Trudny wzór do naśladowania
Chyba zbyt długo zwlekałam z podsumowaniem tegorocznego MusikFest Berlin. Między Warszawą, stolicą Niemiec, Bayreuth a Wiedniem krążyłam cały wrzesień – kiedy wreszcie udało się zebrać myśli, Europa stanęła w obliczu kolejnego lockdownu. W Polsce sytuacja zapowiada się wyjątkowo dramatycznie: opery i sale koncertowe rozpaczliwie próbują realizować zaprogramowane wydarzenia sezonu, wszystko jednak wisi na włosku w związku z przysłowiowym brakiem armat, czyli testów, umożliwiających w miarę płynne funkcjonowanie instytucji artystycznych. Pandemia wymknęła się nam spod kontroli. Szabel wkrótce zabraknie i nijak nie będzie.
O tym, że polskie życie muzyczne ruszy przy tak olbrzymim wsparciu władz, z zachowaniem tak daleko posuniętych środków bezpieczeństwa, a także – co chyba najważniejsze – w takim poczuciu obywatelskiej współodpowiedzialności jak w Berlinie, nie marzyłam nawet przez chwilę. Dzieląc się jednak impresjami z pierwszego wyjazdu, spodziewałam się choćby nielicznych wyrazów podziwu dla zapobiegliwości niemieckich organizatorów. Nic z tych rzeczy – przeważały komentarze, jakie to wszystko przygnębiające, że w takich warunkach pracować się nie da i muzyka już nigdy się nie pozbiera po tej katastrofie.
Tymczasem w Filharmonii Berlińskiej panowała atmosfera nieledwie podniosła – mimo że na widownię Grosser Saal, do której przeniesiono wszystkie koncerty MusikFest, mogło wejść akurat tyle osób, ile teraz wolno wpuścić na imprezę w polskiej czerwonej strefie. I na tym nie koniec: cały budynek został podzielony na sześć oddzielnych, precyzyjnie oznakowanych sektorów, żeby utrzymać dystans i ograniczyć kontakty do minimum. Obsługa sali prowadziła na miejsce każdego słuchacza z osobna, pilnując, żeby wypełnił kartę lokalizacyjną. Koncerty trwały około godziny bez przerwy. Księgarnia nieczynna, bufety zamknięte, w obszernej toalecie nie więcej niż pięć osób naraz. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, jak prawidłowo nosić maseczkę, nie wypatrzyłam też żadnych „spawaczy” w przyłbicach. Dzięki zachowanym odstępom między słuchaczami można było zdjąć ochronę twarzy w trakcie koncertu, ale już do oklasków należało zaopatrzyć się ponownie – na wypadek słusznie przewidzianego żarliwego aplauzu.
Podobne restrykcje obowiązywały wykonawców. Orkiestry symfoniczne grały w zmniejszonych składach, artyści zachowywali co najmniej dwumetrowe odstępy, co czasem wymagało rozmieszczenia części muzyków w wyłączonych z użytkowania sektorach dla publiczności. Żadnych kwiatów, żadnych dętych przemówień, po koncercie nikt nikomu nawet ręki nie podał, nie wspominając o popularnym w naszej ojczyźnie obrzędzie padania sobie w ramiona i pozowania do selfie z fanami.
Klangforum Wien pod dyrekcją Emilia Pomàrico po prawykonaniu Der Lauf des Lebens Aperghisa. Fot. Monika Karczmarczyk
Mimo że prawie cały program festiwalu trzeba było wywrócić na nice, kilka ocalałych dłuższych koncertów podzielić na dwa krótsze z kilkugodzinną przerwą pośrodku, a wieczór finałowy odegrać dwukrotnie – iskry wzajemnego porozumienia dosłownie fruwały między widownią a estradą. Wymuszony okolicznościami dystans w żadnym razie nie wpłynął na jakość wykonań: ba, mogę z czystym sumieniem zapewnić Czytelników, że w kilku przypadkach przyczynił się do wzmocnienia efektu. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że pandemiczny MusikFest miał pod wieloma względami wyższy poziom niż imprezy organizowane w latach ubiegłych.
Z zaskakująco bogatej oferty udało mi się wybrać pięć propozycji, rozłożonych w sumie na siedem koncertów. Duże nadzieje pokładałam w rozbudowanym cyklu prezentacji twórczości Rebekki Saunders, mistrzyni muzycznego światłocienia, składającej rozmigotaną mozaikę z dźwięków przeplecionych z ciszą. Jej przedziwnie „namacalne”, rozfalowane struktury kompozycyjne zdecydowanie bardziej przekonały mnie w ujęciu Ensemble Musikfabrik pod dyrekcją Petera Rundela – zwłaszcza w chimerycznym Either or na dwie trąbki (Marco Blaauw i Nathan Plante, prawykonanie) oraz w tajemniczej, pełnej napięcia Skin na sopran (znakomita Juliet Fraser) i 13 instrumentów (2015/16), podwójnie inspirowanej Triem fortepianowym D-dur „Duch” op. 70 nr 1 Beethovena i sztuką telewizyjną Samuela Becketta z 1975 roku. Mniejsze wrażenie zrobił na mnie koncert Klangforum Wien, mimo udziału fenomenalnego akordeonisty Krassimira Stereva, który brawurowo połączył recytację z grą na instrumencie we Flesh z 2018 roku. Być może uwzględnione w programie utwory zanadto się „rozpierzchły” w przepastnym wnętrzu Grosser Saal: barwne chmury dźwiękowe Saunders z reguły lepiej brzmią w przestrzeni zapewniającej intymniejszą interakcję ze słuchaczami. Niewykluczone też, że pierwsza część występu wiedeńczyków pod batutą Emilia Pomàrico zbladła na tle prawykonania Der Lauf des Lebens Georgesa Aperghisa. Francuski mistrz znów wplótł strzępy tekstu (z obydwu części Fausta Goethego, podane przez sześcioro członków Neue Vokalsolisten Stuttgart) w rozedrganą tkankę instrumentalną, w której pobrzmiewają nie tylko jazzowe riffy i echa polifonii franko-flamandzkiej, ale też pogłosy Bachowskich pasji i kantat – choćby w postaci niesamowitej, mikrotonowej fugi, która wyłania się z ciszy niczym zjawa na balu w Fauście i pokazuje, jak „skrzywić proste, sprościć krzywe”. W muzycznym dialogu z dziedzictwem kultury zachodniej Aperghis wciąż ma niewielu sobie równych.
Rundfunk-Sinfonieorchester Berlin pod batutą Vladimira Jurowskiego. Fot. Olivia Pohlenz
W zeszłym roku rozpływałam się w zachwytach nad wyobraźnią i kunsztem dyrygenckim Vladimira Jurowskiego, autora porywającej interpretacji Kobiety bez cienia Straussa. Zżymałam się za to na niedostatki wykonania partii Cesarzowej przez Anne Schwanewilms. Tym razem sopranistka nie musiała przebijać się przez potężną masę orkiestry, wiele też pomogło ustawienie jej w bocznym sektorze nad estradą. W Trzech fragmentach z „Wozzecka” na sopran, orkiestrę i chór dziecięcy – skompletowanych przez Berga jeszcze przed premierą opery – Schwanewilms wypadła znakomicie, zwłaszcza w przejmującej scenie modlitwy z początku III aktu, zaśpiewanej głosem nareszcie dźwięcznym i pięknie zaokrąglonym w górze. Brawa należą się też trzynaściorgu małym śpiewakom ze Staatsoper, rozsadzonym w rzędach nad orkiestrą w kilkumetrowych odstępach. Wyrazy najgłębszego podziwu kieruję wszakże pod adresem Jurowskiego: za znakomitą współpracę z pomniejszoną orkiestrą RSB i bardzo inteligentnie ułożony program, w którym znalazły się także Ricercar a 6 z Musikalisches Opfer w transkrypcji Weberna, olśniewająco precyzyjnie zagrane Webernowskie Wariacje op. 30 oraz – na koniec – Concerto grosso nr 1 Schnittkego, utwór nasuwający na myśl istną burzę skojarzeń ze wszystkim, co usłyszeliśmy poprzednio, począwszy od kunsztownych kontrapunktów Bacha, poprzez webernowskie wzorce serii, kończąc na dziwnym pokrewieństwie nastroju z fragmentami Wozzecka. Z trojga solistów w utworze Schnittkego – skrzypków Nadine Contini i Ereza Ofera oraz Helen Collyer w partiach klawesynu i fortepianu preparowanego – najbardziej ujęła mnie ta ostatnia: bezpretensjonalną prostotą gry w Preludium i Postludium. Trzeba sporego wyczucia, żeby ta klamra kompozycyjna nie osunęła się w irytujący banał.
Osobnych wzruszeń dostarczył mi koncert RIAS Kammerchor pod kierunkiem Justina Doyle’a. Losy tego wieczoru – ze względu na wzmożone obostrzenia wobec chórów – ważyły się do ostatniej chwili. Śpiewacy przygotowali króciutki program złożony z utworów od Hildegardy z Bingen po szesnastogłosowe Crucifixus Caldary, poprzedzielanych improwizacjami organowymi Martina Bakera. Nagrodzeni rzęsistą owacją, po bisie dosłownie uciekli z estrady, żeby zmieścić się w przewidzianej restrykcjami godzinie występu. Lepiej dmuchać na zimne – wstępne wyniki badań wciąż nie pozwalają na jednoznaczną ocenę ryzyka przenoszenia patogenu podczas występów chóralnych.
Premiera Stabat Mater Rihma w wykonaniu Tabei Zimmermann i Christiana Gerhahera. Fot. Monika Karczmarczyk
W finale z udziałem solistów Filharmonii Berlińskiej zabrzmiały trzy kompozycje Wolfganga Rihma, którego dojrzałą twórczość coraz częściej określa się mianem „nowego subiektywizmu”. Pod to określenie można też podciągnąć utwór, który zabrzmiał tego dnia po raz pierwszy: Stabat Mater na altówkę i baryton, skomponowane w 2019 roku dla Tabei Zimmermann i Christiana Gerhahera. Intymność tej kompozycji sięga korzeniami tradycji renesansowej; jej wstrząsająca emocjonalność przywodzi na myśl skojarzenia z twórczością pieśniową Schuberta. Rihm rozdzielił matczyną rozpacz i gniew między dwoje wykonawców, brzemię gwałtowniejszych uczuć składając na barki altowiolistki – zważywszy na temperament Zimmerman, niezwykle trafnie. Ciekawe, jak to dzieło zabrzmi kiedyś w interpretacji innych muzyków: czy znajdzie się mężczyzna, który z równą odwagą i pokorą odda kruchość partii barytonowej, jak uczynił to w Berlinie Gerhaher. Programu wieczoru dopełniły Sphäre nach Studie na 6 instrumentów – kompozycja uwodzicielska barwowo, choć nie wolna od drobnych dłużyzn – oraz pełne energii, wirtuozowskie Male über Male w wersji z 2008 roku, z niezawodnym Jörgiem Widmannem w solowej partii klarnetu.
Z ostatniego koncertu MusikFest wracałam w niezłomnym przeświadczeniu, że tylko rozsądek może nas uratować – że ten kryzys zdołamy przetrwać dzięki empatii i solidarności środowiska muzycznego. Dziś czytam niepokojące doniesienia z całej Europy. I wciąż mam poczucie, że Niemcom się uda. „O tym, jak będą wyglądać nasze święta, zadecydują najbliższe dni i tygodnie”, powiedziała kanclerz Angela Merkel. Nie musiała dodawać, że dotyczy to także przyszłości muzyki w tym kraju. Niemców wystarczy poprosić, by zachowywali się odpowiedzialnie.