Świat wokół zwariował, więc być może niektórzy zdążyli już otrząsnąć się z szoku, jaki zafundował nam TW-ON przy okazji ostatniej premiery sezonu. Trzy miesiące po premierze Tristana w Baden-Baden i tyleż przed jego premierą w Metropolitan Opera ujrzeliśmy spektakl wciąż niegotowy pod względem inscenizacyjnym i – co gorsza – wzbudzający podejrzenia, że wobec takiej propozycji ujęcia tematu nigdy nie sklei się w całość. Z orkiestrą, która tym razem tylko „ugrała” (chylę czoło, bo w tych warunkach to też sztuka), z nietrafioną obsadą, a w roli tytułowej z kimś, kto w ogóle nie powinien śpiewać i pokazywać się na scenie choćby w trzecioplanowej roli halabardnika. O tym, jak uczczono kolejną „rocznicę tristanowską”, i to po blisko pół wieku nieobecności tego arcydzieła na polskich scenach – w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.
Tomasz Flasiński
Mnie mimo różnych zastrzeżeń – vide gwałt na partyturze w postaci strzałów plus idiotyczna scenka z egzekucji Morolda , dziwaczny pomysł wstawienia sceny miłosnej do składu amunicji , nieczytelna końcówka drugiego aktu i bitwa pod murami Kareolu (choć nad tym ostatnim można by dyskutować , bo wizualnie ten fragment był świetny i dałoby się go przekornie bronić od strony interpretacyjnej) , Kosma Łoś przywodzący na myśl raczej Tyriona Lannistera skradającego się do łoża lorda Tywina niż to co zaplanował reżyser , kontrowersyjny finał i kilka innych drobiazgów – rzecz się podobała , a nawet mam poczucie , że w dorobku Trelińskiego to najlepszy spektakl od prawie dekady. Ale nie w tym rzecz.
Sformułowanie o halabardniku skusiło mnie , by przemówić dwa słowa za Jayem Hunterem Morrisem – sam się sobie dziwię , że to robię , bo ogólnie rzecz biorąc mi się nie podobał. Tak , to tenor nie do tej roli , chropowaty i niezbyt liryczny , przez co w drugim akcie Tristan nie dawał się odróżnić wokalnie od… Melota (przyznam się szczerze , m. in. z tego powodu dopiero z recenzji dowiedziałem się , kto tam wtedy strzelał). Tak , nie potrafił zgrać się wokalnie z Izoldą. Ale z drugiej strony zademonstrował dobrze podparty głos , który bez forsowania czy nieczystości w śpiewie dawał się słyszeć nawet na trzecim balkonie i zachował moc przez cały spektakl – z czym potrafią mieć problemy nawet Tristanowie nader wzięci – a do tego taką dykcję , że każde słowo było zrozumiałe. Ilu zagranicznych śpiewaków debiutujących w TW-ON potrafiło tego dokazać? Ba : ilu polskich śpiewaków niebędących debiutantami w Sali Moniuszki potrafi tego dokazać? Dla mnie zatem szklanka nie całkiem pusta… choć pewnie w mniej niż połowie pełna.
Bardziej od Morrisa mnie osobiście zirytował Hagen – jako nie wiem czy nie najmniej charyzmatyczny wykonawca swojej partii w dziejach tej opery – i to , co nawyczyniała M. Muskała w przekładzie libretta. TW-ON nie może się nawet tłumaczyć , jak poznaniacy przy Jenufie , że powierzył rzecz debiutantce – tłumaczka jest renomowana , a jednak rozbiła klimat sceny miłosnej wstawką o łączącym Tristana i Izoldę „spójniku i” , Król Marek „narzekał na trudy podróży” (zamiast składać roztrzęsienie Izoldy na karb zmęczenia rejsem) i nawet na korekcie przyoszczędzono , dzięki czemu w tekście oraz na skądinąd źle czytelnej tablicy świetlnej pojawia się „Morold” , „Marold” i bodajże „Morhołt”. Chyba tylko „Marchołta” zabrakło.
Z pozdrowieniami!
Dorota Kozińska
Panie Tomaszu, różne rzeczy Pan już tu wypisywał, ale na widok zdania: „Ale z drugiej strony zademonstrował dobrze podparty głos , który bez forsowania czy nieczystości w śpiewie dawał się słyszeć nawet na trzecim balkonie i zachował moc przez cały spektakl” – przyznaję, że osłupiałam. Czy ma Pan jakiekolwiek pojęcie o emisji i impostacji głosu? Czy widział Pan kiedykolwiek na oczy partyturę tej opery? Może inaczej: umie Pan czytać nuty?
Ma Pan niewątpliwą łatwość pisania. Ja również z polszczyzną radzę sobie nieźle. Co nie uprawnia mnie do zamieszczania na blogu prowadzonym przez zoologa komentarzy w stylu: „U tego pingwina z Grenlandii najbardziej zaimponował mi sprawnie działający aparat przetchlinkowy”.
Żarty sobie stroję, ale naprawdę jest mi smutno. Radzę Panu ze szczerego serca, Pan naprawdę powinien zająć się w życiu czymś innym. Pozdrawiam.
gz
Panie Tomaszu!
Nie śledzę Pana komentarzy na tym blogu, ani na żadnym innym, ale jak się okazuje może to być znakomitą rozrywką. Pani Kozińska chyba ma rację radząc żeby Pan się zajął czym innym, ale najpierw może niech Pan spróbuje iść na jakieś lekcje emisji głosu / śpiewu do kogoś kto się na tym zna i Pana nie oszuka.
Nie po to żeby śpiewać! Absolutnie nie!!! Bo pisząc te bzdury o Hunterze Morrisie dał Pan dowód na to, że Pan absolutnie nie słyszy, i czegoś takiego, jak „nieczystości w śpiewie” nigdy Pan nie usłyszy. Ale wiem, że i bez tego da się pokazać, wytłumaczyć w bardzo podstawowym zakresie co to jest „podparcie”, „forsowanie głosu” i jeszcze kilka innych rzeczy, i nawet bez umiejętności czytania nut, ja nie wątpię w to, że Pan tego nie potrafi, też da się to zrobić. Jak już Pan odbędzie tych parę lekcji to dopiero wtedy niech się Pan zajmie czym innym.
Być może jest Pan bardzo wrażliwym człowiekiem, sądzę, że pewnie lubi Pan posłuchać, jak ktoś śpiewa, i z tego co widzę jeszcze bardziej lubi jak ktoś nieudolnie próbuje śpiewać – to nie przeszkadza, żeby chodzić do opery, ani nawet przeczytać recenzję i można mieć z tego jakąś przyjemność ale jak się nie ma za grosz słuchu to może lepiej nie wypowiadać się na temat muzyki.
Dorota Kozińska
gz – proszę się tak nie denerwować. Jest spora nadzieja, że Jaya Huntera Morrisa w Warszawie już nie usłyszymy. Teraz pomęczą się z nim w Nowym Jorku, bo go Gelb obsadził w roli Eryka w „Holendrze Tułaczu”. Biedny Nézet-Séguin…
Kan
Eee, taki wysmakowany blog i tak walicie człowieka na odlew! Głuchy, na niczym się nie zna i w ogóle – do szkoły! Nie znam Tomasza Flasińskiego, ale nie uważam, „że może to być znakomitą rozrywką”.
Dorota Kozińska
Zgadzam się, tym razem nas poniosło, ale tylko z pozoru. Być może nie śledził Pan wcześniejszych komentarzy Tomasza Flasińskiego (pod innymi wpisami), ale tym razem postanowiłam zareagować stanowczo (z komentarza gz tłumaczyć się nie będę, za to w pełni usprawiedliwiam, zważywszy na to, co ze sceny dobiegało ZAMIAST partii Tristana i jak to się miało do jakiegokolwiek rzemiosła wokalnego). To, co uprawia Tomasz Flasiński, to już nawet nie jest trolling, to najniebezpieczniejsza odmiana dyletantyzmu – groźna jak zaraza, bo podana w erudycyjnym sosie i przyzwoitą polszczyzną. Wobec braku jakichkolwiek mechanizmów weryfikacji tego, co dzieje się w sieci, tego rodzaju teksty (bo TF pisuje też do rozmaitych portali) uchodzą za recenzje, a ich autorzy za krytyków. I artyści potem się na owe kurioza powołują. Z tym trzeba walczyć, bo za dziesięć lat się nie pozbieramy. Już nie jest dobrze. Przy okazji zapowiadam, że TF po tym wyczynie będzie miał u mnie dożywotniego bana – i zaręczam, że już nigdy więcej nikogo na moim blogu nie poniesie.