Nie spodziewałam się, że po blisko dwóch latach pandemicznej posuchy będę podróżować do Wielkiej Brytanii aż z taką intensywnością, jak ostatnio. Tylko w minionym półroczu, mimo niepokojów związanych z wojną i narastającego pobrexitowego chaosu, odwiedziłam dwie najważniejsze sale koncertowe w Londynie i trzy angielskie teatry operowe, w tym jeden z nich dwukrotnie. Okazją do listopadowej wyprawy był kolejny festiwal polskiej muzyki sakralnej Joy & Devotion, który tym razem, po znakomitych wrażeniach z ubiegłorocznego koncertu inauguracyjnego, chciałam usłyszeć w całości; oraz prawykonanie II Koncertu fortepianowego Agaty Zubel – dwa wydarzenia współorganizowane przez Instytut Adama Mickiewicza i uwzględnione we wciąż jeszcze przebogatej londyńskiej ofercie muzycznej w obrębie zaledwie jednego tygodnia.
Londyn jak zwykle przywitał mnie po swojemu: ulewnym deszczem, ogłuszającym hałasem i mnóstwem niespodzianek w hotelu, które nazajutrz – po zmianie pokoju – powiązałam z obecnością grasującego w nim ducha Sir Johna Barbirollego. Gdybym zorientowała się wcześniej, że dyrygent urodził się właśnie w tym domu, w mieszkaniu nad zlikwidowaną przed laty piekarnią, być może odpuściłby mi już pierwszej nocy. Potem okazał się już łaskawszy, choć figlował do końca, psując mi kaloryfer i od czasu do czasu, bez uprzedzenia, włączając prysznic w maleńkiej łazience. Tak to bywa w Anglii i za to między innymi uwielbiam ten kraj, gdzie przybyszowi przypomina się na każdym kroku, że stąpa po śladach przeszłości. Choćby w drodze do kościoła St Martin-in-the-Fields, prowadzącej przez labirynt teatrów na West Endzie, w których grywał zarówno starszy pan Barbirolli, niegdysiejszy skrzypek La Scali, jak i jego syn John, zanim odstawił wiolonczelę w kąt i wziął do ręki batutę.
Polyphony pod dyrekcją Stephena Laytona na pierwszym koncercie festiwalu Joy & Devotion. Fot. Marcin Urban/IAM
W tej części stolicy trudno odnaleźć miejsce, gdzie nie tętniłoby jakieś życie kulturalne. Tym bardziej podziwiam upór i konsekwencję Pawła Łukaszewskiego, który nie tylko zdołał zorganizować swój festiwal po raz drugi – w jednej z najsłynniejszych świątyń Europy – ale już dziś snuje śmiałe plany na przyszły sezon. Znów udało mu się namówić do współpracy trzy angielskie zespoły, z których każdy ma całkiem inny charakter i inną widzi przed sobą misję, wszystkie jednak są doskonale znane tutejszej publiczności oraz współpracującym z nimi, a często wręcz wychowanym w ich szeregach muzykom. O prowadzonym przez Owaina Parka ansamblu The Gesualdo Six, który otworzył zeszłoroczną imprezę, pisałam obszernie na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Kierownicy dwóch pozostałych chórów w pełni zasłużyli na miano ikon brytyjskiego życia muzycznego. Stephen Layton jest jednym z nielicznych chórmistrzów, którzy z równym powodzeniem dyrygują zespołami orkiestrowymi (do 2016 roku kierował City of London Sinfonia, objętą dwa lata po śmierci Richarda Hickoksa). Założony przez niego chór kameralny Polyphony powstał w 1986 roku z myślą o jednym koncercie. Od tamtej pory działa nieprzerwanie, nagrał kilkanaście płyt, między innymi dla wytwórni Hyperion, i trafił do światowej czołówki ansambli wyspecjalizowanych w repertuarze Bachowskim i Händlowskim. O dwa lata „starszy” Rodolfus Choir zaistniał dzięki inicjatywie Ralpha Allwooda, dawnego „pana od muzyki” w Eton College i zapalonego popularyzatora chóralistyki wśród ludzi w najrozmaitszym wieku i na różnym poziomie zaawansowania muzycznego. W skład zespołu wchodzą młodzi i bardzo młodzi śpiewacy, w większości uczestnicy słynnych Choral Courses, organizowanych przez Allwooda od czterdziestu lat z górą – kursów, które dla wielu stały się odskocznią późniejszej kariery, nie tylko chóralnej.
Rozmiary i założenia programowe festiwalu pozostały niezmienione: trzy koncerty polskiej muzyki chóralnej i organowej (jedyne odstępstwo od tego schematu to udział wiolonczeli w utworze Roxanny Panufnik, ale o tym za chwilę), przede wszystkim twórczości kompozytorów współczesnych, także młodszego pokolenia, czasem prezentowanej w sąsiedztwie spuścizny dawnych epok. Tym razem jednak zabrakło odkryć na miarę Missa Mater Matris Krzysztofa Borka, zawiedli też nieco debiutanci, wśród nich Marek Raczyński, którego Missa brevis zapowiadano jako największą sensację festiwalu: tymczasem członkowie The Gesualdo Six poprzedzielali poszczególne jej człony muzyką innych kompozytorów, być może w nadziei zatuszowania niedostatków formalnych utworu, tracącego impet już po bardzo ciekawym i oryginalnym Kyrie, inspirowanym – być może podświadomie – tradycją Kościołów wschodnich. W porównaniu z ubiegłym rokiem występ fenomenalnego sekstetu (do którego w kilku utworach dołączyli Fiona Fraser, Rachel Ambrose Evans i Will Prior) pozostawił pewien niedosyt. Mimo idealnej jak zwykle intonacji, cudownej stopliwości brzmienia i ogólnej kultury dźwięku zabrakło w tych wykonaniach zapału, który tak uskrzydlił śpiewaków na inauguracji poprzedniego festiwalu. Tytułowe „Joy & Devotion” dały się odczuć tylko w rozpoczynających koncert Veni, o mater terrae i O mater semper alma Góreckiego – które są przecież niczym innym, jak wyimkami z nieukończonego cyklu Z pieśni kościelnych na podstawie śpiewnika księdza Jana Siedleckiego – z łacińskim tekstem Edwarda Tamblinga, wydanym dopiero po śmierci kompozytora. Harmonizacje Góreckiego są proste, a zarazem szczere i nieodparcie „własne” – czego nie da się powiedzieć o XIX-wiecznym opracowaniu Gaude Mater Polonia przez Teofila Klonowskiego, odśpiewanym ponuro na zakończenie wieczoru. Dla nas to jeden z najważniejszych zabytków polskiej kultury muzycznej, dla otrzaskanych z historią chorału Anglików – kolejna wersja popularnego hymnu eucharystycznego O salutaris hostia, w anachronicznym i dość topornym ujęciu na cztery głosy. Myślę, ze ansambl Owaina Parka trzeba znów czymś zaintrygować, podsunąć mu utwory najwyższej próby, wbić go w dumę, że odkrywają przed tutejszą publicznością inną muzykę dawną niż względnie już znani Pękiel i Gorczycki.
Znacznie więcej okazji do zachwytów dostarczył znakomity chór Polyphony, otworzywszy festiwal programem złożonym wyłącznie z muzyki nowej. Po raz pierwszy słyszałam ten zespół na żywo i w pełni podzielam opinię, że Layton wyniósł go z biegiem lat na najwyższy światowy poziom. Klarowna emisja, przepiękna, świetlista barwa (zwłaszcza w wyrównanych brzmieniowo sopranach), przede wszystkim zaś idealne wyczucie muzycznego czasu i dramaturgii pozwoliły śpiewakom tym dobitniej podkreślić atuty utworów powstałych w kręgu estetyki oswojonej już przez Brytyjczyków (m.in. Missa Sancti Papae Pawła Łukaszewskiego), zwrócić uwagę na intrygujące aspekty stylu młodych kompozytorów (subtelne, frapujące kolorystycznie Ave Maris Stella Ziółkowskiego) i pokryć niedostatki słabszych pozycji programu (nazwiska pominę, zaznaczę jednak, że polska twórczość chóralna czasem niebezpiecznie ociera się o kicz). To był popis czystego profesjonalizmu, podobnie jak późniejszy o trzy dni koncert Rodolfus Choir był wzorcowym pokazem efektów pracy z zespołem właściwie amatorskim, złożonym w większości z nastoletnich śpiewaków. Ralph Allwood dobrał im repertuar umiejętnie, czerpiąc przede wszystkim z prostszych fakturalnie perełek muzyki dawnej. W ich wykonaniu nie raziły ani drobne potknięcia rytmiczne, ani sporadyczne wpadki intonacyjne: ujmowała za to radość muzykowania i pełne zaangażowanie w prezentowane utwory. Doświadczony chórmistrz wpaja swoim adeptom najistotniejsze elementy zawodowego warsztatu, o czym przekonaliśmy się w przerwanej nagłymi brawami kompozycji Roxanny Panufnik. All shall be well, obfitujący w skomplikowane harmonie i nagłe zmiany dynamiczne dialog między chórem a wiolonczelą (Leo Popplewell), w którym Panufnik zderzyła tekst i melodię Bogurodzicy ze słowami angielskiej mistyczki Julianny z Norwich, wymaga maksymalnego skupienia, zwłaszcza od tak młodych wykonawców. Chórzyści podjęli przerwaną kulminację pewnie i z uśmiechem na ustach. I w tym drobnym incydencie zawarła się esencja hasła festiwalu, uchwycona też w grze znakomitego organisty Ruperta Jeffcoata, wzbudzającego podziw nie tylko techniczną wirtuozerią, ale też wyrafinowanym zdobnictwem i pełnym wyobraźni, często nietypowym registrowaniem instrumentu.
Ralph Alwood. Fot. Marcin Urban/IAM
Spacer na drugi brzeg Tamizy, do Royal Festival Hall, okazał się nie tylko wycieczką w całkiem inną estetykę, ale też niespodziewaną podróżą w głąb muzycznego czasu. II Koncert fortepianowy Agaty Zubel – a ściślej, koncert z udziałem pojedynczego solisty, za to na dwa fortepiany, w tym jeden strojony mikrotonowo – powstał z myślą o Tomoko Mukaiyamie, japońsko-holenderskiej pianistce, artystce sztuk wizualnych i performerce. Zarówno autorka noty programowej, jak i późniejsi komentatorzy podkreślali aspekt performatywny utworu – moim zdaniem mało istotny na tle misternie skonstruowanej formy, typowej dla Zubel polifonii roziskrzonych barw oraz subtelnie przetworzonych odniesień do Lutosławskiego – w zakresie pracy z rytmem i wyrafinowanych przejść od chaosu do porządku i z powrotem. Szczególną uwagę w Koncercie zwraca część środkowa: delikatna, instrumentalna „pieśń”, w której wierni obserwatorzy twórczości kompozytorki bez trudu odnajdą ziarna niemal ludzkiego głosu, rzucane w spektralną tkankę orkiestrową. Zubel ma niebywałe szczęście do wykonawców. Trudno wyobrazić sobie wrażliwszych interpretatorów tego utworu niż London Philharmonic Orchestra z Edwardem Gardnerem, jednym z najwybitniejszych na świecie specjalistów od spuścizny Lutosławskiego, który w następnych pozycjach programu ukazywał inspiracje Koncertu w coraz głębszej retrospektywie. Najpierw odsłonił zdumiewająco klasyczne piękno IV Symfonii Lutosławskiego, którą Andrzej Chłopecki nazwał kiedyś łabędzim śpiewem modernizmu, potem zachwycił lirycznym ujęciem Święta wiosny – dwóch utworów, bez których II Koncert fortepianowy Zubel nigdy by nie powstał albo zabrzmiałby całkiem inaczej.
Tomoko Mukaiyama i London Philharmonic Orchestra pod batutą Edwarda Gardnera. Fot. LPO
Są więc powody do dumy, której nie wolno teraz utopić w sosie narodowych kompleksów. Czekam na kolejne festiwale Joy & Devotion. Agacie Zubel życzę rychłego powrotu do londyńskich sal koncertowych. Spodziewam się coraz szerszej obecności polskiej muzyki na Wyspach. Tymczasem szukajmy, odpowiadajmy na pytania, naświetlajmy konteksty, przygotowujmy książki programowe na przyszłe sezony. Brytyjscy melomani naprawdę interesują się muzyką, nie tylko własną.