Gwałt się muzyką odciska

Za nami premiera nietypowa jak na profil repertuarowy tego teatru. Polska Opera Królewska przygotowała nową inscenizację Gwałtu na Lukrecji Benjamina Brittena, w reżyserii Kamili Siwińskiej. Ruch sceniczny opracował Tobiasz Berg, reżyserią świateł zajęła się Paulina Góral, kostiumy zaprojektowali Marlena Skoneczko i Tomasz Armada. Pieczę muzyczną nad całością sprawuje Lilianna Krych. W tym sezonie jeszcze dwa przedstawienia: 26 i 27 czerwca. Nie wiem jak Państwo, ja się wybieram, zwłaszcza że nie udało mi się dotrzeć na premierę. Na zachętę krótki esej, który ukazał się w książce programowej spektaklu.

***

„Gdy już zdało mu się, że nic nie grozi ze strony otoczenia, a wszyscy są pogrążeni w głębokim śnie, płonąc miłością, z dobytym mieczem, przystąpił do śpiącej Lukrecji; lewą ręką przytłoczył pierś kobiety i szeptem odezwał się: »Milcz Lukrecjo, to ja, Sekstus Tarkwiniusz, miecz mam w ręku; umrzesz, jeśli piśniesz słowo«”. Tak gwałt na żonie Kollatyna opisał Tytus Liwiusz, w pierwszej księdze Ab urbe condita, monumentalnej historii Rzymu od założenia miasta aż po współczesność autora. Tragedia zhańbionej kobiety, która kazała mężowi poprzysiąc zemstę na synu Tarkwiniusza Pysznego, sama zaś popełniła samobójstwo, okazała się początkiem końca Rzymu królów. Lucjusz Juniusz Brutus, krewniak Lukrecji, a zarazem siostrzeniec okrutnego władcy, który wcześniej zgładził mu ojca i starszego brata, stanął na czele powstania przeciwko okrutnemu despocie. Król został wygnany z miasta, obaloną monarchię zastąpiła republika rzymska, w 509 roku p.n.e. zgromadzenie centurii na dwóch pierwszych konsulów wybrało Brutusa i owdowiałego Kollatyna.

Wątek Lukrecji podejmowało wielu późniejszych pisarzy, między innymi Owidiusz w swoim kalendarzu poetyckim Fasti, Dionizjusz z Halikarnasu w Starożytności rzymskiej, „trzy korony florenckie”, czyli prekursorzy włoskiego renesansu w osobach Dantego, Petrarki i Boccaccia, wreszcie Szekspir w poemacie The Rape of Lucrece, dedykowanym najmożniejszemu z jego patronów, Henry’emu Wriothesleyowi, trzeciemu hrabiemu Southampton. W 1931 roku do tragicznego epizodu z dziejów Rzymu powrócił francuski dramaturg, powieściopisarz i eseista André Obey, twórca czteroaktowej sztuki Le Viol de Lucrèce, wyraźnie inspirowanej Szekspirowskim poematem.

To właśnie ona posłużyła za podstawę libretta Ronalda Duncana, angielskiego pacyfisty i obdżektora, który przyjaźnił się z Brittenem od końca lat trzydziestych. W czasie wojny asystował w pracach nad jego Peterem Grimesem, wprowadzając znaczące poprawki do libretta autorstwa Montagu Slatera. Mimo wielkiego sukcesu prapremiery, 7 czerwca 1945 roku w Sadler’s Wells, współpraca londyńskiego teatru z Brittenem oraz Peterem Pearsem i Joan Cross – wykonawcami dwóch pierwszoplanowych partii w Grimesie – zakończyła się raptownie pół roku później, wskutek gwałtownych starć wewnątrz zespołu. Rozżaleni artyści skłonili się w stronę Johna Christiego, założyciela i właściciela Glyndebourne Festival Opera. Na początek współpracy Britten zaproponował mu swoją pierwszą „operę kameralną”: zgodnie z sugestią Erica Croziera, reżysera Petera Grimesa, osnutą na sztuce Obeya, której adaptacją zajął się wkrótce Duncan.

Peter Pears, Kathleen Ferrier i Benjamin Britten nad partyturą opery. Fot. ze zbiorów National Portrait Gallery w Londynie

To nieprawda, że Britten napisał partię Lukrecji specjalnie dla Kathleen Ferrier. Duncan wspominał nawet, że gdy opera zaczęła nabierać kształtów, obaj z kompozytorem wpadli w panikę, że nie będzie kim obsadzić tej roli. Poszukiwania wymarzonej przez Brittena „esencji czystości i niewinności” zdawały się równie daremne, jak przetrząsanie stogu siania w pogoni za zgubioną igłą. Po kilku miesiącach rozterek panowie doszli do wniosku, że grzebią nie w tym stogu, co trzeba. Przypomnieli sobie o fenomenalnej kontraltcistce, która zachwyciła ich rok wcześniej na koncercie z Mesjaszem Händla w Opactwie Westminsterskim. Ferrier nie miała wprawdzie żadnych doświadczeń operowych, ale w jej świetlistym, miękkim jak aksamit głosie dawał się wyczuć ów znamienny rys niezasłużonego cierpienia, którym Britten naznaczył śpiew zgwałconej żony Kollatyna.

Umówili się z nią na przesłuchanie we czwartek 18 kwietnia 1946 roku, w londyńskim mieszkaniu kompozytora przy St. John’s Wood High Street (Ferrier zanotowała później w dzienniku: „taksówka do Benj Britten i z powrotem – 10 szylingów”). Duncan nie krył rozczarowania. Ujrzał w drzwiach roztrzęsioną, nieśmiałą kobietę o wyglądzie wiejskiej nauczycielki. „Wcale nie była ładna”, pisał w swoich wspomnieniach. Zachowywała się tak nerwowo, że całkiem zbiła go z pantałyku. Skrępowany librecista odwrócił wzrok. Usłyszał jak przez mgłę, że Britten dokłada wszelkich starań, by Ferrier poczuła się jak u siebie w domu. Zerknął spode łba. „Zdjęła kapelusz i rozpuściła włosy. Wcale nie była ładna. Była piękna”.

Premiera The Rape of Lucretia odbyła się 12 lipca 1946 roku pod batutą Ernesta Ansermeta, oprócz wspomnianej Ferrier między innymi z udziałem naturalizowanego w Anglii czeskiego barytona Otakara Krausa w roli Tarkwiniusza oraz Pearsa i Cross w partiach dwóch jednoosobowych Chórów: Męskiego i Żeńskiego. Przedstawienie poszło w Glyndebourne trzynaście razy i zostało przyjęte dość ciepło, ale późniejsza trasa objazdowa okazała się całkowitą porażką. Christie dał Brittenowi do zrozumienia, że pomijając zamówionego już Alberta Herringa, nie zamierza kontynuować współpracy z kompozytorem.

Prapremiera Gwałtu na Lukrecji w Glyndebourne, 12 lipca 1946

Z perspektywy lat widać jak na dłoni, że głównym winowajcą tej katastrofy był Robert Duncan, który niezgodnie z intencją Obeya i oczekiwaniami odbiorców nadał Lukrecji rys chrześcijańskiej męczennicy, przeładował tekst nadmiarem poetyckich symboli i – co najistotniejsze – zmarnował okazję do podjęcia sporu teologicznego ze św. Augustynem, którego zdaniem „Lukrecja (…) popełniła samobójstwo, ponieważ dbała bardziej o ludzką chwałę niż o prawdziwą cnotę”. Recenzenci premiery nie zostawili na libretcie suchej nitki. Ernest Newman, jeden z najwyżej cenionych angielskich krytyków pierwszej połowy XX wieku, wypalił bezlitośnie, że Gwałt na Lukrecji „cuchnie zgniłą hipokryzją i nadmiarem pretensji”.

Współczesnemu odbiorcy pozostaje więc zamknąć uszy na słowa i wsłuchać się w muzykę, która rekompensuje wszelkie mielizny wątpliwego literacko libretta: w zniewalający liryzmem śpiew Chóru Żeńskiego, w przejmującą arię Lukrecji, która sama sobie wije żałobny wieniec, w jej duet z Kollatynem, poprzedzony nieziemskiej urody melodią rożka angielskiego na tle niskich instrumentów smyczkowych. Gwałt na Lukrecji po raz kolejny dowodzi fenomenalnej wyobraźni kolorystycznej Brittena, operującego paletą barwną ośmiu głosów solowych i siedemnastu zaledwie instrumentów z maestrią godną japońskiego drzeworytnika. Trudno nie popaść w zachwyt nad bogactwem artykulacyjnym harfy, która w prologu ewokuje nastrój nocy rozbrzmiewającej przenikliwą grą świerszczy, a w ostatniej scenie I aktu – kojący spokój rytuału przędzenia, spokój, który pryśnie z chwilą, kiedy Lukrecja wpuści pod swój dach intruza. Zabiegi melodyczne i fakturalne w partii orkiestry niosą z sobą mnóstwo symbolicznych podtekstów: w każdej kaskadzie dźwięków, w każdym skoku interwałowym kryje się zapowiedź nieubłaganej walki płci.

Trudno tę operę inscenizować: to jedno z nielicznych arcydzieł Brittena, w których reżyser powinien bez reszty zawierzyć partyturze. Tylko pod tym warunkiem ma szansę dojść sedna tragedii zgwałconej kobiety.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *