Przypowieść o wskrzeszeniu

Zabiegi reanimacyjne kończą się nieraz solidnym poturbowaniem pacjenta. Pęka mostek, trzaskają żebra, krew leje się do opłucnej – strach wyliczać, a jednak nikt nie wątpi, że lepsza nieudolna resuscytacja niż żadna. Gdyby nie pasja muzyczna pewnego docenta Uniwersytetu w Getyndze, być może opery Händla nigdy nie wyszłyby z mroków zapomnienia. Oskar Hagen, historyk sztuki i muzyk-amator, zainteresował się twórczością mistrza z Halle podczas długiej choroby. Naturalną koleją rzeczy podzielił się swoją fascynacją z żoną, śpiewaczką Thyrą Leisner, oraz zaprzyjaźnionym wiolonczelistą. Zaczęło się od modnych w ówczesnym środowisku uniwersyteckim koncertów domowych. Zachęcony ich powodzeniem Hagen postanowił zorganizować coś większego. Opracował partyturę Rodelindy i doprowadził do pierwszego współczesnego wykonania opery – 26 czerwca 1920 roku, w obsadzie złożonej ze studentów i wykładowców uczelni, którym towarzyszyli muzycy Akademische Orchestervereinigung pod batutą pomysłodawcy. Takie były pierwociny Händel-Festspiele Göttingen, kolebki odrodzenia händlowskiego, które dotarło na Wyspy Brytyjskie dopiero w latach 50. ubiegłego wieku.

Do wskrzeszenia by jednak nie doszło, gdyby Hagen nie dostosował spuścizny operowej Händla do wrażliwości słuchaczy chowanych od pokoleń na dziełach Wagnera. Pociął partytury swego idola na kawałki, przearanżował je na wielką orkiestrę, „ozdobił” recytatywy wstawkami instrumentalnymi, usunął repetycje z arii da capo, partie przeznaczone dla kastratów przetransponował oktawę w dół i powierzył niskim głosom męskim. Nie zmienia to jednak faktu, że przed wybuchem II wojny światowej w teatrach niemieckich wznowiono dziewiętnaście oper Händla, z czego aż dziewięć w Getyndze (m.in. Radamisto, Ottone i Giulio Cesare). W latach 1943-53 – z dwuletnią przerwą wywołaną konfliktem z władzami nazistowskimi – kierownictwo muzyczne Händel-Festspiele Göttingen sprawował dyrygent Fritz Lehmann, żarliwy orędownik muzyki dawnej i założyciel Berliner Mottetenchor. Od 1981 Festiwalem rządzą brytyjscy apostołowie wykonawstwa historycznego: kolejno John Eliot Gardiner, Nicholas McGegan, a od 2011 – Laurence Cummings wespół z dyrektorem generalnym Tobiasem Wolffem.

Erica Eloff, tytułowy Rodrigo w spektaklu w Deutsches Theater. Fot. Alciro Theodoro da Silva

W tym sezonie nadarzyła mi się okazja dłuższego wypadu do Getyngi, postanowiłam zatem wykorzystać ją do cna i odwiedzić Händel-Festspiele. Niestety, nie dotarłam na znakomity ponoć koncert z oratorium Saul w wykonaniu solistów, Chóru NDR i FestspielOrchester pod kierunkiem Cummingsa. Stawiłam się jednak na posterunku trzy dni później, na przesłuchaniach towarzyszącego Festiwalowi konkursu, w którym wzięło udział zaledwie pięć zespołów z Niemiec, Holandii i Szwajcarii. Za to wszystkie znakomite, więc tym trudniej zżymać się na werdykt jury, w którym zasiedli m. in. skrzypaczka barokowa Anne Röhrig, flecista Maurice Steger i kontratenor Kai Wessel. Moje sympatie leżały po stronie holenderskiego ansamblu Dialogo Antico, którego atutem był nie tylko świetnie ułożony program (utwory wokalno-instrumentalne Händla, Stradelli, Alessandra Scarlattiego, Bononciniego i Arvo Pärta), ale też dojrzałe i skupione interpretacje kontratenora Toshiharu Nakajimy. Ostatecznie zwyciężył Ensemble Caladrius z Niemiec, z charyzmatyczną flecistką Sophią Schambeck, która popisała się niewątpliwą wirtuozerią w znacznie przystępniejszym repertuarze. Szkoda jednak, że wszystkie trzy nagrody – główną, wydawnictwa Bärenreiter za najlepsze wykonanie urtekstu, oraz nagrodę publiczności – zgarnął jeden zespół. Pozostałym finalistom należały się choćby nagrody pocieszenia.

Pozostałe wydarzenia Festiwalu zogniskowały się wokół dorocznej premiery operowej w Deutsches Theater, neorenesansowym gmachu z 1890 roku, który w połowie ubiegłego stulecia przekształcono ostatecznie w teatr dramatyczny. Od tamtej pory budynek rozbrzmiewa muzyką tylko raz w roku, właśnie przy okazji Händel-Festspiele. W tym sezonie przypadła kolej na Rodriga, pierwszą włoską operę Händla, luźno nawiązującą do historii Roderyka, ostatniego króla Wizygotów, pokonanego przez Arabów w bitwie pod Jerez de la Frontera. Luźno, bo prawdziwym tematem dzieła, które pierwotnie nosiło tytuł Vincer se stesso è la maggior vittoria, jest przemiana wewnętrzna bohatera, który po kolejnej zdradzie małżeńskiej dojrzewa i łączy się na powrót z ukochaną, choć bezpłodną żoną Esileną. Po drodze jest wszystko, co powinno się znaleźć w porządnej operze barokowej – żądza zemsty, nieoczekiwana wymiana partnerów i kilka trupów. Ogromnym wsparciem dla inteligentnej i chwilami bardzo dowcipnej reżyserii Waltera Sutcliffe’a – który uczynił z Rodriga współczesnego watażkę, użerającego się z typami spod ciemnej gwiazdy gdzieś na rubieżach cywilizacji zachodniej – okazała się scenografia Doroty Karolczak, doskonale rozwiązana przestrzennie i sugestywnie oddająca labirynt zakamarków podupadającego pałacu. Ciekawostka: dekoracje powstały w pracowniach Teatru Wielkiego w Poznaniu, który powinien czym prędzej nawiązać bezpośrednią współpracę z Karolczak – z korzyścią dla własnych inscenizacji. Osobne brawa dla zespołu MaskenWerkstatt Schweiz, który tak sugestywnie ucharakteryzował odtwórczynię partii tytułowej Ericę Eloff, że część widowni była święcie przekonana, iż ma do czynienia z kontratenorem.

Koncert galowy z udziałem Christophe’a Dumaux. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Świetna postaciowo Eloff nie do końca jednak sprostała wymogom swej roli – znakomita we fragmentach lirycznych, zawiodła w ariach wymagających iście męskiej brawury i typowego dla sztuki kastratów wokalnego blasku. Z kolei Anna Dennis (Florinda), obdarzona potężnym, ciemnym w barwie sopranem, chwilami nadrabiała braki warsztatowe rozległością wolumenu. Kompletnym nieporozumieniem było obsadzenie partii Evanca kontratenorem. Russell Harcourt zmagał się z nią dzielnie, lecz bez powodzenia – i nic dziwnego, bo to typowa rola en travesti, przeznaczona dla ruchliwego i swobodnego w górze kobiecego sopranu. Z pozostałych członków obsady na szczególne wyróżnienie zasłużyli Fflur Wyn, fenomenalna technicznie i zniewalająca złocistą barwą głosu Esilena, oraz znakomity aktorsko, śpiewający pewnym i klarownym tenorem Jorge Navarro Colorado (Giuliano). Niekwestionowanym bohaterem wieczoru – oraz kilku innych wydarzeń festiwalowych – okazała się jednak FestspielOrchester pod dyrekcją Laurence’a Cummingsa. Kolejny dowód, ile mogą zdziałać umiejętności, rzetelna wiedza i zapał w połączeniu z pełnym zaufaniem do kapelmistrza. W skład getyńskiej Orkiestry Festiwalowej wchodzą członkowie Les Arts Florissants, Concerto Köln, Complesso Barocco i innych zespołów z pierwszej ligi. Cummings nabywał doświadczeń między innymi jako szef London Handel Orchestra i współzałożyciel London Handel Players. Z ich muzykowania przebija czysta radość gry i autentyczna, dojrzała miłość do spuścizny patrona Festiwalu.

Wszystkie te cechy zajaśniały jeszcze pełniejszym blaskiem na koncercie galowym w kościele św. Jakuba – z udziałem francuskiego kontratenora Christophe’a Dumaux, którego kariera toczy się zgoła niespodziewanym trybem. Większość występujących na scenach operowych falsecistów to gwiazdy kilku sezonów, śpiewacy obdarzeni głosami urodziwymi, lecz niezbyt bogatymi w alikwoty, szybko blaknącymi na tle pełniejszych, dobrze prowadzonych głosów kobiecych. Tymczasem Dumaux dojrzewa jak wino. Umiejętnie przechodzi z rejestru w rejestr, w dole brzmiąc jak rasowy hautecontre, w górze lśniąc blaskiem sopranu dramatycznego. Znakomicie operuje techniką messa di voce, zdobi arie stylowo i ze smakiem, fenomenalnie buduje napięcie w ariach da capo. Jego „Ah, stigie larve” zostanie mi w pamięci jako niedościgniony wzorzec Händlowskiej sceny szaleństwa, jego „Pompe vane di morte” przekonało mnie ostatecznie o wielkości Rodelindy. Dumaux pożegnał się z publicznością jednym tylko bisem: „Cor ingrato” z Rinalda. Od dawna nie wychodziłam z koncertu w tak głębokim poczuciu niedosytu.

Franziska Fleischanderl i jej salterio. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Pozostałe wydarzenia Festiwalu nie miały takiego ciężaru gatunkowego, co nie oznacza, że zawiodły czyjekolwiek oczekiwania. Recital flecistki Dorothee Oberlinger z Cummingsem przy klawesynie powinien służyć przykładem, jak ułożyć wirtuozowski program muzyki barokowej z myślą o mniej wyrobionym odbiorcy. Występ zespołu Seconda Prat!ca, który postanowił przedstawić muzyczny portret Almiry, bohaterki pierwszej opery Händla – porwał słuchaczy zmysłowym pięknem iberyjskiej muzyki wokalnej. Soliści oraz Coro e Orchestra Ghisleri pod batutą Giulia Prandiego nadrabiali niedostatki warsztatu takim zapałem, że ich wykonanie Händlowskiego Dixit Dominus bez namysłu nagrodziliśmy gromkimi brawami. Nie zawahaliśmy się wstać przed świtem, żeby zdążyć na koncert o piątej rano i usłyszeć, jak Franziska Fleischanderl wita słońce delikatnym dźwiękiem salterio oraz opowieściami o swym niezwykłym instrumencie.

W przyszłym roku Händel-Festspiele Göttingen obchodzi jubileusz stulecia. Historia zatoczy koło – organizatorzy planują nową inscenizację Rodelindy, od której się wszystko zaczęło. Ciekawe, czy kiedyś wpadną na pomysł, żeby zrekonstruować spektakl w kształcie obmyślonym przez Oskara Hagena. Który połamał Händlowi żebra, nabił mu mnóstwo siniaków, ale wskrzesił jego twórczość na dobre. Z pożytkiem dla całego świata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *