Droga do saliny

Dziś uzupełnienie noworocznych życzeń sprzed czterech dni: żebyśmy nie zapomnieli, do jakich przedstawień tęsknimy, których artystów i jakich dzieł naprawdę nam brakuje, z jakim zapałem chcielibyśmy o nich myśleć, pisać i czytać. W lipcu 2011 roku relacjonowałam premierę Matsukaze w TW-ON na łamach dawnego „Ruchu Muzycznego”. Minęło prawie dziesięć lat, a żaden z twórców i uczestników tamtego przedsięwzięcia nie zawiódł mnie do dziś. Nie chcę, byśmy przez pandemię wpuścili w nasze życie muzyczne kicz, tandetę i prowizorkę. Niech teatr operowy odrodzi się inny, ale przynajmniej na takim poziomie – w Polsce i na całym świecie. Jeszcze raz do siego roku: może mimo wszystko okaże się łaskawszy.

***

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Znudzeni swojskością współmieszkańców i własnej kultury uciekamy do innego świata, by po pewnym czasie dojść do zdumiewającego wniosku, że oswoiliśmy się z obcym miejscem, i znów zacząć tęsknić za jakąś odmianą. W niektórych budzi się wówczas nostalgia. Odkrywają na nowo swoją tożsamość, przefiltrowaną przez doświadczenia z podróży. Taki jest właśnie Toshio Hosokawa, wychowany na sennych przedmieściach Hiroszimy, wykształcony w Niemczech pod kierunkiem koreańskiego azylanta Isanga Yuna, zafascynowanego kulturą arabską Szwajcara Klausa Hubera i niepoprawnego angielskiego modernisty Briana Ferneyhough. Ten Japończyk, który przysypia z nudów na przedstawieniach teatru , wraca do najcenniejszych wartości tradycyjnej muzyki japońskiej – swobody metrycznej i przepysznej kolorystyki dźwięków przejściowych – wzbogacając je środkami stosowanymi w muzyce europejskiej. Komponuje kolejne opery na motywach sztuk , sprawia jednak wrażenie, jakby zajął strategiczną pozycję na moście hashigakari, który w teatrze klasycznym łączy scenę z garderobą aktorów. Bliżej mu wprawdzie do tej garderoby niż Brittenowi albo nawet Stockhausenowi, wciąż jednak na tyle daleko od pierwowzoru, że przeciętnie wykształcony człowiek Zachodu może śledzić narrację bez większych kłopotów.

Nad ziemią unosi się duch Matsukaze (Barbara Hannigan). Fot. Krzysztof Bieliński

W spektaklu Matsukaze dla widza z Polski właściwie wszystko jest nowe. Począwszy od wielostronnej koprodukcji z zespołem Sasha Waltz & Guests, Théâtre Royal de la Monnaie z Brukseli, Les Théâtres de la Ville de Luxembourg i Berliner Staatsoper, przez międzynarodowy zespół, do którego dołożyliśmy „tylko” orkiestrę TW-ON, samą muzykę Hosokawy, znaną prawie wyłącznie bywalcom „Warszawskich Jesieni”, aż po tworzywo dramatyczne jego opery. Libretto Hannah Dübgen nawiązuje do XIV-wiecznej sztuki Kanamiego, zrewidowanej sto lat później przez Motokiyo Zeamiego, która opowiada historię dwóch sióstr trudniących się warzeniem solanki. W domu Matsukaze i Murasame gościł przez pewien czas Ariwara no Yukihira, skazany na wygnanie urzędnik dworski (skądinąd postać historyczna), w którym siostry zakochały się bez pamięci. Kiedy odszedł, ich miłość nie wygasła – nawet po śmierci Yukihiry i obydwu nieszczęsnych kobiet, które odtąd błądziły wśród żywych, skazane na pobyt w doczesnym świecie za naganne przywiązanie do rzeczy przemijalnych. Kilkaset lat po tragedii wędrowny mnich spostrzega nad morzem sosnę z wyrytymi w pniu imionami sióstr i prosi rybaka o wyjaśnienia. Pod wieczór znajduje schronienie w warzelni, gdzie nawiedzają go duchy Matsukaze i Murasame. Zakończenie opery różni się od finału sztuki – w pierwowzorze Matsukaze dostrzega w sośnie ukochanego i popada w szaleństwo, tymczasem Murasame udaje się wyleczyć z przetrwałej miłości i opuścić świat żywych. W operze Hosokawy obydwie siostry jednoczą się z naturą i dostępują wybawienia przez śpiew i taniec. Zupełnie nie po buddyjsku i nie po japońsku, raczej w konwencji katharsis, zdecydowanie bardziej czytelnej dla widza europejskiego.

Już sama zmiana zakończenia zdaje się sugerować, że Hosokawa – a wraz z nim niemiecka choreografka Sasha Waltz – nie trzymają się kurczowo żadnej tradycji. Czerpiąc pełnymi garściami z dorobku kultur Wschodu i Zachodu, tworzą jakość odrębną: dostatecznie oszczędną w wyrazie, by kojarzyła się z ojczyzną kompozytora, wystarczająco linearną pod względem narracyjnym, by przekonała odbiorcę z Zachodu. Hosokawa posługuje się zespołem złożonym z dwudziestu kilku instrumentalistów, ośmioosobowym chórem i czworgiem solistów. Jak na operę – nawet kameralną – niewiele. Jak na teatr nō, obsada zdecydowanie zbyt liczna, zwłaszcza że na scenie pojawia się też kilkanaścioro tancerzy. W partyturze są partie przeznaczone zarówno na tradycyjne instrumenty orkiestrowe, jak instrumenty japońskie, ale misternie tkana materia kompozycji opiera się w dużej mierze na interwałach czystych, długich stojących dźwiękach w dolnym rejestrze i raptownych wejściach perkusji. Wyraźną linię melodyczną i konsonanse da się wysłyszeć nawet w elektronicznie przetworzonych odgłosach przelewania solanki przez czerpak. Z drugiej strony, mimo „europejskiej” barwy głosów solowych, frazy są po „azjatycku” rozpoczęte, wyprowadzone i zakończone, często też finezyjnie ornamentowane.

Podobnie niejednoznaczna jest koncepcja Sashy Waltz. Choć Niemka zdążyła już przyzwyczaić swoich wielbicieli do tańca mocnego, nieledwie akrobatycznego, przeczącego tradycyjnym podziałom na role żeńskie i męskie, do tego spektaklu wybrała solistów miękkich, eterycznych, przedkładających ekspresję gestu nad ekspresję ciała. W jej choreografii próżno jednak szukać abstrakcyjnego gestu nō, kształtowanego na niemal pustej scenie, naładowanego symboliką i tak sugestywnego, że aktor zostawia za sobą jakby smugę własnego ruchu. Matsukaze to kolejny etap na drodze do odrębnego stylu Waltz, która ciało traktuje jak tworzywo, myśli o tańcu jak o elemencie scenografii, wpisuje gest taneczny w partyturę. Pia Meier Schriever i Chiharu Shiota stworzyły na jej potrzeby dwa skrajnie odmienne rodzaje przestrzeni: ażurowy szkielet domu japońskiego i gęstą sieć ze sfilcowanej wełny, symbolizującą już to świat duchów, już to płytką salinę, już to gałęzie rosnącej nad morzem sosny. Tancerze poruszają się w tych ramach jak żywe symbole, śpiewacy uczestniczą w działaniach tanecznych i realizują swoje partie w skomplikowanych, przeczących grawitacji pozach.

Gęsta sieć wyznacza granicę między światem realnym a nadprzyrodzonym. Fot. Krzysztof Bieliński

W tej dziwnej rzeczywistości scenicznej – zbyt wystawnej na tradycję japońską, zbyt surowej na przyzwyczajenia Europejczyków – rozgrywa się teatr z prawdziwego zdarzenia. Nie zabrakło typowych dla Waltz gier z płaszczyzną (tancerz miota się na pionowej sieci, jakby przedzierał się przez gąszcz morskich wodorostów). Interakcje między wykonawcami – bohaterami opowieści, tłumem niemych duchów i komentującym na grecką modłę chórem – są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. W przejmującej scenie Snu pojawia się postać bez twarzy, wzorowana na demonie noppera-bō – niezwykle sugestywne odzwierciedlenie ułudy, w jakiej żyją obydwie siostry, bo ten przerażający stwór upodabnia się do ludzi znanych i kochanych, żeby w najmniej spodziewanej chwili odsłonić przed nimi martwe, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oblicze. Scena oczyszczającej nawałnicy przywodzi na myśl skojarzenia z abstrakcyjną kaligrafią japońską: z teatralnego nieba, zamiast kropel deszczu, lecą szeleszczące patyki. Wspólne dzieło Hosokawy i Waltz pod pewnymi względami ucieleśnia kluczową dla teatru koncepcję yugen: idealnej harmonii treści zawartych w muzyce, tańcu, śpiewie i przekazie tekstowym.

Po raz pierwszy od lat miałam poczucie, że uczestniczę w wydarzeniu muzycznym i teatralnym najwyższej rangi. Że obserwuję owoc współpracy, który dojrzewa na moich oczach. Że nie duszę się w atmosferze prowincjonalnego pseudonowatorstwa, tylko podziwiam kunszt artystów cenionych na całym świecie. W partii Matsukaze wystąpiła fenomenalna Barbara Hannigan, znana z pysznych kreacji w operach Strawińskiego, Andriessena i Michela van der Aa. W roli Murasame usłyszeliśmy mezzosopranistkę Charlotte Hellekant, jedną z najwybitniejszych odtwórczyń repertuaru Mahlerowskiego. Jako Mnich wystąpił rozchwytywany przez dyrygentów i reżyserów bas Frode Olsen. Znakomity Kai-Uwe Fahnert (Rybak) współpracował już z Sashą Waltz przy Medei Dusapina. O sztuce Waltz pisałam nieraz, o jej wspólnych działaniach z Vocalconsort Berlin i wydanej przez zespół płycie z motetami Bacha krytyka donosi w samych superlatywach. Na tym tle instrumentaliści TW-ON pod batutą Pabla Herasa-Casado spisali się więcej niż dobrze.

W imieniu Matsukaze kryje się gra słów: dosłownie znaczy „wiatr w sosnach”, człon matsu można jednak zinterpretować jako podszyte tęsknotą oczekiwanie. Tak właśnie się czuję, czytając plany repertuarowe warszawskiego Teatru na najbliższy sezon. Niech mi buddyści wybaczą.

7 komentarzy

  1. bx2001

    Przepraszam, że dygresja poza tematem notki, ale nie ma gdzie zapytać – słuchałem dziś Trybunału z Sea pictures Elgara i tak mnie zaczęło zastanawiać a propos Barenboima, jakie ma Pani zdanie na temat interpretacji oper Wagnera i poniższą alternatywę:

    Janowski czy Thielemann?

    Pozdrawiam
    Krzysztof

    • Nie szkodzi :) Tak Pan trafił, że akurat żaden do moich ulubieńców w tym repertuarze nie należy – ale to szerszy problem, bo z wykonawstwem Wagnera generalnie źle się porobiło i prawie wszyscy grają i śpiewają go tak, że człowiek naprawdę ma ochotę na Polskę najechać, jak u Woody’ego Allena. Z drugiej strony, kwestia gustu – bo jeśli mowa o stylu, to z pewnością nie tak powinno to brzmieć, ale może dożyję jakiegoś Wagnerowskiego HIP-u ;)
      Najbezpieczniejszy jest według mnie Janowski – rzetelne, solidne muzykowanie, czasem bez polotu, ale i grzechu większego w tym nie ma. Thielemann jest fachowiec (słychać to zwłaszcza w Bayreuth), ale wyjątkowo irytuje mnie jego skłonność do monumentalizmu i pławienia się w pięknie brzmienia, z którego często nic nie wynika – to typowy dyrygent-mimetyk, naśladuje wielkich, i to całkiem zgrabnie, ale indywidualności w tym za grosz. Najmniej serca mam do interpretacji Barenboima: ociężałe, nieczytelne, bez pulsu. Cała trójka pracuje z najlepszymi orkiestrami na świecie, więc zawsze da się tego słuchać, tylko że mnie już nie wystarcza w Wagnerze, żeby było głośno, równo i ładnym dźwiękiem.
      Serdeczności!

      • bx2001

        Dzięki za odpowiedź.
        Za mało jestem jeszcze osłuchany, za mało wiem, żeby się szerzej wypowiedzieć, ale gdzieś tam intuicyjnie podobnie odczytuję Janowskiego i Thielemanna :) tych akurat znam chyba najdokładniej. Mi chyba najbardziej odpowiadałaby jakaś ich synteza (o ile się tak da). W Śpiewakach z Pentatone na przykład są momenty, w których brakuje pary, jakiejś mocy, ale z drugiej strony bardzo lubię selektywność Janowskiego. Mam wrażenie, że czasem Thielemann gubi pewne detale przez tę właśnie swoją monumentalną jednotorowość, które to detale czasami ujmują dramaturgii lub ich brak nie podkreśla odpowiednio nastroju chwili (nie wiem sam, może mi się to tylko wydaje). A znowu u Janowskiego przydałby się czasem ten monumentalizm. Barenboima mam dwa nagrania: Parsifala i Tannhausera. Co do Parsifala jestem obojętny, natomiast Tannhauser (m.in. z W. Meier) jest momentami jakiś taki rozlazły, jakby się zupa z talerza czasem wylewała. No dobrze, popłynąłem już za bardzo.
        A tak jeszcze przy okazji, co Pani sądzi o premierze Śpiewaków Norymberskich z Bayreuth (z Jordanem, Volle, Vogtem, Schwanewilms)? O Vogcie zdanie Pani dosokanle znam, rzecz jasna :) ale bardziej mnie ciekawi, co ma Pani do powiedzenia przede wszystkim nt. Jordana, ale też Volle. I o inscenizacji :) to był Barry Kosky. Muszę przyznać, że to moja ulubiona inscenizacja, mimo wszystko :)

        Pozdrawiam
        Krzysztof

        • Na ostatnie pytanie odpowiem przy innej okazji – między innymi dlatego, że to właśnie przedstawienie przepadło mi w Bayreuth w 2020 roku. Za to współprowadziłam transmisję radiową z premiery. Może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja obejrzenia i usłyszenia na żywo.

Skomentuj Dorota Kozińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *