Opera na swoim

Dzisiejszy wpis będzie krótki. Dotyczy bowiem opery, której jeszcze nie ma. Której nie zauważył nawet Norman Lebrecht, który zauważa prawie wszystko. Informacje o zawiązaniu Oxford Opera Company dotarły do mnie za pośrednictwem Facebooka. Poczułam się jak w domu: pomysłodawcą przedsięwzięcia jest Stuart Pendred, aktor, który dopiero w 2011 roku, po studiach u Juliana Gavina, zdecydował się kontynuować karierę jako operowy bas-baryton. Pisałam o nim dwukrotnie przy okazji obydwu inscenizacji Tristana i Izoldy w Longborough Festival Opera, w których wcielił się z powodzeniem w rolę Kurwenala. Wcześniej zaśpiewał Hagena w tamtejszym Ringu. W 2016 roku zrealizował partię Biterolfa w Tannhäuserze pod batutą Anthony’ego Negusa. Prywatnie jest mężem Rachel Nicholls, pierwszej tamtejszej Izoldy, która święciła triumf u boku Petera Wedda w 2015 roku i od tamtej pory zdyskontowała swój sukces na kilku innych europejskich scenach, między innymi w Stuttgarcie, Karlsruhe, Rzymie i Turynie. W pierwszym i jak dotąd jedynym przedsięwzięciu aspirującej opery w Oksfordzie – koncertowym wykonaniu Toski pod batutą Neila Farrowa, 3 marca w Wesley Memorial Methodist Church – podjął się roli Scarpii. Partię tytułową wykonała Lee Bisset, fenomenalna Izolda z ubiegłorocznego wznowienia Tristana w reżyserii Carmen Jakobi, która po raz pierwszy wystąpiła w operze Pucciniego w 2014 roku, też w LFO. Rolę Cavaradossiego wziął na siebie Stephen Aviss, kolejny aktor-śpiewak, którego nie mogłam się nachwalić po ubiegłorocznych przedstawieniach Balu maskowego w Winslow Hall Opera, gdzie dał się poznać jako znakomity Gustavo.

Stuart Pendred. Fot. Jamie Scott.

Dlaczego o tym wszystkim piszę, mimo że na oficjalnej stronie nowej opery w Oksfordzie nie ma żadnych zapowiedzi kolejnych wydarzeń? Między innymi dlatego, że za nową inicjatywą stoją Susan Bullock, o której wspominałam między innymi przy okazji ubiegłorocznej inscenizacji Greka Turnage’a na Festiwalu Edynburskim, i zasłużony tenor Richard Berkely-Steele, pamiętny generał Philip Wingrave z kilku inscenizacji opery Brittena. Dlatego, że sądząc z wpisów na Facebooku, najwięcej radości przysporzyło organizatorom przygotowanie chóru dziecięcego, który w lwiej części złożył się z dzieci solistów i z uczniów miejscowych szkół, zachwyconych udziałem w „prawdziwej” operze i możliwością kontaktu z doświadczonymi artystami scen muzycznych.

Lee Bisset i Stephen Aviss na próbie przed koncertowym wykonaniem Toski. Fot. Oxford Opera Company.

Niewykluczone, że działalność opery, na którą „Oksford zasłużył”, zakończy się na jednym koncercie. Mam nadzieję, że będzie inaczej. Na razie nie kryję podziwu, że w trudnym czasie poprzedzającym Brexit, w atmosferze hiobowych zapowiedzi końca ambitnych przedsięwzięć kulturalnych, znalazła się grupka zapaleńców, którzy traktują swój pomysł z równą powagą, jak inicjatorzy działań partycypacyjnych w polskich gminach i samorządach. Oksford jest jednym z najstarszych ośrodków uniwersyteckich na świecie, miastem, w którym byle księgarnia poświęca więcej miejsca literaturze muzycznej niż specjalistyczny sklep w centrum Warszawy. Dojazd do Londynu, Longborough i Winslow zajmuje stąd mniej niż godzinę podróży pociągiem. Do Garsington Opera można dotrzeć autobusem miejskim spod gmachu kolegium Christ Church. A mimo to oksfordczycy chcą mieć własną operę, osobny teatr muzyczny, w którym dzieci będą mogły zdobywać pierwsze szlify wokalne, a dorośli przeżywać pierwsze operowe wzruszenia. Gorąco im kibicuję – z nadzieją, że doczekam się kiedyś Opery na Kamionku, Opery Grochowskiej, Opery na Olszynce – choćby maleńkich, ale prężnych kompanii, kultywujących tradycję lokalnych teatrów uczestniczących. Teatrów, które wierzą w tragedię Toski i nie szydzą z dylematów Jenufy. Prawdziwych teatrów operowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *