Wrexit?

Lubią Państwo Szostakowicza? Pamiętają Państwo słynny paszkwil Chaos zamiast muzyki, opublikowany na łamach „Prawdy” po moskiewskiej premierze Lady Macbeth mceńskiego powiatu? Wiedzą, że tę zapowiedź represji sprokurował zapewne Dawid Zasławski, zausznik Stalina, zawodowy oszczerca, którym nawet Lenin pogardzał? Oto próbka jego stylu (w tłumaczeniu Krzysztofa Meyera): „Służalcza krytyka muzyczna wynosi operę pod niebiosa, przysparzając jej rozgłosu. I młody kompozytor zamiast rzeczowej i poważnej oceny, która mogłaby pomóc mu w dalszej pracy, spotyka się jedynie z pełnymi zachwytu pochlebstwami. (…) Słuchacza od pierwszej chwili zalewa powódź celowo dysonansowych, pogmatwanych dźwięków. Strzępy melodii i zarodki fraz muzycznych wynurzają się z tego jedynie po to, by czym prędzej utonąć w ogólnym hałasie, zgrzytaniu i wyciu”.

Przywołuję ten fragment nie po to, by porównywać obecną sytuację w Polsce do lat wielkiej czystki w ZSRR, lecz po to, by zestawić go z językiem kampanii prowadzonej już od trzech lat na łamach wrocławskiej „Gazety Wyborczej” i wymierzonej – z założenia w szczytnym celu – w naruszającą standardy demokracji, populistyczną władzę. Retorykę owej kampanii podchwyciły też inne lokalne media, jak mniemam, w równie szczytnym celu. Sęk w tym, że przedmiotem owej kampanii uczyniono skomplikowaną sytuację w Operze Wrocławskiej: od początku naginając ją do potrzeb jedynie słusznej tezy, z czasem zaś niedwuznacznie manipulując dalszym rozwojem wypadków. Niepokoi mnie, że uczestniczący w tej kampanii dziennikarze nie mają żadnych kwalifikacji do rzeczowej analizy metod zarządzania nowoczesnym teatrem operowym, a zwłaszcza do oceny jakości jego produkcji – zarówno pod względem muzycznym, jak teatralnym. Jeszcze bardziej mnie niepokoi, że walcząc z populistyczną władzą, posługują się bronią przeciwnika – natrętną propagandą, uderzającą w istotę dziennikarstwa i godzącą w fundamenty demokratycznego państwa prawa.

Don Giovanni Mozarta (reż. André Heller Lopes). Fot. Krzysztof Bieliński

O tym, co dzieje się w Operze Wrocławskiej, rozsądnie i wyczerpująco pisali moi koledzy po fachu, jako żywo z obecną władzą niezwiązani, m.in. Dorota Szwarcman (https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1787394,1,wroclawska-opera-mydlana.read) i Jacek Marczyński (https://kultura.onet.pl/muzyka/wywiady-i-artykuly/alfabet-polskiej-opery-kontroler-robi-w-sztuce/x2z7fnm). Ja zajmę się czymś innym: zwróceniem Państwa uwagi na to, w jaki sposób język i estetyka doniesień prasowych kształtują odbiorców: odbierają im pamięć, zdolność krytycznego myślenia i samodzielnej oceny materiału dowodowego.

W maju 2016 roku pisałam, że minister Gliński nabrał wszelkich cech Antymidasa – gdyby w szranki konkursu na nowego dyrektora Opery stanął sam Antonio Pappano, a Gliński poparł jego kandydaturę, marszałek Województwa Dolnośląskiego i tak rzuciłby się bronić teatr przed zalewem PiS-owskiej zarazy. W tym samym czasie wrocławska „GW” komentowała wyniki konkursu w kolejnych, publikowanych niemal dzień po dniu materiałach. Oto przykładowe tytuły: „PiS zrobi we Wrocławiu Operę Narodową?”; „Operowa polityka faktów dokonanych” i „Kimso [szef dolnośląskiej Solidarności, którego głos zaważył na ostatecznym werdykcie] obsadza w operze”. Pierwszy zilustrowano ośmioma zdjęciami – w tym sześcioma z 2011 roku, z lutowej pikiety muzyków orkiestry Filharmonii Białostockiej, niosących hasła w rodzaju „Chcemy artysty nie terrorysty”. O tym, że Nałęcz-Niesiołowski po odejściu z Opery i Filharmonii w Białymstoku wygrał proces w Sądzie Pracy – a było to za pierwszego rządu Donalda Tuska – ani słowa. Za to we wszystkich tekstach sformułowania, których nie powstydziłby się sam Zasławski: „Jak nie wygra faworyt Glińskiego może być krucho z kasą”; „pracowników Opery potraktowano jak worek kartofli”; „wciąż czekamy, aż przewodniczący Kimso wyda słownik wyrazów godnych wartości związku, ale dobrze, że przynajmniej wiemy już, kogo możemy, a nawet powinniśmy p…lić” (sic!).

Takie były początki – sądząc z reakcji komentatorów, zbyt śmiałe jak na atmosferę towarzyszącą odejściu zespołu dyrektorskiego Ewy Michnik, na którym ciążyło odium znacznie poważniejszych nadużyć niż roztrząsane ostatnio naruszenie dyscypliny finansów publicznych. Co ciekawe, publicyści „GW” piętnowali wówczas Nałęcz-Niesiołowskiego jako „pomazańca” Michnik, kukułcze jajo podrzucone Operze przez odchodzącą w niesławie poprzednią dyrektor. Po kilku latach, pod piórem tych samych dziennikarzy, ataki na samowładztwo „Carycy” ustąpiły miejsca tęsknocie za jej Operą, w której bilety kosztowały mniej niż bilet tramwajowy, muzykę do baletów odtwarzano „z puszki”, a wszystkie spektakle wyglądały i brzmiały z grubsza tak samo. Co jeszcze ciekawsze, drugą strzelbę – protest Waldemara Staszewskiego, dyrektora Operetki Dolnośląskiej, przeciwko bezpodstawnemu wyłączeniu go z konkursu – powieszono na łamach już w czerwcu 2016. Wystrzeliła kilkanaście miesięcy później, kiedy Staszewski wygrał sprawę w sądzie. Pocisk chybił jednak celu, bo w lutym 2018 Urząd Marszałkowski wydał oświadczenie, że powoła Nałęcz-Niesiołowskiego powtórnie, w trybie bezkonkursowym. Działania na froncie ustały do lipca, kiedy do akcji wkroczyła NIK. Dziennikarze zaczęli pracować metodą kopiuj/wklej. W każdym z licznych materiałów prasowych powtarzały się sformułowania-klucze: „podpisywał umowy sam ze sobą”; „zarabiał krocie”; „za te pieniądze można było zatrudnić czterech dyrygentów na umowę o pracę”. Tytularze prześcigali się w pomysłach na przyciągnięcie uwagi czytelników („Po kontroli NIK w Operze Wrocławskiej dyrektor zamienia batutę na cep”; „Jak zarobić na kulturze? We Wrocławiu już wiemy, nie tylko dzięki Morawskiemu”; „Na rozkaz ministra. Wstrzymana dymisja dyrektora Opery”). Styl tekstów nasuwał coraz dobitniejsze skojarzenia z paszkwilami Zasławskiego, zwłaszcza że w sensacyjnych komentarzach zaczęto podnosić też kwestię drastycznego spadku poziomu wrocławskich produkcji: „Wolałabym, żeby pan minister stawiał na jakość, a nie na ilość. I żeby dyrektor bijąc rekordy oszczędził widzom takich spektakli jak żałosny Fidelio w reżyserii Rocca czy Halka Grażyny Szapołowskiej ze sceną porodu pod krzyżem”, oznajmiła Beata Maciejewska. O obydwu spektaklach pisałam na mojej stronie, w przypadku Fidelia obszernie. Tak się składa, że pod względem muzycznym należy zapisać je w poczet największych osiągnięć minionych sezonów, co dotyczy zwłaszcza Halki. Co do ich strony teatralnej, przez sceny polskich teatrów operowych regularnie przewijają się większe kurioza, o czym równie regularnie donoszę, m.in. na łamach „Teatru” i „Tygodnika Powszechnego”.

Widma Moniuszki (reż. Jarosław Fret). Fot. Tobiasz Papuczys

Pozostałe inicjatywy Opery Wrocławskiej „GW” omawia wyrywkowo lub zbywa milczeniem. W mrokach niepamięci pogrążył się sukces Kopciuszka w reżyserii Iriny Brook, nikt nie wspomina znakomitego Kandyda w ujęciu Hanny Marasz, w medialnej wrzawie przepadły dwie bardzo udane, pełnospektaklowe produkcje Krystiana Lady, późniejszego laureata Mortier Next Generation Award. Zlekceważono pierwsze w Polsce, koncertowe wykonania Oberta Verdiego i Zakazu miłości Wagnera. Nie nagłośniono fenomenalnych debiutów Aleksandry Opały, Juryja Horodeckiego i Daniela Mirosława na scenie wrocławskiej. I nic dziwnego: w publicystycznym zapale nie ma miejsca na rzetelną krytykę, tym bardziej, że wymaga ona nieco innych kompetencji niż te, którymi dysponują „wszystkożerni” dziennikarze od kultury w lokalnych mediach prasowych i elektronicznych.

Gorzej, że publikacje wrocławskiej „Wyborczej” nie noszą też znamion rzetelnego dziennikarstwa sprawozdawczego ani śledczego. Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na trudności w komunikacji między Operą, Urzędem Marszałkowskim a Ministerstwem? Czemu nikt nie zainteresował się polityką finansową i wysokością gaż w innych teatrach operowych w Polsce? Dlaczego nie zadał sobie pytania o pierwotne powody wszczęcia kontroli akurat we Wrocławiu? Dlaczego nie poprosił o komentarz kompetentnych krytyków i publicystów wrocławskich, znających Operę od podszewki? Czemu nie pokusił się choćby o próbę przeanalizowania praktyk obecnej dyrekcji w kontekście posunięć poprzedniej ekipy? Last but not least – dlaczego nikt do tej pory nawet się nie zająknął, co Wrocław ma do zaproponowania w zamian swojej Operze? Po Nałęcz-Niesiołowskim choćby potop, ale nasz własny, rodzony, dolnośląski? Bo wśród rozlicznych, coraz bardziej nieprzychylnych komentarzy „urobionych” czytelników pojawiają się także wrogie pomruki pod adresem „desantu warszawsko-krakowskiego”, który odebrał pracę wrocławskim menedżerom.

Faust Gounoda (reż. Beata Redo-Dobber). Fot. Marek Grotowski

Tymczasem wojna się przedłuża i tracą na niej wszyscy. Nie mam złudzeń, by decyzja wojewody o stwierdzeniu nieważności uchwały w sprawie odwołaniu dyrektora Opery Wrocławskiej miała zakończyć tę batalię. Zespół, który dwa lata temu z okładem nabrał wiatru w żagle i z młodzieńczym entuzjazmem realizował kolejne premiery, zaczyna iść w rozsypkę. Ludzie wietrzą spiski, tracą do siebie zaufanie, co bardziej podejrzliwi donoszą o próbach sabotażu. Sfrustrowana dyrekcja podejmuje decyzje warunkowane potrzebą chwili, często chaotyczne i nie do końca przemyślane. Krytyka ogólnopolska przestała przyjeżdżać do Wrocławia – a nawet jeśli przyjeżdża, coraz mniej chętnie chwyta za pióro. Sama wycofałam się z recenzowania ostatnich przedstawień. Pochwalę – dowiem się, żem pachołkiem władzy albo płatnym PR-owcem Opery. Zganię – nie wybaczą mi artyści, którzy w tym absurdalnym zamieszaniu ofiarnie robią swoje. Cokolwiek zrobię, zadziałam na szkodę jednego z moich ulubionych teatrów operowych. W dodatku mam pełną świadomość, że ci, którzy tę wojnę rozpętali, postępują w myśl makiawelicznej zasady, że cel uświęca środki. Nikomu tu nie zależy na dobrostanie muzyków, na poprawie atmosfery pracy, ani tym bardziej na stworzeniu prężnego, liczącego się w świecie zespołu operowego. Szczerze mówiąc, nie mam już pewności, komu na czym naprawdę zależy.

To ja może przypomnę inną sentencję z Księcia Machiavellego: okrucieństwo i terror należy stosować, ale rozsądnie i tylko w miarę potrzeby. We Wrocławiu udało się przekroczyć wszelkie granice rozsądku. Całkiem bez potrzeby.

Aurora lucis rutilat

W tym roku znów wszystko się pomieszało. W Wielki Poniedziałek, dzień wypędzenia kupców ze świątyni jerozolimskiej, rozgorzał ogień w katedrze Notre-Dame. W Wielki Piątek i 76. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim Nicolas Géant – właściciel maleńkiej, liczącej trzy ule pasieki na dachu zakrystii paryskiego kościoła – ogłosił zmartwychwstanie pszczół. W sytuacji zagrożenia pszczoły miodne bronią swojej kolonii i nie opuszczają ula. W szalejących wokół płomieniach cudem przetrwało blisko ćwierć miliona tych owadów: pracowitych i niezłomnych w swym instynkcie. Sztuką operową zajmują się dziś roje równie wytrwałych pszczół muzycznych. Życzę dziś wszystkim – śpiewakom, dyrygentom, muzykom orkiestrowym, pracownikom technicznym scen, krytykom, popularyzatorom i niezwykłym miłośnikom opery (bo zwykłych operomanów nie ma) – żeby przetrwali w rozpalonych i zalewanych wodą ulach współczesnego świata. Żeby, jak w Pieśni nad Pieśniami, jedli plastr z miodem i pili wino z mlekiem. Jutrzenka czerwieni się o świcie, wbrew wszystkiemu – jak w wielkanocnym hymnie św. Ambrożego, doktora Kościoła i patrona pszczelarzy.

Wojna o pokój

Przed nami dwa ostatnie dni Festiwalu Beethovenowskiego – jutro w TW-ON wielki finał: Requiem wojenne Brittena z Ekateriną Scherbachenko, Steve’em Davislimem, Michaelem Kupferem-Radeckim, zespołami Filharmonii Narodowej i Warszawskim Chórem Chłopięcym pod batutą Jacka Kaspszyka. Do wiosennego numeru „Beethoven Magazine” napisałam krótki esej o tym, co łączy ten utwór z innymi kompozycjami czasu wojny, a co go zdecydowanie odróżnia, między innymi od Symfonii leningradzkiej Szostakowicza. Prawykonanie War Requiem odbyło się w nowej, świeżo konsekrowanej katedrze św. Michała Archanioła w Coventry – architektonicznym symbolu pojednania, który zrósł się w jedno z architektonicznym symbolem blitzu: ruiną gotyckiej świątyni, podniesionej do statusu katedry wkrótce po tragedii I wojny światowej. W Wielki Piątek, dla wielu najważniejszy dzień Wielkiego Tygodnia, warto pomyśleć nie tylko o przemijaniu, ale i zgodnym budowaniu od nowa. Zwłaszcza teraz, po katastrofalnym pożarze paryskiej katedry Notre-Dame, która dla wielu – także i dla mnie – jest przede wszystkim niemym i bezbronnym świadkiem historii. „Beethoven Magazine” jest już dostępny w sieci, na platformie issuu lub do pobrania w formacie PDF. Polecam lekturę całości: zainteresowanych moim tekstem odsyłam na stronę 30. wydania papierowego albo na 32. w edycji issuu.

Muzyka i wojna

Mowa pieśni

Upiór przeprasza za nieobecność i ogłasza krótką przerwę techniczną. Przez ten czas uzbiera się sporo tematów, więc wszystko odbędzie się z korzyścią dla Czytelników. Tymczasem – z niewielkim opóźnieniem – zapraszam do lektury krótkiego eseju o pieśni, na marginesie wciąż trwającego Festiwalu Beethovenowskiego w Warszawie. Tekst z najnowszego dodatku do „Tygodnika Powszechnego” dostępny (bezpłatnie!) pod linkiem:

Mowa pieśni

Skuś baba na dziada, czyli o ciężkim losie dublerów

Dziś zaczął się 23. Festiwal Beethovenowski. I to jak się zaczął. Najpierw gruchnęła wieść ponura: że Matthias Goerne z przyczyn zdrowotnych odwołuje swój przyjazd do Warszawy i nie zaśpiewa Winterreise. Przez kilka dni żyliśmy w przeświadczeniu, że koncert w ogóle spadnie z programu. I nagle znalazł się zastępca. Szczerze mówiąc, szczęście warszawskich melomanów można porównać do sytuacji, w której miłośnik samochodów zamiast obiecanego Volkswagena Passata dostaje nowiutkiego Rolls-Royce’a. Christian Gerhaher, wsparty od fortepianu przez Gerolda Hubera, przedstawił Podróż zimową z marzeń najwybredniejszego znawcy Schubertowskiej pieśni – w idealnym momencie życia i kariery, w interpretacji popartej nieskazitelną techniką i nieomylnym wyczuciem stylu. Takie cuda zdarzają się raz na wiele lat. Coraz rzadziej, podobnie jak spektakularne kariery operowych dublerów. Ten tekst dedykuję wszystkim zdolnym i ambitnym śpiewakom, którzy z gasnącą nadzieją czekają na swoje pięć minut.

***

Niewiele jest dziedzin sztuki, w których emocje skupiają się z taką intensywnością, jak w operze. Najżarliwsi wielbiciele żyją i umierają wraz z jej bohaterami, płaczą nad losem porzuconych dziewic i poległych w bitwie herosów, uczestniczą w tryumfie dobra nad złem, cieszą się z każdego happy endu, w którym Angelina połączy się ze swym Don Ramiro, Leonora wyciągnie z lochu na wpół zagłodzonego Florestana, a córkom Miecznika uda się przekonać dwóch przystojnych towarzyszy pancernych do zamążpójścia. Robi im się ciepło na sercu nawet wówczas, kiedy rozdzieleni albo zawróceni z błędnej drogi kochankowie zjednoczą się w finale przez śmierć. Niepoprawni operomani mają czasem kłopot z oddzieleniem iluzji scenicznej od rzeczywistości. Przypisują śpiewakom baśniowe moce i mitologizują ich życiorysy, doszukując się w nich podobieństw z losami poniewieranych Kopciuszków bądź podmienionych w kołysce arystokratów.

Dlatego taką popularnością cieszą się anegdoty o młodych, fenomenalnie uzdolnionych dublerach, którzy prosto z kulis weszli w świat wielkiej opery – w nagłym zastępstwie za niedysponowaną gwiazdę. Wśród melomanów wciąż krąży opowieść o Astrid Varnay, która w 1941 roku zadebiutowała na deskach nowojorskiej Metropolitan Opera, przejąwszy partię Zyglindy w Walkirii od zakatarzonej Lotte Lehmann. Trzy lata później na tej samej scenie rozpoczęła się kariera Regine Resnik, dublerki Zinki Milanov w roli Leonory w Trubadurze Verdiego. Podobne cuda zdarzały się także w Europie, na przykład w 1948 roku w bolońskim Teatro Duse, gdzie 23-letnia Virginia Zeani zastąpiła Margheritę Carosio i zabłysła po raz pierwszy w Traviacie – w partii Violetty, w której zdaniem wielu znawców po dziś dzień nie znalazła sobie równych.

Rok 1936. Kirsten Flagstad dzierga na drutach przed debiutem w Covent Garden. Fot. Archiwum ROH.

Czasy się jednak zmieniły. Miłośnicy opery wykupują bilety na spektakle z półrocznym wyprzedzeniem. Rezerwują loty i miejsca w drogich hotelach, a potem wpadają w furię, kiedy ich ulubieńcom zdarzy się odwołać udział w przedstawieniu. Równie bezdusznie przyjmują desperackie próby występu mimo jawnej niedyspozycji. Sama byłam świadkiem kilku takich spektakularnych zawirowań: w 2011 roku w Warszawie, kiedy Olga Pasiecznik zaśpiewała partię Roksany zza kulis, z nogą w gipsie, dublowana w nowej inscenizacji Króla Rogera przez naprędce przygotowaną aktorkę. Prawie trzy lata temu w Filharmonii Berlińskiej, gdy z obsady Snu Geroncjusza Elgara pod batutą Daniela Barenboima wycofali się kolejno Jonas Kaufmann i Sarah Connolly, zostawiając na placu boju tylko barytona Thomasa Hampsona.

Najgłębiej jednak zapadło mi w pamięć przedstawienie Damy pikowej w Staatsoper Berlin w 2003 roku. Premierę i drugi spektakl oddałam walkowerem, w pełni świadoma, że Placido Domingo w partii Hermana zapełni teatr do ostatniego miejsca. Na jego trzeci występ udało mi się wyżebrać Notsitz, czyli przeraźliwie skrzypiący straponten w głębi balkonu. Przysiadłam ostrożnie na brzeżku, oczekując pierwszych dźwięków orkiestry, tymczasem na proscenium wyszedł pan w garniturze i oznajmił, że Domingo poczuł się źle i w ostatniej chwili odwołał występ, delegując zmiennika w osobie ukraińskiego tenora Viktora Lutsyuka. Przez widownię przetoczyła się fala gromkiego buczenia. Na parterze zrobiło się zamieszanie – posiadacze najdroższych miejsc demonstracyjnie ruszyli do wyjścia. Gdyby rzecz działa się we Włoszech, niewykluczone, że pierwsze wejście Hermana przywitano by kaskadą jaj i pomidorów.

Spektakl rozpoczął się w ciężkiej atmosferze, zakończył zgotowaną Hermanowi owacją na stojąco, podczas której Lutsyuk popłakał się ze wzruszenia. Tyle że ten śpiewak – owszem, solidny – nie był młodym dublerem, czekającym na swoje pięć minut w kulisach, lecz doświadczonym solistą Teatru Maryjskiego w Petersburgu, wielokrotnie ściąganym na zastępstwo w tej morderczej partii: pięć lat później do Opery w Lyonie, w 2010 do Teatru Wielkiego w Łodzi, na wyjątkowo pechową inscenizację Damy pikowej w reżyserii Mariusza Trelińskiego, której premierę przesunięto o kilka dni w związku z żałobą narodową po katastrofie smoleńskiej i przez ogólny pomór w obsadzie pokazano w tamtym sezonie zaledwie raz. Mały włos, a do spektaklu w ogóle by nie doszło, bo wybuch islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull skutecznie rozregulował rozkład połączeń lotniczych między Rosją a Polską.

Jak to więc jest z tymi dublerami? Czy naprawdę, jak pół wieku temu, siedzą cierpliwie w kulisach, dziergają na drutach, grają w szachy, i kiedy przyjdzie ich czas, ratują honor teatru, wkraczając na scenę w zastępstwie za niedysponowaną gwiazdę? Niezupełnie. Coraz więcej oper w niewielkiej i dobrze skomunikowanej Europie w ogóle rezygnuje z ich usług, przygotowując serie spektakli w pojedynczej, często międzynarodowej obsadzie – w razie potrzeby ściągając solistów choćby z drugiego krańca kontynentu. Tradycja nieźle płatnych, ale za to zmuszonych do dyspozycyjności „coverów” wciąż trzyma się mocno w Stanach Zjednoczonych. Dyrektorom z reguły wystarcza, żeby śpiewak był pod telefonem i w sytuacji kryzysowej dotarł do teatru w kwadrans. Większej dyscypliny wymagają spektakle transmitowane w radiu, telewizji i mediach internetowych: wówczas dublerzy muszą naprawdę tkwić w kulisach i trzymać rękę na pulsie.

Zamożniejsze teatry, na przykład Opera Paryska, pozyskują dublerów w ramach programów stypendialnych. Młodzi wokaliści uczestniczą w warsztatach dykcji, gry aktorskiej i pracy z ciałem, biorą udział w próbach, przygotowują kolejne partie – a jak im talent i fortuna dopiszą, występują na scenie w mniejszych rolach lub zostają „coverami” uznanych gwiazd. Korzyści obopólne, choć szansa na przełomowy debiut znacznie mniejsza niż przed laty. I w dużo większym stopniu uzależniona od układów, indywidualnej siły przebicia i przysłowiowego łutu szczęścia.

Wniosek? Nie liczyć w tym fachu na mannę z nieba. Sumiennie budować swą markę, nie zadzierać nosa, ale w razie potrzeby rozepchnąć się czasem łokciami. Nie wierzyć w bajki o gwieździe, która odwołała występ na pięć minut przed podniesieniem kurtyny, ani w sensacyjne, podtrzymujące napięcie wśród fanów doniesienia o rozpaczliwych poszukiwaniach opatrznościowej primadonny, która uratuje otwarcie sezonu w prestiżowym teatrze z wielosetletnią tradycją. Czekać, aż uchylą się właściwe drzwi. I pilnować, żeby nie dostać nimi w twarz, kiedy otworzą się raptownie do wewnątrz.

 

Panna z dobrego domu

„Uwielbiałam nasz stary dom z ogromnym tarasem i mnóstwem kwiatów wokół. Miał dużo pokoi, urządzonych zabytkowymi meblami i z portretami przodków na ścianach. W pięknym, przestronnym salonie stał fortepian koncertowy. Od tych wszystkich portretów, izb, ścian, cienistego sadu, drzew, które spoglądały nam prosto w okna, tchnęło cichą zadumą; dawały nam poczucie intymności i spokoju. Pamiętam niekończące się korytarze, przejścia, półpiętra i schody. Uganialiśmy się po tych tajemnych zakątkach, bawiliśmy się w chowanego, w kozaków-rozbójników i w inne dziecięce zabawy.

(…) Na deser najbardziej lubiłam truskawki ze śmietaną i cukrem-pudrem. Po obiedzie wszystkie dzieci wyprawiano do sadu. Najpierw biegaliśmy między drzewami, a potem szliśmy do kąpieliska nad rzeką. Wcześniej nie pozwalano nam wchodzić do wody – dopiero dwie, trzy godziny po posiłku. Na podwieczorek dostawaliśmy herbatę z pączkami i znów jakieś owoce: truskawki i maliny z mlekiem albo wiśnie, jeśli zdążyły już dojrzeć”.

Stary dom ze wspomnień Nadieżdy Obuchowej stał we wsi Chworostianka w guberni tambowskiej. W 1893 roku, kiedy Nadia miała siedem lat, majątek obejmował  641 dziesięcin, czyli prawie 700 hektarów ziemi, murowany piętrowy dwór z przybudówką, wozownię, stajnię, stodołę z suszarnią i budynki folwarczne, wycenione ogółem na 20 tysięcy rubli. W skład żywego inwentarza wchodziło pięćdziesiąt koni, dwadzieścia sztuk bydła i sto owiec, w skład inwentarza martwego – młocarnia, wialnia, dwa siewniki, dziesięć pługów, pięćdziesiąt bron i dwadzieścia pięć soch. Wartość całego majątku opiewała na 100 tysięcy rubli.

Nadieżda Obuchowa w roli Lubaszy w Carskiej narzeczonej.

Dzieciństwo małej Nadii było więc dostatnie, lecz nie aż tak sielskie, jak można by wnosić z fragmentów wspomnień dorosłej śpiewaczki. Dziewczynka straciła matkę – zmarłą na gruźlicę – w wieku zaledwie dwóch lat i wraz z dwojgiem rodzeństwa została wychowana przez dziadka, właściciela Chworostianki. Jej ojciec, były oficer 1. Sumskiego Pułku Huzarów, po ożenku porzucił karierę wojskową i przeprowadził się do majątku teścia. Owdowiały, odciął się od reszty rodziny i zamieszkał osobno na parterze dworu. Ze śmiercią ukochanej córki nie pogodził się też dziadek Nadieżdy, nękany na przemian atakami furii i głębokiej melancholii. Robił jednak, co mógł, żeby podzielić się z sierotami swym największym skarbem – miłością do muzyki. Andrian Siemionowicz Mazaraki był nie tylko arystokratą – przede wszystkim był bardzo uzdolnionym pianistą, przyjacielem braci Antona i Nikołaja Rubinsteinów, założycielem oddziału Rosyjskiego Towarzystwa Muzycznego w Woroneżu. Swoją córkę wysłał na studia pianistyczne do Moskwy, gdzie kształciła się pod okiem Aleksandry Hubert, bliskiej współpracownicy Czajkowskiego. Wnuczkę sam wprowadzał w arkana gry na fortepianie.

Pierwsze lekcje śpiewu Nadieżda odebrała jako nastolatka, u Eleonory Lipman, uczennicy Pauline Viardot – w Nicei, dokąd jeździła na letnie wakacje. W 1907 roku wstąpiła do konserwatorium moskiewskiego: jej mistrzami byli między innymi włoski tenor liryczny Umberto Massetti i jego uczennica, sopranistka Antonina Nieżdanowa. Po uzyskaniu dyplomu przez kilka lat występowała jako śpiewaczka koncertowa. W operze zadebiutowała późno, w wieku trzydziestu lat, jako Polina w Damie pikowej, na dodatek w zupełnie innym teatrze, niż jej z początku proponowano. Po latach wspominała: „Dostałam zaproszenie na przesłuchania do Teatru Maryjskiego. Byłam okropnie zdenerwowana. Uprzedzali mnie: jeśli podczas mojego występu w sali zapali się światło, to znaczy, że się nie spodobało. Zaśpiewałam romans Poliny. Otwieram oczy, a żarówka się dalej nie świeci. Ktoś z publiczności poprosił o jeszcze. Zaśpiewałem arię Lubawy z Sadka. Dostałam angaż, ale nie odważyłam się na wyjazd do Petersburga i poprosiłam o przesłuchanie w Teatrze Bolszoj”.

Solistką pierwszej sceny w Moskwie była przez dwadzieścia pięć lat, aż do 1941 roku. Jej wybitnie liryczny, skrzący się barwami mezzosopran, pięknie zaokrąglony w dolnym rejestrze, w górze skali poruszający się z lekkością i elastycznością rasowego sopranu, z miejsca zachwycił wszystkich. Henryk Neuhaus zapewniał, że kto raz w życiu usłyszy ten głos, nigdy go nie zapomni. Obuchowa doskonale zdawała sobie sprawę z możliwości i ograniczeń swego instrumentu wokalnego. Śpiewała bezpretensjonalnie jak chłopka z Chworostianki, nie próbując ani sztucznie przyciemniać, ani bezmyślnie wzmacniać lekkiego z natury mezzosopranu. W 1916 roku wystąpiła nie tylko jako Polina i Lubawa – dostała też partie Kończakówny w Kniaziu Igorze Borodina oraz Lubaszy w Carskiej narzeczonej. Rok później przyszły kolejne role w operach Rimskiego-Korsakowa: Kościejówny w Kościeju Nieśmiertelnym, Wiosny w Śnieżynce i Tkaczki w Bajce o carze Sałtanie. W 1918 roku Obuchowa była już gotowa na Erdę w Złocie Renu, w 1922 – na Amneris w Aidzie.

Jako Marfa w Chowańszczyźnie.

W tym samym 1922 roku wystąpiła w pierwszym koncercie transmitowanym na falach radia radzieckiego, oczywiście z romansem Poliny. Wkrótce później znalazła się w obsadzie pierwszej transmisji radiowej z Teatru Bolszoj: spektaklu Carskiej narzeczonej, w którym zaśpiewała Lubaszę bok w bok z Nieżdanową w partii Marfy. Na początku lat 30. wróciła do działalności koncertowej, zbierając burze oklasków po wykonaniach Requiem Mozarta, IX Symfonii Beethovena i I Symfonii Skriabina. Pierwsze nagranie z jej udziałem ukazało się dopiero w 1937 roku. Ciekawe, czy ktokolwiek zdawał sobie wówczas sprawę, że pierwsza kompletna rejestracja Damy Pikowej pod Samuiłem Samosudem, z Obuchową jako Poliną, przejdzie do historii jako bodaj niedościgniony wzór interpretacji arcydzieła Czajkowskiego.

Ona sama zachowała jednak w pamięci przede wszystkim swój debiut w Chowańszczyżnie w partii Marfy, na deskach Teatru Bolszoj, w 1928 roku, pod batutą Václava Suka. „Wyraźnie widzę przed oczami moją ukochaną ostatnią scenę, widzę siebie w purpurowym sarafanie, z czarnym welonem na głowie, z płonącą świecą w dłoniach, widzę Andrieja, Dosifieja, chór starowierców w białych sukniach, sosnowy bór oświetlony księżycem. W uszach mi dźwięczy ta muzyka, wstrząsająca w swym pięknie, mocy i głębi, i tak mi smutno, że to już było, że już odeszło i nigdy więcej nie wróci”.

I na tym kończą się wspomnienia Obuchowej, spisywane latami z niebywałą drobiazgowością. Śpiewaczka zeszła ze sceny w roku 1943, uhonorowana pożegnalnie Nagrodą Stalinowską. Do 1958 roku występowała w radiu i na estradzie, w wiernym tandemie ze znakomitym akompaniatorem Matwiejem Sacharowem. Ostatni recital dała w czerwcu 1961 roku. Zmarła dwa miesiące później w Teodozji na Krymie, w wieku 75 lat. Dlaczego odłożyła pióro, ujrzawszy przed oczami finał Chowańszczyzny z czasów swojej największej świetności? Czyżby dlatego, że wkrótce potem Stalin zlikwidował NEP i przekształcił Związek Radziecki w totalitarne państwo terroru i propagandy? Jeśli tak, ostatnią operą Musorgskiego należy wieścić każdy kolejny koniec świata.

Nie gadaj, Maria, wedle rozkazu!

Pewnie w całym tym zamieszaniu zdążyli już Państwo zapomnieć o transmisji La fille du régiment z Metropolitan Opera House: przedstawienia, które przeszło do historii nie tylko dzięki wspaniałej Pretty Yende w partii tytułowej i brawurowemu debiutowi Kathleen Turner w mówionej roli Księżny Crakentorp, lecz także – a może przede wszystkim – za sprawą osiemnastu wysokich C Javiera Camareny w roli Tonia (włącznie z bisem). Już jutro kolejna gratka w cyklu Na żywo w kinach, Wagnerowska Walkiria w bardzo obiecującej obsadzie, ze znakomitym dyrygentem i w olśniewającej inscenizacji – po premierze całego Ringu w 2012 roku zjechanej z góry na dół przez nieocenioną w takich przypadkach krytykę amerykańską. Szczegóły tutaj: new.nazywowkinach.pl/slider/walkiria. Tymczasem wróćmy do Córki pułku. O tym, skąd się wzięły markietanki, i o tym, że libretto opery Donizettiego wcale nie jest tak absurdalne, jak się z początku wydaje, pisałam do książki programowej transmisji w Filharmonii Łódzkiej.

***

Francuzi mówili na nie vivandières albo cantinières. Polacy nazywali je z niemiecka markietankami. Współczesne słowniki kojarzą je z ciągnącymi za wojskiem wędrownymi handlarkami, które – gdy zaszła taka potrzeba, a na wojnie zachodziła często – odgrywały też rolę prostytutek. Jedną z nich uwiecznił Wacław Gąsiorowski: na kartach swojej trylogii napoleońskiej, obejmującej lata od wypowiedzenia przez Napoleona wojny Prusom aż do kampanii moskiewskiej. Nazywała się Joanna Żubr, istniała naprawdę, była sierżantem Armii Księstwa Warszawskiego i pierwszą kobietą odznaczoną krzyżem Virtuti Militari. W 1808 roku, kiedy jej mąż Maciej wstąpił do wojska, zaciągnęła się do 2 Pułku Piechoty jako strzelec. Order wojenny dostała od księcia Józefa Poniatowskiego, kiedy w czasie walk o Zamość wdarła się na mury i zagwoździła armatę, przedostawszy się do miasta tajnym przejściem w pobliżu Bramy Lwowskiej, na czele niewielkiego oddziału. Miała wówczas dwadzieścia siedem lat. Gąsiorowski zrobił z niej nieustraszoną herod-babę o złotym sercu i niewyparzonej gębie:

„– Aśćka też w mundurze chodzisz?
– To dobre! A jakże! Mundur jak się patrzy, z wyłogami, kokarda francuska u czapki, tylko różnica, że bez hajdawerów.
– Nie gadaj, Jasia, wedle rozkazu – wtrącił nieśmiało Żubr, nabierając po miodzie rezonu.
Baba aż skurczyła się na ławie.
–  Macieju!  Śmiesz  mi  jeszcze  dogadywać! Poczekaj! Popamiętasz!…”

Córka pułku w Met. W środku Pretty Yende (Maria). Fot. Marty Sohl

Wielu znawców opery zarzuca librecistom Córki pułku Donizettiego, że ich opowieść rusza z absurdalnego punktu wyjścia, czyli od osobliwej przeszłości Marii, w dzieciństwie znalezionej na polu bitwy i odchowanej przez grenadierów. Trudno dziś w to uwierzyć, ale historia ślicznej markietanki jest całkiem prawdopodobna. W dawnych czasach żołnierze brali ze sobą żony na wojnę – w XVII wieku trafiały się armie, w których było więcej kobiet i dzieci niż wojaków. Około 1700 roku w armii francuskiej wyodrębniono oddzielną kategorię vivandières, rekrutujących się w większości spośród ślubnych żon żołnierzy. Markietanki trudniły się między innymi sprzedażą jedzenia, alkoholu, tytoniu, papieru, inkaustu oraz… pudru do peruk. Ich działalność była ściśle określona prawem, które przewidywało po osiem markietanek na każdy pułk.

Obecność markietanek w armii była podyktowana względami czysto praktycznymi. Wcześniej ich obowiązki pełnili regularni szeregowcy, którym w ferworze walki często nie starczało czasu za zaopatrzenie oddziałów. Wygłodzone wojsko chcąc nie chcąc plądrowało okoliczne wioski. Zdarzały się też przypadki dezercji, których liczba znacząco się obniżyła dzięki rozbudowanym usługom świadczonym żołnierzom przez kobiety. Po rewolucji sytuacja trochę wymknęła się spod kontroli. Morale spadło, rekruci szli na kampanie w towarzystwie nieślubnych kochanek, które nie dość, że zawadzały na polu bitwy, to jeszcze wyjadały oddziałom i tak skąpe racje żywnościowe. W 1793 Konwent Narodowy wprowadził specjalną Ustawę o Pozbyciu się Bezużytecznych Kobiet z Armii. Kobiety użyteczne zgrupowano w dwóch kategoriach: praczek (blanchisseuses) i vivandières, czyli żeńskich służb zaopatrzeniowych. Przedsiębiorcze markietanki zaczęły wkrótce organizować własne kantyny w jednostkach i garnizonach, na czas kampanii przenosząc swoje kramy pod namiot. W chwili rozpoczęcia wojen napoleońskich były już na tyle dobrze zorganizowane i oswojone z warunkami polowymi, że bez kłopotu wzięły na siebie dodatkową funkcję pielęgniarek, opiekujących się chorymi i rannymi w starciach. Niektóre – jak Joanna Żubrowa – chwytały za broń i dzielnie walczyły u boku „prawdziwych” żołnierzy.

Pretty Yende i Kathleen Turner (Księżna Crakentorp). Fot. Marty Sohl

Prapremiera Córki pułku odbyła się 11 lutego 1840 roku, zaledwie dwadzieścia pięć lat po zakończeniu wojen napoleońskich. Pamięć o markietankach, Bitwie Narodów i stu dniach Napoleona była wciąż żywa wśród paryskiej publiczności. Podobnie jak pamięć o tyrolskim powstaniu przeciwko Francuzom i Bawarczykom oraz jego przywódcy Andreasie Hoferze. A mimo to pierwsze przedstawienie skończyło się fiaskiem nie z powodów politycznych, a czysto artystycznych: tenor Mécène Marié de l’Isle fałszował ponoć, aż miło, i wkrótce po niesławnym występie w partii Tonia przerzucił się na partie barytonowe. Swoje dołożył też Hector Berlioz, pisząc w „Journal des débats”, że Donizetti próbuje skolonizować Francuzów, zalewając swoją twórczością wszystkie teatry paryskie: w Salle Le Peletier dał właśnie dwie grand opéras – Les martyrs i Le duc d’Albe, w Théâtre de la Renaissance, sponsorowanym przez Victora Hugo i Alexandre’a Dumasa z myślą o wystawianiu wielkich dramatów historycznych – Łucję z Lammermooru i L’ange de Nisida, nie wspominając już o premierze Parisiny w Salle Ventadour, ówczesnej siedzibie Théâtre-Italien. Nie zmienia to jednak faktu, że po trudnym początku w Salle de la Bourse, ówczesnej siedzibie Opéra-Comique, Córka pułku podbiła bez reszty serca paryżan. Do 1871 roku doczekała się pięciuset przedstawień, już w nowej Salle Favart, odbudowanej po pożarze dawnej sceny w 1838 roku. Kolejny pożar strawił Opéra-Comique w 1887 roku i kosztował życie blisko stu osób. Mimo że teatr otworzył podwoje dopiero jedenaście lat po tragedii, w 1908 roku liczba przedstawień opery Donizettiego sięgnęła tysiąca.

Córka pułku uchodzi za najlepszą operę francuską, jaka wyszła spod pióra obcego kompozytora (trochę bałamutnie, na co uwagę zwrócił mi Piotr Kamiński, ale to temat na dłuższy wywód. Kiedyś do tego wrócimy). Sukces Donizettiego tym bardziej zasługuje na uwagę, że paryska scena operowa w XIX wieku rządziła się własnymi prawami, zaprowadzonymi jeszcze przez Napoleona w 1807 roku i obowiązującymi – na mocy ustawowych norm – aż do lat sześćdziesiątych stulecia. Repertuar Opéra-Comique – w przeciwieństwie do repertuaru Opery Paryskiej – wpisał się w XVIII-wieczną tradycję teatru muzycznego z dialogami mówionymi, naznaczonego własną konwencją, w pełni akceptowaną przez publiczność Salle Favart. Widzowie i słuchacze Opéra-Comique nie wgłębiali się w historyczne niuanse libretta. Nie próbowali przystawiać fabuły Fra Diavolo Aubera do faktów z życia włoskiego bandyty, który podczas wojen napoleońskich stanął na czele neapolitańskiego ruchu oporu przeciwko okupacji francuskiej. Nie przyszło im na myśl, żeby opowieść o sierocie Marii, córce pułku wychowanej pod czułym okiem sierżanta Sulpicjusza, rozpatrywać przez pryzmat klęski marszałka Lefebvre’a, zmuszonego do odwrotu przez oddziały zbuntowanych Tyrolczyków. Po chłodnym przyjęciu prapremiery i zdjęciu Córki pułku z afisza po zaledwie dwóch tygodniach przedstawień, Opéra-Comique zdecydowała się na wznowienie opery Donizettiego już w 1848 roku – kolejne fiasko znów należy przypisać okolicznościom zewnętrznym, tym razem w postaci powstania robotniczego, które przeszło do historii pod nazwą rewolucji czerwcowej. Ostateczny triumf nadszedł dwa lata później, jeszcze w okresie II Republiki, kiedy Córka pułku poszła w Théâtre-Italien w wersji włoskiej, ściągniętej z mediolańskiej La Scali, z dialogami francuskimi zastąpionymi włoskimi recytatywami. W 1851 roku dzieło powróciło na deski Opéra-Comique, która postanowiła zdyskontować sukces konkurencji i powrócić do wersji oryginalnej – skądinąd z pełnym powodzeniem.

Pretty Yende i Javier Camarena (Tonio). Fot. Marty Sohl

Córka pułku, w przeciwieństwie do wielu innych wybitnych dzieł z XIX-wiecznego repertuaru Opéra-Comique, nigdy nie straciła na popularności. Być może dlatego, że po niefortunnej premierze miała zdecydowanie więcej szczęścia do wykonawców głównej partii tenorowej, którzy w arii „Ah! mes amis, quel jour de fête!” mogli popisać się dziewięcioma wysokimi C – nie wspominając już o wybitnych odtwórczyniach partii Marii, wśród których znalazły się między innymi Marcelina Sembrich-Kochańska (na premierze w Metropolitan Opera House w 1902 roku), niemiecka sopranistka Frieda Hempel, Amerykanka Beverly Sills i urodzona w Sydney Joan Sutherland (w Met w 1972 roku, do spółki z Luciano Pavarottim w roli Tonia, Ljubą Wellitsch jako Księżną i mężem śpiewaczki Richardem Bonynge’em za pulpitem dyrygenckim). W ostatnich latach miarą popularności opery Donizettiego jest łamanie tabu dotyczącego bisów – w teatrach, które od niepamiętnych czasów słynęły z wykonań płynących wartkim strumieniem od uwertury aż po finał. Dwanaście lat temu publiczność wstrzymała spektakl w La Scali i zmusiła Juana Diego Flóreza do powtórnego zaśpiewania wielkiej arii Tonia. Poprzedni incydent miał miejsce w 1933 roku, na przedstawieniu Cyrulika sewilskiego, kiedy do bisu zmuszono Fiodora Szalapina – który skwapliwie skorzystał z okazji, że Toscanini, nieprzejednany wróg podobnych praktyk, wyjechał na kilka dni z Mediolanu.

Córkę pułku rzadko się dziś wystawia w kostiumie z epoki. Z jednej strony to zrozumiałe w przypadku komedii, której kontekst historyczny traktowano z przymrużeniem oka już w połowie XIX wieku. Z drugiej strony szkoda, że inscenizatorzy nie silą się nawet na aluzje do epoki napoleońskiej – choćby tak groteskowe, jak w Huraganie Gąsiorowskiego, gdzie Żubrowa przedstawiała się jako „markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu, czasowo ordynans jaśnie wielmożnego generała Pelletiera, a od godziny, w zastępstwie rannego adiutanta Błędowskiego, porucznikująca temu oddziałowi, żal się Boże, z prawa starszeństwa!…”.

Star the Wormwood

Mussorgsky’s Boris Godunov has been more fortunate, all things considered. With a libretto based on Pushkin’s “Shakespearean” Romantic tragedy (which so pleased the author that in a letter to his friend Pyotr Vyazemsky he admitted that he had read it aloud to himself, clapped his hands and exclaimed, “What a Pushkin! What a son of a bitch!”) and referring to a generally less complicated episode from Russia’s history, it conquered the world’s stages over one hundred years ago and has stayed on them ever since despite numerous interferences by successive adaptors. Khovanshchina, composed at the same time as The Fair at Sorochyntsi, saw the light of day five years after the composer’s death – in a version by Rimsky-Korsakov, who, in fact, turned the whole score upside down. The opera reached Paris’ Théâtre des Champs-Élysées in 1913 with a new orchestration by Ravel and Stravinsky, or rather in a hybrid version, because Feodor Chaliapin, who sang Dosifey, insisted that “his” fragments be kept in Rimsky-Korsakov’s arrangement. Shostakovich’s version, most often presented today, had its premiere in 1960, at Leningrad’s Kirov State Academic Theatre of Opera and Ballet, which in 1992 returned to its original name and now operates as the Mariinsky Theatre. It was not until 1985 that Khovanshchina, with the libretto in Russian, found its way to the stage of the Metropolitan Opera, where it has been produced several times since. Four years later the Shostakovich version (with Stravinsky’s finale) was recorded by Claudio Abbado with the forces of  Wiener Staatsoper.

Ekaterina Semenchuk (Marfa) and Evgeny Akimov (Golitsin). Photo: Marco Brescia & Rudy Amisano

This makes the high number of productions of Khovanshchina at Milan’s La Scala all the more surprising. They began with the Italian premiere in 1926, followed by six more productions of the Rimsky-Korsakov version, two more – in 1981 and 1998 – of the Shostakovich version and the latest one, directed by Mario Martone and conducted by Valery Gergiev (the Shostakovich version but without Kuzka’s joyful song removed by Rimsky-Korsakov). It seems that Mussorgsky’s unfinished masterpiece is redeemed primarily by the music – in his original libretto the composer condenses events of several months, making the narrative understandable only to those familiar with the complicated history of the feud between the streltsy and the boyars. The action of the opera begins after the famous May Moscow uprising of the streltsy following the sudden death of Tsar Feodor in 1682. In the aftermath of the rebellion Ivan and Peter, two brothers of the deceased from two different marriages, were proclaimed tsars, with their elder sister, Sophia Alekseyevna Romanova, being made regent. Sophia, in fact, ruled the country for the following seven years, taking advantage of Ivan’s mental infirmity and Peter’s young age. In September the haughty and cruel Prince Ivan Khovansky – made commander of the streltsy for his services in putting down the rebellion – turned against Sophia and, hoping to gain the throne, demanded a revocation of Nikon’s reforms, which undermined the order of the Old Believers supporting him. The inconvenient Khovansky was pronounced a rebel and sentenced to death in absentia on 27 September – on the very same day he was captured with his son Andrey thanks to an intrigue of Feodor Shaklovity, a former scrivener raised by Sophia to the rank of a member of the Boyar Duma and, after the execution of the Khovanskys, appointed head of the Streltsy Department. Subsequent fate of the protagonists of Khovanshchina went along rather unexpected lines: in 1689, after Peter had deposed Sophia, the regent’s favourite, Vasily Golitsyn, an Occidentalist and “best educated man of his day”, was deprived of his functions and estate, and then exiled to Arkhangelsk. Shaklovity – after cruel tortures – was executed on 11 October. Power was seized by Peter the Great. Sophia was sent to the Novodevichy Convent in Moscow, where she spent the rest of her life in complete isolation – even the nuns had access to the former regent only for one day a year.

Khovanshchina is a dark opera, exposing the grimmest characteristic of the history of Russia – its dependence on an obtuse mob susceptible to all kinds of manipulation. It is a fresco about the collapse of an order of the world in which individuals, no matter how outstanding, are treated as pawns of no importance on the chessboard of history. Mario Martone, an Italian film director and screenwriter, gave it the status of a global catastrophe and as such illustrated it with images borrowed from post-apocalyptic cinema. His Milan staging – prepared in collaboration with the set designer Margherita Palli, costume designer Ursula Patzak and the brilliant lighting designer Pasquale Mari – features clear and visually beautiful references to Tarkovsky’s Stalker, Scott’s Blade Runner, Hillcoat’s The Road and von Trier’s Melancholia. From the very beginning the protagonists of the drama move in a space marked by a sense of doom. A black or grey sky hangs over everything; there is no Red Square, no streltsy quarters, no secluded monastery of the Old Believers in a pine forest. We have to decipher the relationships between the characters from codes closely linked to the present – which may cause some problems for viewers not familiar with the context of the work. However, the overall concept is fairly coherent and features several memorable images. For example, the Scrivener’s dillapidated motorbike loaded with lots of attributes of his trade – typewriters, old computers and outdated laptops – from which an illiterate mob tries to extract some information but has no idea how to use them. Or the magnificent ending to Act Four – beginning with Ivan Khovansky hunting birds and closing with the murder of the prince wearing a snow-white shirt and killed with his own gun to the sounds of village girls singing about a white swan. Or the finale, when the Old Believers are engulfed by the fire or a huge apocalyptic star which, “burning as it were a lamp, it fell upon the third part of the rivers, and upon the fountains of waters; and the name of the star is called Wormwood”.  Khovanshchina at La Scala ends with the breaking of the Seventh Seal, coming of the last days when God separates good from evil and sends death onto earth. Martone’s idea fits in well with the paradoxically hopeful finale of Shostakovich, who in his version returns to the opera’s opening theme of dawn on the Moskva River: star the Wormwood – or, perhaps, planet Melancholia from Lars von Trier’s film – heralds a “beautiful end of the world”, Good News about liberation from captivity.  The question is whether it fits in just as well with the overwhelmingly pessimistic vision of the composer.

Evgeny Akimov and Mikhail Petrenko (Ivan Khovansky). Photo: Marco Brescia & Rudy Amisano

Martone’s vision has its gaps and blunders, which, however, recede into the background when confronted with an awe-inspiring musical concept of the whole. Khovanshchina requires exceptional skill when choosing the cast: a singer to tackle the mighty part of Marfa with its Italian origins, three radically different low male voices and singers responsible for the three just as contrasted main tenor roles. The character of Andrey Khovansky’s abandoned fiancée was brilliantly portrayed by Ekaterina Semenchuk – a singer with a dark, meaty mezzo-soprano with a perfect command of dynamics (wonderfully ethereal pianos in the final scene when Andrey is led to the stake). Mikhail Petrenko represents an increasingly rare breed of singers who rivet attention from the very first stage appearance: despite very brief moments of insecure intonation and too wide vibrato, his Ivan Khovansky fully reflected the arrogance, stupidity and animal cruelty of the tragic boyar. Alexey Markov’s noble and, at the same time, ominous-sounding, slightly smoky baritone was perfect for Shaklovity’s demonic character. The beautifully rounded, soft and velvety bass of Stanislav Trofimov (Dosifey) brought to mind Feodor Chaliapin, who sang the role at the premiere of Khovanshchina at Saint Petersburg’s Kononov Hall.  Among the tenor voices the one I was impressed by the most was Maxim Paster (Scrivener) – a fine character singer, sensitive to every word and its place in a phrase. I wished for a bit more expressiveness in the role of Golitsin (Evgeny Akimov), especially in comparison with the passionate singing of Sergey Skorokhodov (Andrey), perfectly even across the registers. I was a little bit dissatisfied with the other female voices: Evgenia Muraveva’s soprano (Emma), slightly constricted at the top, and Irina Vashchenko’s instrument (Susanna), not very attractive in colour and intonationally insecure.

Setting for Act V. Photo: Marco Brescia & Rudy Amisano

As should be expected, the main hero of the evening was the chorus – perfectly prepared linguistically by Alla Samokhotova, and delivering the text with perfect diction and phenomenal sense of phrasing. The bloodcurdling finale of Act III (the streltsy in a dialogue with old Khovansky) made me all the more frustrated that Mussorgsky did not manage to write the “small piece in the auto-da-fé scene” – I think that the hymn based on a traditional Old Believers’ melody, a hymn that was never written, would have sent us into raptures in this rendition. The orchestra under Gergiev sounded too aggressive at times; I also missed a thoughtful gradation of tension – in Act V, when everything should have screamed in pain and whispered in anguish, the narrative seemed to have got stuck and did not get its colours back until the last several dozen bars of the opera.  Yet this does not change the fact that such a finely honed and simply thrilling Khovanshchina would be hard to find even in Russia. Not to mention Poland, where Mussorgsky’s masterpiece was staged only once, exactly fifty years ago at Teatr Wielki in Poznań.

However, it would be unfair to put the blame for this on the directors of opera companies in Poland – a country whose motto has for decades been “we’ll get by somehow”. Khovanshchina is an opera about great impossibility, about history leading to nowhere. About waters that became wormwood, about people who died of the waters and will never be revived. Perhaps this is why Mussorgsky never finished it.

Translated by: Anna Kijak

Czekamy na wiosnę

Wiosna w przyrodzie już nadeszła, wiosna na scenach i estradach – nadchodzi wielki krokami. Będzie pracowicie. Program tegorocznego Festiwalu Beethovenowskiego obfituje w wydarzenia niezmiernie ciekawe z punktu widzenia Upiora. W maju będziemy z wypiekami na twarzy śledzić i sprawozdawać dla radiowej Dwójki (wraz z Jackiem Hawrylukiem) zmagania uczestników jubileuszowego Konkursu Moniuszkowskiego. Szykuje się kilka wyjazdów, o których jeszcze cicho sza, oraz głębokie jak nigdy dotąd zanurzenie w repertuarze Wagnerowskim (m.in. Walkiria w ramach wznowienia frankfurckiego Pierścienia Nibelunga oraz Złoto Renu, otwierające nowy Ring w Longborough). Na polską premierę Billy’ego Budda w TW-ON czekamy z niecierpliwością i drżeniem serca. Nadzieja już zaświtała: warszawska Tosca w reżyserii Barbary Wysockiej jest przedstawieniem dalekim od ideału, ale na tle poprzednich „dokonań” stołecznej sceny jawi się jako tryumf. Więcej w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”:

Czekamy na wiosnę

Gwiazda Piołun

Borys Godunow Musorgskiego miał mimo wszystko więcej szczęścia. Z librettem opartym na „szekspirowskiej” tragedii romantycznej Puszkina (z której autor był tak zadowolony, że w liście do przyjaciela Piotra Wiaziemskiego przyznał się, że przeczytał ją sobie na głos w samotności, klasnął w dłonie i krzyknął: „A to ci Puszkin! A to ci dopiero sukinsyn!”) i odnoszącym się do w sumie mniej powikłanego epizodu z historii Rosji, podbił światowe sceny ponad sto lat temu i utrzymał się na nich mimo rozlicznych ingerencji kolejnych adaptatorów. Chowańszczyzna, komponowana równolegle z Jarmarkiem w Soroczyńcach, ujrzała światło dzienne pięć lat po śmierci kompozytora – w wersji opracowanej przez Rimskiego-Korsakowa, który na dobrą sprawę postawił całą partyturę na głowie. Do paryskiego Théâtre des Champs-Élysées opera dotarła w 1913 roku, w nowej orkiestracji Ravela i Strawińskiego, a właściwie w wersji hybrydowej, bo Fiodor Szalapin, wykonawca partii Dosifieja, obstawał przy utrzymaniu „swoich” fragmentów w opracowaniu Rimskiego-Korsakowa. Wersja Szostakowicza, dziś grywana najczęściej, miała swoją premierę w 1960 roku, w Leningradzkim Państwowym Akademickim Teatrze Opery i Baletu imienia Kirowa, który w 1992 roku wrócił do nazwy pierwotnej i działa pod nazwą Teatru Maryjskiego. Chowańszczyzna z librettem po rosyjsku zagościła na scenie Metropolitan Opera dopiero w roku 1985, od tamtej pory kilkakrotnie wznawiana. Cztery lata później operę w opracowaniu Szostakowicza (z finałem Strawińskiego) nagrał Claudio Abbado z zespołami Wiener Staatsoper.

Scena z I aktu. W środku Maxim Paster (Skryba). Fot. Marco Brescia & Rudy Amisano

Tym bardziej zdumiewa obfitość wystawień Chowańszczyzny na scenie mediolańskiej La Scali – począwszy od włoskiej premiery w roku 1926, przez sześć kolejnych produkcji w wersji Rimskiego-Korsakowa, dwie następne – z 1981 i 1998 roku – już w opracowaniu Szostakowicza, aż po najświeższą, w reżyserii Maria Martone i pod batutą Walerego Gergijewa (Szostakowiczowską, ale bez usuniętej przez Rimskiego-Korsakowa wesołej piosenki Kuźki). Wygląda na to, że niedokończone arcydzieło Musorgskiego broni się przede wszystkim muzyką – w autorskim libretcie kompozytor skondensował wydarzenia z kilku miesięcy, czyniąc narrację zrozumiałą wyłącznie dla obeznanych z powikłaną historią porachunków między carskimi strzelcami a bojarami. Akcja opery rozpoczyna się po słynnym majowym buncie strzelców, do którego doszło po nagłej śmierci cara Fiodora, w 1682 roku. W następstwie buntu carami ogłoszono dwóch braci zmarłego, Iwana i Piotra, pochodzących z dwóch różnych małżeństw, przydając im za regentkę starszą siostrę Zofię Aleksiejewnę Romanową, która de facto sprawowała później władzę przez siedem lat, wykorzystując ociężałość umysłową Iwana i młody wiek Piotra. We wrześniu pyszny i okrutny książę Iwan Chowański – w uznaniu zasług za stłumienie rebelii mianowany dowódcą strzelców – zwrócił się przeciw Zofii i w nadziei sięgnięcia po tron zażądał unieważnienia reform Nikona, godzących w porządek wspierających go staroobrzędowców. Niewygodny Chowański został ogłoszony buntownikiem i zaocznie skazany na śmierć 27 września – tego samego dnia ujęto go wraz z synem Andriejem dzięki intrydze Fiodora Szakłowitego, byłego skryby wyniesionego przez Zofię do rangi członka Dumy Bojarskiej i po egzekucji Chowańskich postawionego na czele urzędu do spraw strzelców. Dalsze losy bohaterów Chowańszczyzny potoczyły się zgoła nieprzewidzianym trybem: w 1689 roku, po obaleniu Zofii przez Piotra, faworyt regentki Wasilij Golicyn, okcydentalista i „najbardziej wykształcony człowiek owych czasów”, został pozbawiony funkcji i majątku, po czym zesłany w okolice Archangielska. Szakłowitego – po okrutnych torturach – zaprowadzono na kaźń 11 października. Do władzy doszedł Piotr Wielki – Zofię wyekspediowano do Klasztoru Nowodziewiczego w Moskwie, gdzie spędziła resztę życia w całkowitej izolacji – nawet mniszki miały dostęp do dawnej regentki tylko przez jeden dzień w roku.

Chowańszczyzna to opera mroczna, obnażająca najbardziej ponurą cechę historii Rosji – jej zależność od tępego, podatnego na wszelkie manipulacje tłumu. To fresk o zagładzie pewnego porządku świata, w którym jednostki, jakkolwiek wybitne, zostają sprowadzone do roli nic nieznaczących pionków na szachownicy dziejów – przez Maria Martone, włoskiego reżysera i scenarzystę filmowego, podciągnięty pod status globalnej katastrofy i z tego tytułu odmalowany obrazami zaczerpniętymi z kina postapokaliptycznego. W jego mediolańskiej inscenizacji – przygotowanej we współpracy ze scenografką Margheritą Palli, autorką kostiumów Ursulą Patzak i znakomicie operującym światłem Pasquale Marim – pojawiły się czytelne i piękne wizualnie odniesienia do Stalkera Tarkowskiego, Łowcy androidów Scotta, Drogi Hillcoata i Melancholii von Triera. Bohaterowie dramatu od samego początku poruszają się w przestrzeni naznaczonej piętnem zagłady. Nad wszystkim wisi czarne bądź siwe niebo, na scenie nie ma ani Placu Czerwonego, ani kwatery strzelców, ani zagubionego w sosnowym lesie klasztoru staroobrzędowców. Relacji między postaciami musimy domyślać się z kodów ściśle powiązanych ze współczesnością – co może nastręczać pewnych kłopotów widzom nieobeznanym z kontekstem dzieła. Koncepcja jest jednak w miarę spójna i niesie z sobą kilka obrazów pamiętnych. Choćby zdezelowany motocykl Skryby, załadowany mnóstwem atrybutów jego fachu – maszyn do pisania, starych komputerów i wyszłych z użycia laptopów – z których niepiśmienna tłuszcza próbuje wytrząsnąć jakiekolwiek informacje, nie ma jednak pojęcia, jak z nich korzystać. Choćby wspaniałą klamrę, którą reżyser zamknął akt czwarty – rozpoczynający się sceną polowania przez Iwana Chowańskiego na ptaki, zakończony zabójstwem księcia, przebranego w śnieżnobiałą koszulę i zamordowanego z własnej strzelby przy dźwiękach przyśpiewki wiejskich dziewcząt o białym łabędziu. Choćby finał, kiedy staroobrzędowców pochłania ogień apokaliptycznej wielkiej gwiazdy, która „płonąca jak pochodnia, spadła na trzecią część rzek i na źródła wód, a imię gwiazdy zowie się Piołun”. Chowańszczyzna w La Scali kończy się przełamaniem Siódmej Pieczęci, nadejściem czasu ostatecznego, w którym Bóg oddziela dobro od zła, po czym zsyła na ziemię śmierć. Idea Martone współgra z paradoksalnie dającym nadzieję finałem Szostakowicza, który w swej wersji powraca do otwierającego operę tematu świtu nad rzeką Moskwą – gwiazda Piołun, a może planeta Melancholia z filmu Larsa von Triera, zwiastuje „piękny koniec świata”, Dobrą Nowinę o wyzwoleniu z niewoli.  Pytanie, czy równie dobrze współgra z przygniatająco pesymistyczną wizją samego kompozytora.

Stanislav Trofimov (Dosifiej), Evgeny Akimov (Golicyn) i Mikhail Petrenko (Iwan Chowański). Fot. Marco Brescia & Rudy Amisano

Wizja Martone ma swoje luki i potknięcia, które schodzą jednak na dalszy plan w starciu z oszałamiającą koncepcją muzyczną całości. Chowańszczyna wymaga niepospolitego wyczucia w doborze obsady: wykonawczyni potężnie zakrojonej, włoskiej z rodowodu partii Marfy, trzech skrajnie zróżnicowanych niskich głosów męskich oraz śpiewaków odpowiedzialnych za trzy równie skontrastowane główne role tenorowe. W postać porzuconej oblubienicy Andrieja Chowańskiego brawurowo wcieliła się Ekaterina Semenchuk – obdarzona ciemnym, mięsistym, idealnie kontrolowanym pod względem dynamicznym mezzosopranem (cudownie eteryczne piana w finałowej scenie prowadzenia Andrieja na stos). Mikhail Petrenko reprezentuje coraz rzadszy typ śpiewaka, który bez reszty przykuwa uwagę odbiorcy od pierwszego wejścia na scenę: jego Iwan Chowański, mimo drobnych wahnięć intonacyjnych i chwilami zbyt szerokiego wibrata, w pełni odzwierciedlił arogancję, głupotę i zwierzęce okrucieństwo tragicznego bojara. Szlachetny, a zarazem złowieszczy, odrobinę przydymiony baryton Alexeya Markova idealnie współgrał z demoniczną postacią Szakłowitego. Przepięknie zaokrąglony, miękki i aksamitny bas Stanislava Trofimova (Dosifiej) przywodził na myśl skojarzenia z Fiodorem Szalapinem, który wykreował tę partię na prapremierze Chowańszczyzny w petersburskiej Sali Kononowa. Z głosów tenorowych największe wrażenie wywarł na mnie Maxim Paster (Skryba) – znakomity śpiewak charakterystyczny, wrażliwy na każde słowo i jego miejsce we frazie. W partii Golicyna (Evgeny Akimov) zabrakło mi trochę wyrazu, zwłaszcza w porównaniu z żarliwym, idealnie wyrównanym w rejestrach śpiewem Sergeya Skorokhodova (Andriej). Odrobinę szwankowały pozostałe głosy żeńskie: nieco ściśnięty w górze sopran Evgenii Muravevej (Emma) i niezbyt atrakcyjny w barwie, niepewny intonacyjnie głos Iriny Vashchenko (Zuzanna).

Scena finałowa. Fot. Marco Brescia & Rudy Amisano

Jak należało się spodziewać, głównym bohaterem wieczoru okazał się chór – doskonale przygotowany językowo przez Allę Samokhotovą, podający tekst z idealną dykcją i fenomenalnym wyczuciem frazy. Mrożący krew w żyłach finał III aktu (strzelcy w dialogu ze starym Chowańskim) wzbudził we mnie tym większą frustrację, że Musorgski nie zdążył dopisać „małego kawałka w scenie autodafe” – spodziewam się, że nigdy niepowstały hymn na motywach tradycyjnej melodii staroobrzędowców przyprawiłby nas w tym wykonaniu o paroksyzm zachwytu. Orkiestra pod Gergijewem brzmiała chwilami zbyt agresywnie, zabrakło też przemyślanej gradacji napięć – w V akcie, kiedy w partyturze już wszystko powinno krzyczeć z bólu i szeptać z udręki, narracja jakby ugrzęzła i nabrała rumieńców dopiero w ostatnich kilkudziesięciu taktach opery.  Nie zmienia to jednak faktu, że tak dopieszczonej i najzwyczajniej w świecie przeżytej Chowańszczyzny ze świecą by szukać nawet na rosyjskich scenach. A co dopiero w Polsce, gdzie arcydzieło Musorgskiego wystawiono tylko raz, dokładnie pięćdziesiąt lat temu, na deskach Teatru Wielkiego w Poznaniu.

Trudno jednak o to winić dyrektorów oper w Polsce – kraju, który od dziesięcioleci kieruje się dewizą, że jakoś to będzie. Chowańszczyzna jest operą o wielkiej niemożności, o historii wiodącej donikąd. O wodach, które stały się piołunem, o ludziach, którzy od tych wód pomarli i nigdy się nie odrodzą. Być może dlatego Musorgski nigdy jej nie ukończył.