Pytanie, na które nie ma odpowiedzi

„Graarudowa dokłada wszelkich starań, żeby nam zaszkodzić, i nie ma zamiaru się patyczkować. Postanowiła się zemścić za krzywdę swojego męża, któremu nie pozwolili zaśpiewać Tristana pod Toscaninim. Wygarnęła Lauritzowi twarzą w twarz, że narobi mu smrodu. No pięknie. Dotrzymała słowa, czujemy się w Bayreuth jak w piekle. Co dzień nowe pyskówki i oszczerstwa. Jest coraz gorzej, kobieta przekracza wszelkie granice” – zanotowała w swoim dzienniku Maria Melchior przed sierpniowymi spektaklami Tristana i Izoldy, w 1930 roku w Bayreuth. Po triumfalnym sukcesie Melchiora, który stał się punktem zwrotnym w jego karierze, swary poszły w niepamięć. Z upływem lat zapomniano także o wielkim rywalu i poprzedniku legendarnego Heldentenora, uchodzącego dziś za niedościgniony wzorzec śpiewu wagnerowskiego.

Anegdota, jakich wiele? Świadectwo zawiści sfrustrowanej żony, która nie umiała przełknąć goryczy porażki i pogodzić się z myślą, że mąż musi ustąpić miejsca znacznie lepszemu śpiewakowi? Niezupełnie. Anna Riesterer-Graarud znała się na rzeczy. Była wybitnym muzykiem i pedagogiem: to właśnie ona odkryła potencjał wokalny młodszego od niej o jedenaście lat Norwega, to ona naprawiła błędy jego poprzednich nauczycieli i wyprowadziła przyszłego towarzysza życia na najlepsze sceny Europy. Oszalała z bezsilnej wściekłości Anna zdawała sobie sprawę, że odkrycie talentu Melchiora będzie miało dalekosiężne i nieodwracalne następstwa. Nic już nie będzie, jak dawniej – estetyka śpiewu, której hołdował sam Wagner, odejdzie na zawsze do lamusa. Przyjdzie nowe, pociągnie za sobą falę mniej lub bardziej udanych naśladownictw i w krótkim czasie zyska miano wzorca, do którego będą się odnosić zarówno wykonawcy, jak krytycy i wielbiciele mistrza z Bayreuth.

Gunnar Graarud urodził się w 1886 roku w Holmestrand pod Oslo, w rodzinie powszechnie szanowanego lekarza i parlamentarzysty, którego pasją była historia Norwegii. Graarudowie mieli troje dzieci: niestety, pierworodna córka zmarła w dzieciństwie, a młodszy syn Finn, który marzył o karierze śpiewaczej podobnie jak Gunnar, dożył wieku zaledwie 24 lat. Gunnarowi przypadła niewdzięczna rola jedynego spadkobiercy rodzinnych tradycji i prestiżu. Mimo że od małego interesował się muzyką i teatrem, po ukończeniu szkoły średniej kontynuował naukę w technikum, później zaś na politechnice w Karlsruhe. Postawił na swoim dopiero po studiach, w 1911 roku: przeprowadził się do Monachium i rozpoczął regularne lekcje śpiewu. Nie szło mu najlepiej, wrócił więc do Karlsruhe, gdzie w końcu znalazł odpowiedniego pedagoga: wspomnianą już Annę Elisabeth Riesterer, która zakochała się najpierw w głosie, potem zaś w samym mężczyźnie. Starszy pan Graarud skapitulował. Wymógł jeszcze na synu przystąpienie do egzaminów inżynierskich, od których wyniku uzależnił dalszą pomoc finansową dla upartego młodzieńca. Gunnar junior zdał. Gunnar senior ciężko westchnął i pogodził się z losem.

To właśnie Anna zdołała „otworzyć” ten głos, prowadzony z początku w kierunku barytonu lirycznego. Popracowała nad górnym rejestrem, nadała mu przepiękną, świetlistą barwę, nie zatracając przy tym głębokiego, aksamitnego brzmienia w dole i średnicy. Wyposażyła Graaruda w nieskazitelną technikę belcantową, dzięki której z powodzeniem znajdował się w repertuarze operowym, pieśniowym i oratoryjnym, imponując wspaniałym legato, idealnym wyrównaniem w rejestrach i tym szczególnym rodzajem muzykalności, który sprawiał, że partnerzy w skupieniu wsłuchiwali się w jego frazę, zamiast go przekrzykiwać. Graarud zadebiutował w 1917 roku, śpiewając dla żołnierzy armii niemieckiej na froncie zachodnim Wielkiej Wojny. Rok później doczekał się pierwszego występu scenicznego, na deskach Stadttheater w palatynackim Kaiserlautern. W 1919 roku, wraz ze świeżo poślubioną Anną, przeniósł się na krótko do Norwegii. Nie zagrzał długo miejsca w ojczyźnie. W 1920 przyjął angaż w Nationaltheater w Mannheimie, dwa lata później w berlińskiej Volksoper. Na Festiwalu Händlowskim w Getyndze odniósł wielki sukces w partii Kserksesa. W połowie lat dwudziestych był już solistą Städtische Oper w Berlinie i Stadttheater w Hamburgu. W 1928 roku wcielił się w postać Króla Sisery na niemieckiej premierze Dèbora e Jaéle Ildebranda Pizzettiego, w tym samym roku zaśpiewał u boku Marii Jeritzy w Egipskiej Helenie Straussa na scenie wiedeńskiej Staatsoper. Miał już wówczas w repertuarze ponad czterdzieści ról operowych i niemal tyle samo partii oratoryjnych.

Triumfy Graaruda na scenie w Bayreuth rozpoczęły się w roku 1927. Śpiewał tam z powodzeniem Tristana, Zygmunta i Parsifala, a także – z mniejszym sukcesem – Zygfryda w Zmierzchu bogów. O dziwo, nie udźwignął właśnie tej partii, nie zaś budzącej nabożną grozę roli Tristana, do której wydawał się wówczas stworzony: w przeciwieństwie do większości tenorów, świetnie sobie radził w niższych, „barytonowych” odcinkach, w których śpiewacy często muszą śpiewać siłowo, żeby przebić się przez orkiestrę. Być może właśnie niespodziewane kłopoty z Zygfrydem przyczyniły się do decyzji organizatorów, by partię Tristana powierzyć w 1930 roku fenomenalnemu Melchiorowi. Zanim jednak „efekt Melchiora” zadziałał na dobre, Graarudowi udało się zdyskontować wcześniejsze sukcesy we Wiedniu, gdzie między innymi wcielił się w postać tragicznego kochanka pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Wciąż odnosił sukcesy w operach Straussa, choćby w partii Heroda w Salome, prowadzonej w Covent Garden przez Bruno Waltera. W 1937 roku został profesorem wiedeńskiej Akademii Muzycznej.

Niestety, jeszcze przed wybuchem II wojny światowej uwikłał się we flirt z nazizmem. Został aktywnym członkiem NSDAP. W czasie wojny z zapałem i przekonaniem wspierał działania propagandy narodowosocjalistycznej we Wiedniu. W 1942 roku, w wywiadzie dla norweskiej gazety „Aftenposten”, zadeklarował gotowość wstąpienia do Waffen-SS. Jeździł po Niemczech i po Norwegii z pogadankami, w których głosił pochwałę polityki Hitlera. W 1945 roku, po wkroczeniu aliantów do Wiednia, stracił posadę na Akademii. Próbował nawiązać kontakt z ojczyzną i organizować koncerty w Norwegii. Jak się łatwo domyślić, bezskutecznie. Zmarł w zapomnieniu w Stuttgarcie, w 1960 roku, i został później pochowany w rodzinnym Holmestrand.

Jedynym nagraniem Graaruda z okresu jego świetności, do którego stosunkowo łatwo dotrzeć w sieci, jest legendarna, pierwsza w historii niemal kompletna rejestracja Tristana z Bayreuth pod batutą Karla Elmendorffa (1928). Graarud śpiewa u boku Nanny Larsén-Todsen, tej samej, która dwa lata później wystąpiła jako Izolda z Lauritzem Melchiorem. Trudno sobie wyobrazić większą przepaść stylistyczną niż ta, która dzieliła ówczesnych rywali. Paradoksalnie, łabędzi śpiew Graaruda brzmi w naszych uszach „współcześniej” niż poczynania nieudolnych kontynuatorów tradycji Melchiora. Nieprawdopodobna muzykalność, pełna identyfikacja z rolą, nieziemskie piękno frazy i umiejętność zachowania lirycznej barwy we wszystkich rejestrach przywodzą na myśl skojarzenia z dzisiejszym modelem wykonawstwa historycznego, które dąży nie tylko do prawdy muzycznej, ale też osadzenia tej „prawdy” w szerszym kontekście dzieła. Słynne „O König, das kann ich dir nicht sagen” z finału drugiego aktu Tristana to przejmujący obraz bezradności w obliczu złamania wszelkich nakazów i kodów kulturowych. Król Marek zastaje „swoją” Izoldę w objęciach „swojego” Tristana. Prosi go o wyjaśnienia, ale na próżno. To, co się wydarzyło, wykracza poza granice zrozumienia. Nie sposób już się odwołać do czyjegokolwiek poczucia honoru. Oboje zawiedli i zdradzili Marka, ale Tristan padł też ofiarą zdrady swojego przyjaciela Melota. Nikt już nie jest tym, kim był przedtem. Coś się nieodwracalnie skończyło. Nie wiem, czy ktokolwiek wyraził to dobitniej w swojej interpretacji niż Gunnar Graarud. Wciąż nie mieści mi się w głowie, jakim sposobem człowiek o takiej inteligencji i wrażliwości dał się później wciągnąć w tryby hitlerowskiej machiny śmierci. Proszę mnie nie pytać. Das kannst du nie erfahren.

18 komentarzy

  1. Janusz Szymański

    Witam!
    Wspomniane przez Panią nagranie Tristana w 2003 roku było opublikowane przez nieoceniony NAXOS i za przystępną cenę, stosunkowo łatwo, w swoim czasie, dostępne także w Polsce. Nie omieszkałem z tego skorzystać nie mając wówczas pojęcia o jego wyjątkowej wartości. Ale od początku bardzo mi się podobało.

  2. Grzegorz Klemp

    Wspaniały głos, podzielam wszelkie zachwyty. Co do jego flirtu z nazizmem to niezbyt mnie to dziwi, bo w Norwegii było to powszechne. Można tu wspomnieć noblistę Knuta Hamsuna, który zachował sie tak samo. Wielu młodych Norwegów zasilało z pełnym entuzjazmen szeregi dywizji Waffen SS Wiking, a ideologia nazistowska miała tam wielkie rzesze entuzjastów.

    • Witam serdecznie naszego wiernego słuchacza trybunałowego. Cieszę się, że kunszt Graaruda przypadł Panu do gustu. Co do flirtu z nazizmem – wszystko to wiemy, i o Hamsunie, i o wielu mu podobnych, nie tylko w Norwegii. Ja jednak się dziwię i dziwić się nie przestanę, bo tak się składa, że zdziwienie jest podstawą mojej wrażliwości, a przy okazji – o czym już nieraz się przekonałam – niesłychanie skuteczną metodą badawczą.

  3. Marcin Trzęsiok

    Graarud, Hamsun, Heidegger, Strawiński (jego list do Mussoliniego z roku 1935 w tonie najwyższego podziwu, potem wizyta u Duce), antysemityzm Szymanowskiego. A to przecież wierzchołek góry lodowej. A na tej górze sadowi się od kilku dziesiątków lat trubunał wyniosłych moralistów. Kto jest sędzią w tym procesie? Często (dziś zwłaszcza) ludzie lekcy, którzy na takie próby nigdy nie zostali wystawieni; tamtych emocji nie są w stanie sobie wyobrazić (ja też nie potrafię). Ludzie, którzy wiedzą, co było potem („A jeśli wiesz, co było potem/ to dziwnie ci nad Herodotem”). Kogo bronią? Ofiar, których już nie ma wśród nas, czyniąc z nich ofiary na wieki wieków. A chce ktoś, by mu przyprawić gębę wiecznej ofiary? Czy to ma być jakieś zadośćuczynienie? Ta wyniosłość jest pozbawiona zmysłu rzeczywistości. Zysk wyniosłego polega na wpompowaniu w siebie poczucia wyższości. Ale to najbradziej bałamutne w tym wszystkim. Dobrze, że odwiedzamy takie czyśce historii. Tam jest więcej prawdy życia niż w świecie politycznej poprawności.

    • Piotr Kamiński

      Wrzucę dwie rzeczy :

      „Moraliści”. o których Pan pisze, bardzo lubią się szczycić odwagą na pobojowiskach, wydając bohatersko wojny dawno wygrane. To im pozwala omijać szerokim kołem, w nietkniętym poczuciu własnej wartości, wojny, które trzeba by wydać dzisiaj, z dwojakim ryzykiem : moralnym (że się źle wybrało stronę) i fizycznym (w ryja możn dostać). Syndrom Stefka Burczymuchy oraz Papkina.

      Przecie z równym poczuciem wyższości natrząsamy się z pradziadów, którym się zdawało, że Ziemia stoi na czterech słoniach. a wokół niej krąży słońce. Hahahaha, Cheniek jezd gupi.

      Ponadto spostrzec jednak należy, że nieporównanie więcej „najlepszych” dało się zbałamucić przeciwnemu bóstwu i zbałamucenie trwało dużo dłużej. W tym geniusz tegoż bóstwa : wystarczyło na szyldzie napisać „wszyscy ludzie będą braćmi”, a poszło jak świeże bułki.

      • Ja się nie natrząsam. Jak byłam mała, razem z moim podlaskim prawujkiem odczynialiśmy urok rzucony na krowę, którą wzdęło. I pomogło. Troszkę żartuję, żeby temperatura dyskusji zanadto się nie podniosła. Ale robi się ciekawie.

        • Piotr Kamiński

          No, ja bardzo przepraszam, to zupełnie co innego. Na wzdęte krowy to sprawdzona metoda, my zaś przed ponownym wyjściem z domu zawsze siadamy. Najlepiej oderwać nogi od ziemi, choć na chwilkę, wtedy działa skuteczniej.

  4. Grzegorz Klemp

    Nikogo nie osądzam, ani nie moralizuję. Nawet mogę zrozumieć, bo Norwegowie byli dla ideologów nazizmu idealnymi nordykami i Aryjczykami, a na pochlebstwa wielu się łapie. Tym bardziej, że ludzie umoczeni w drugi z totalitarnych ustrojów wyszli z tego bez szwanku, bo zwycięzców nikt nie sądzi.

  5. Grzegorz Klemp

    Przepraszam za literówki, właśnie zobaczyłem, że nie można edytować wpisów, więc będę bardziej uważał.

    Jestem od pewnego czasu stałym czytelnikiem pani bloga, ale na tematy ściśle muzyczne wolę się nie wypowiadać. Przez ponad 20 lat słuchalem rocka i wiem o tym bardzo wiele, ale klasyka to zupełnie inna sprawa. Śpiew Graaruda bardzo mi się podoba, ale czemu? Tego nie wiem.

  6. Marcin Trzęsiok

    Rzeczywiście, nie osądza Pan wprost ani Graaruda ani Hamsuna. Jednak takie automatyczne skojarzenia/wiązanki nazwisk, jeśli nie są zinterpretowane, brzmią moralizatorsko; trudno by było mnie przekonać, że chciał Pan dorzucić neutralną notkę faktograficzną. Taką strategią ukrytej sugestii posługuje się dziś wielu (większość?) publicystów politycznych, społecznych czy kulturalnych. Stąd poczucie miałkości, przesytu, banału i nieprzystawalności tych opinii do „żywego życia”. Ani my nie jesteśmy aniołami, ani oni nie byli diabłami. A kłębowisko emocji jest nie mniejsze w nas, tylko tak okropnie stłumione przez etykietę poprawności. Wagner – tak, może właśnie Wagner jest nam potrzebny, z krwi i kości. (Choć niewiele to pomoże).

    • Piotr Kamiński

      Oj, potrzebny. Np., jak Pan z pewnością zauważył, zamiast porządnej biografii czy monografii, wydano właśnie po polsku kolejne… banialuki psu na budę, tym razem autorstwa późnego wnuka, który głośno mówi, że ma pradziadka w tylnej dziurce ptaszka zwanego kurkucielem, choć przecie tylko z niego żyje… I nawet poważny dziennik robi temu reklamę.

      • Warto zwrócić uwagę, że poważny dziennik robi temu panu reklamę przy walnej pomocy dziennikarki, która zadaje mu pytania jeszcze głupsze, niż udzielane przezeń odpowiedzi. A to już sztuka.

  7. Grzegorz Klemp

    Te banialuki psu na budę to „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną” Gottfrieda Wagnera? Kupiłem to w ciemno, a potem usłyszałem w dwójce rozmowę z autorem i żaluję tego zakupu. Ale może kiedyś przeczytam, tak dla rozrywki, żeby zobaczyc jak można nie lubić swojej rodziny.

Skomentuj Piotr Kamiński Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *