Za kilka dni trafi do sprzedaży wrześniowy numer „Teatru”, a w nim między innymi ogłoszenie laureatów nagród miesięcznika oraz recenzja Jacka Kopcińskiego z Pewnego długiego dnia na podstawie Long Day’s Journey into Night Eugene’a O’Neilla, na scenie Starego Teatru, w adaptacji i reżyserii Luka Percevala, z muzyką Wojciecha Blecharza. Spektaklu, w którym rolę Jamesa Tyrone’a zagrał Roman Gancarczyk i otrzymał za nią tegoroczną Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszego aktora w sezonie 2022/2023. Dobrze się złożyło, że mój tekst o warszawskim Peterze Grimesie ukazał się w tym samym numerze – bo w TW-ON pod pewnymi względami działy się podobne rzeczy jak w Krakowie. Tekst właściwie nie jest recenzją: raczej esejem, wprowadzającym czytelników we wciąż w Polsce nieznane aspekty tego arcydzieła. O wykonawcach – poza jednym wyjątkiem – nie piszę, wspomnę więc tutaj, że kilkoro solistów sprawiło się nad podziw dobrze: przejmującą postać Balstrode’a stworzył Krzysztof Szumański, pod każdym względem znakomicie wypadł Aleksander Kunach w partii Horace’a Adamsa, świetne wrażenie wywarli Lukas Jakobski w roli Hobsona i Jadwiga Postrożna jako Pani Sedley, wzruszyła mnie nawet Cornelia Beskow, nie w pełni jeszcze gotowa do partii Ellen Orford. W przeciwieństwie do większości moich kolegów po fachu byłam jednak rozczarowana ogólnym poziomem muzycznym spektaklu. Twórczością Brittena pasjonuje się w Polsce garstka ludzi: ci zaś nawykli do chórów wyśpiewujących każde słowo z pasją i przejęciem, do orkiestr zatracających się w partyturze bez reszty, do dyrygentów, którzy poświęcili lata, by przejrzeć utwór na wskroś i osadzić go w odpowiednim kontekście. Co można było wybaczyć przy okazji Billy’ego Budda, teraz już nie uchodzi. Polscy operomani coraz intensywniej jeżdżą po świecie i zaczynają słyszeć różnice.