a (Collection Samson-Trudelle, PDF do pobrania z tej strony: https://biblio.cmadq.gouv.qc.ca/in/faces/details.xhtml?id=4df9dc9a-4896-4563-830c-84b65fe864d0).
Fascynujące są takie odkrycia, na które w angielskim istnieje nieprzetłumaczalne w swym poetyckim uroku określenie „serenedipity”. Życzę powodzenia w tej podróży, której zwieńczeniem będzie chyba co najmniej specjalny odcinek tego bloga, a może i coś większego.
alfath
autokorekta: serendipity, bez trzeciego „e”.
Grehor
Pani Dorota,
wielkie dzięki za zamieszczenie tego nagrania. Jest wyjątkowe. Ubolewam, że taka jakość dźwięku, naturalność i bezpretensjonalność brzmienia to dla zdecydowanej większości współczesnych śpiewaków „terra incognita”.
Dorota Kozińska
To ja dziękuję wszystkim, zwłaszcza Hannie Milewskiej, za pomoc w namierzeniu tego śpiewaka. Żyje! Już nawiązaliśmy kontakt, zobaczymy, co z tego wyniknie. A co do wspomnianej przez Pana naturalności – jakaż wspaniała technika wokalna za tym stoi!