Ucieczka na południe

Niedługo ucieknę na północ i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, podzielę się z Państwem wrażeniami. Tymczasem – dla chwili wytchnienia – przedstawiam krótki esej o dwojgu kompozytorów, o których być może nigdy Państwo nie słyszeli. A ich utwory można było usłyszeć 19 listopada ubiegłego roku w siedzibie NOSPR. Orkiestrą Gospodarzy dyrygowała Anu Tali.

***

„Moja niania śpiewała mi niegdyś dziwne piosenki, których pochodzenia szukałem później długo na całym świecie” – wspominał pod koniec życia Ludomir Rogowski, który swego miejsca na Ziemi szukał równie długo, jak źródeł przyśpiewek białoruskiej piastunki. Urodził się w kamienicy Pod Czarnym Orłem, tuż za Bramą Krakowską w Lublinie, u wylotu gwarnej ulicy, przy której tłoczyły się jatki mięsne i drewniane kramy żydowskich sklepikarzy. Jego ojciec był urzędnikiem celnym, umilającym sobie wolne chwile grą na skrzypcach, najchętniej w duecie z żoną, panną z dobrego domu, która akompaniowała mężowi na fortepianie. Mały Ludomir sam nauczył się czytać nuty. Pierwsze próby kompozytorskie podjął w wieku lat siedmiu. Zakończywszy edukację ogólną w miejscowym gimnazjum rosyjskim, wyjechał na studia do Instytutu Muzycznego w Warszawie, gdzie kształcił się między innymi u Noskowskiego, Statkowskiego i Młynarskiego. Dalsze poszukiwania swej artystycznej tożsamości prowadził między innymi w Lipsku, kontynuując studia pod kierunkiem znakomitego dyrygenta Artura Nikischa i wybitnego teoretyka Hugo Riemanna. Stamtąd rzuciło go do Monachium, gdzie obok pasji muzycznej zaczął też zgłębiać swoje zainteresowania okultyzmem, parapsychologią i filozofią indyjską. Po dwóch latach spędzonych w Rzymie wylądował w Wilnie: założył pierwszą w mieście orkiestrę symfoniczną i prowadził tamtejszą szkołę dla organistów. W 1911 wybrał się po raz pierwszy do Paryża – na nauki do Jana Reszkego, który po zakończeniu kariery scenicznej otworzył w stolicy Francji własną szkołę śpiewu. Rok później Rogowski objął posadę dyrektora muzycznego w warszawskim Teatrze Nowoczesnym.

Prawie całą Wielką Wojnę Rogowski znów spędził w Paryżu: borykając się z trudnościami natury finansowej, które próbował przezwyciężyć, koncertując w salonach miejscowej arystokracji. Zmagał się też z narastającym poczuciem trwonienia sił twórczych. Po wojnie raz jeszcze spróbował swych sił w Warszawie. Wyszydzony i niezrozumiany, w 1926 przeniósł się na stałe do Dubrownika – jak wieść niesie, pod wpływem wcześniejszych wrażeń z podróży do stolicy żupanii dubrownicko-neretwiańskiej i noclegów w słynnym Grand Hotel Imperial, z którego tarasu podziwiał zapierającą dech w piersiach panoramę miasta. Tam dopracował swoją indywidualną koncepcję muzyki narodowej, tam poczuł się wreszcie wśród swoich, „którzy mówią językiem zbliżonym do polskiego, których rozumiem, gdyż są bardzo podobni psychiką do Słowian mojego szczepu”.

Ludomir Rogowski. Fot. NAC

Rogowski uważał się za postępowca. Podobnie jak jego rówieśnik Karol Szymanowski dążył do połączenia tradycji z nowoczesnością, w przeciwieństwie do niego nie czuł jednak więzi z muzycznym dziedzictwem Europy. Uciekał „do słońca”, przed „pustką ducha, która grozi naszej cywilizacji”. Wprowadził do swej twórczości cały kompleks skal spotykanych w muzyce słowiańskiej, łącząc je ze skalą całotonową i „onirycznym”, persko-arabskim wzorcem melodycznym zirefkend, bodaj najbardziej znamiennym dla jego dojrzałej spuścizny. Chciał nie tyle rozszerzyć system dur-moll, ile całkiem go rozsadzić – bez skutku, bo udało mu się co najwyżej stworzyć syntezę europejskich środków tonalnych ze specyficznie „wschodnim” sposobem pojmowania linii melodycznej utworów. Tym tropem podążają jego programowe Dubrovačke impresije z 1950 roku – arcydzieło muzycznej równowagi, medytacyjnej drogi artysty-samotnika, który w ciszy poklasztornej celi, otrzymanej w roku 1939 od władz Dubrownika, odnalazł wszystko, czego inni odnaleźć nie chcieli: spokojne i kunsztowne spełnienie.

Outsiderką była też wychowana w zupełnie innym środowisku Dora Pejačević – potomkini jednego z najstarszych szlacheckich rodów w Chorwacji. Pejačeviciowie trzęśli całym krajem: przez wiele lat mieli ostatnie słowo w dziedzinie polityki, gospodarki, stosunków społecznych i kultury. Jeśli pominąć tę różnicę jakościową, dzieciństwo Dory przebiegło w niemal identycznym trybie, jak szczenięce lata Rogowskiego. Wzrastała w domu muzykalnych rodziców. Pierwsze próby kompozytorskie podjęła w wieku lat dwunastu.

Dora Pejačević

Podobnie jak Rogowski, interesowała się nie tylko muzyką: zgłębiała również tajniki biologii oraz innych nauk ścisłych. Naukę nut traktowała w dzieciństwie jako pyszną zabawę, której reguły lepiej poznawać we własnym zakresie. Mimo studiów muzycznych w Dreźnie i Monachium oraz doświadczeń tak formatywnych, jak uczestnictwo w głośniej premierze Rosenkavaliera Ryszarda Straussa, w gruncie rzeczy do końca życia pozostała samoukiem, udzielającym sobie samej rozważnych wskazówek w dziedzinie teorii, kontrapunktu i trudnej sztuki instrumentacji. Podobnie jak polski outsider – choć na zupełnie innych zasadach – obracała się w kręgach najwybitniejszych postaci ówczesnego życia artystycznego i kulturalnego, na czele z Rainerem Marią Rilkem i Karlem Krausem, twórcą wiedeńskiej szkoły eseju i kronikarzem zmierzchu cywilizacji europejskiej w kontekście wydarzeń I wojny światowej.

Swoje najwybitniejsze utwory – w tym utrzymaną w późnoromantycznym stylu Symfonię fis-moll op. 41, uchodzącą za pierwsze w pełni okrzepłe dzieło chorwackiej symfoniki – stworzyła pod wpływem doświadczeń wojennych, między innymi w charakterze pielęgniarki rannych żołnierzy frontowych. Coraz szerzej ceniona jako kompozytorka, zwłaszcza po lipskim prawykonaniu Symfonii pod batutą Nikischa, które otworzyło jej twórczości drogę na estrady w Budapeszcie, Wiedniu, Pradze i Monachium, coraz mocniej odcinała się od swych arystokratycznych korzeni. Żyła z dala od właściwego swej klasie blichtru. Późno wyszła za mąż. Zmarła w wieku zaledwie 37 lat, wskutek komplikacji poporodowych. Wcześniej zastrzegła, żeby nie składać jej szczątków w rodzinnym mauzoleum i nie przynosić na pogrzeb kwiatów, tylko wnieść datek na rzecz ubogich muzyków.

Świat zapomniał zarówno o Rogowskim, jak o Pejačević. Spuścizna dwojga kulturowych uciekinierów dopiero od niedawna wraca do łask melomanów. Byli obcy wśród obcych – na własne życzenie. Być może nadszedł czas, by poczuli się bezpiecznie wśród otwartych na inność swoich.

4 komentarze

  1. To był „odprysk” festiwalu Eufonie – ten sam program został wykonany dzień później w Warszawie, a pomiędzy nimi „Fratres”Arvo Pärta, wstawione w ostatniej chwili za ocenzurowany utwór Pawła Szymańskiego „It’s fine, isn’t it?”.

  2. piotrek

    Prosze sobie wyobrazic, ze Paolo Pietropaolo (CBC), w ramach the In Concert Revival Hour (in which he) celebrates the music of unfairly neglected composers […] przypomnial Dore Pejačević (nie moge od reki znalezc dnia) a ostatnio, Vítězslave Kaprálová. Przewaznie przypomina zapomniane panie.
    Uklony z deszczowego, wiosennego Toronto.

    • Myślę, że te koncerty w Polsce to generalnie „odprysk” czyjegoś zainteresowania Pejačević gdzie indziej. Dobrze, że przy okazji udało się przypomnieć o istnieniu Rogowskiego. Serdeczności z Warszawy – u nas słonecznie i ciepło, ale jeszcze nie bardzo wiosennie. I po prawdzie strasznie smutno.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *