Kręta droga do Kilkenny

Zanim złożę Państwu świąteczne życzenia, zapowiem jeszcze wydarzenia ostatniego dnia gdańskiego festiwalu. Z popołudniowym wielkanocnym recitalem w Ratuszu Głównego Miasta wystąpi Krzysztof Garstka, grając na klawesynie utwory z drugiego Notenbüchlein für Anna Magdalena Bach. Tegoroczny Actus Humanus Resurrectio zakończy koncert zespołu Les Musiciens de Saint-Julien pod dyrekcją François Lazarevitcha i z udziałem tenora Roberta Getchella – w omówionym poniżej programie, złożonym z przebojów tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Wieczór finałowy we Dworze Artusa będzie również transmitowany na antenie Dwójki. Przybywajcie tłumnie!

***

„Zawsze twierdziłem, że się nie wyznaję na literaturze, jeszcze mniej na muzyce, nie mam pojęcia o malarstwie, a już nic nie wiem o rzeźbie; myślę jednak, że trochę się znam na śpiewaniu” – napisał James Joyce w nieopublikowanym nigdy liście, wysłanym 18 marca 1930 roku do pewnej angielskiej aktywistki politycznej. Każdy, kto poweźmie zamiar wskrzeszenia fenomenu irlandzkiej muzyki tradycyjnej, powinien wziąć przykład z największego irlandzkiego pisarza wszech czasów. Bo choćby nie wiem jak pieczołowicie studiował źródła, i tak cała jego wiedza o muzyce nie zda się na nic, jeśli nie wesprze jej znajomością sztuki śpiewu. Tylko pod tym warunkiem pojmie istotę tych modalnych melodii, które inaczej brzmią na zachodnim wybrzeżu Irlandii, inaczej zaś w Dublinie, inną treść z sobą niosą w Donegal, a jeszcze inną w Ulsterze. Kto się nie zna na śpiewaniu, ten nie wychwyci różnicy między bogato ornamentowanym stylem sean-nōs a lamentem caoineadh, który był kiedyś nieodłącznym składnikiem irlandzkiego rytuału pogrzebowego. Nie zrozumie słownego malarstwa w pieśniach o krabach, które wyżerają oczy topielcom, w opowieściach o wielkich bitwach i jeszcze większym głodzie, w balladach o schadzce z dziewczyną, której skóra jest bielsza i miększa niż puch morskich ptaków. Ktoś taki nie pojmie, że w Irlandii nawet instrumenty nucą, krzyczą i zawodzą. Że nawet Ulissesa Joyce’a nie należy czytać, tylko śpiewać – a jeśli już czytać, to na głos, biorąc przykład z samego autora, który ponoć nie na literaturze się wyznawał, tylko właśnie na śpiewaniu.

Irlandzki harfiarz Patrick Byrne (ok. 1794-1863). Kalotypia Davida Octaviusa Hilla i Roberta Adamsona, 1845. Ze zbiorów Scottish National Gallery w Edynburgu

Niewiele brakowało, by irlandzka tradycja muzyczna przepadła bezpowrotnie w XX wieku – stuleciu globalnych konfliktów i kryzysu kultury symbolicznej. Zaczęła się odradzać na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, z daleka od domu – w Anglii, Stanach Zjednoczonych i Australii, wskrzeszana nie przez dostojnych muzykologów, tylko młodych buntowników, związanych przede wszystkim ze sceną rockową i punkową. Za ich sprawą większość słuchaczy do dziś kojarzy muzykę irlandzką z dość wybuchową mieszanką Celtic Fusion, łączącą stosunkowo niedawne, przeważnie XIX-wieczne melodie z Zielonej Wyspy z angielskim folkiem, amerykańskim country, bluegrassem, reggae, a nawet hip-hopem.

Nadszedł jednak czas wizjonerów, którzy zaczęli wracać do najstarszych zapisów muzyki irlandzkiej, często zachowanej w tak nieoczywistych źródłach, jak Fitzwilliam Virginal Book z początku XVII stulecia albo podręcznik The Dancing Master, opublikowany w 1651 roku przez Johna Playforda. Największe skarby kryją się jednak w antologiach XVIII-wiecznych, między innymi wydanej w 1724 roku w Dublinie A Collection of the Most Celebrated Irish Tunes, przede wszystkim zaś w skompilowanym przez Johna Lee zbiorze utworów Turlougha O’Carolana, być może ostatniego prawdziwego irlandzkiego barda, niewidomego mistrza harfy cláirseach – masywnego instrumentu o pudle rezonansowym żłobionym w litej kłodzie wierzby lub dębu, z metalowymi strunami o bardzo mocnym naciągu, które zarywano lub uderzano paznokciem. Opanowanie techniki gry na cláirseach, a zwłaszcza trudnej sztuki tłumienia wybrzmiewających strun, wymagało od przyszłych wirtuozów co najmniej dziesięciu lat żmudnych ćwiczeń.

Tablica pamiątkowa Turlough O’Carolana w Katedrze św. Patryka w Dublinie

Nic zatem dziwnego, że większość rekonstruktorów prastarych irlandzkich instrumentów –na przykład liry tiompán albo wielkich dud bojowych, zwanych píob mhór – skupia się wyłącznie na „muzealnym” odtworzeniu ich kształtu i mechanizmu wytwarzania dźwięku. Żeby jednak tchnąć życie w ten zapomniany repertuar, trzeba całkiem innego podejścia. Na początek należy prześledzić skomplikowaną sieć wpływów i inspiracji. Wspomniany już Turlough O’Carolan harmonijnie łączył w swoich kompozycjach ludową tradycję irlandzką i wysoki styl nadwornych bardów z elementami twórczości współczesnych mu barokowych kompozytorów włoskich, między innymi Arcangela Corellego i Francesca Geminianiego. Reel, taniec w metrum parzystym, wykonywany albo w miękkich butach, albo – jako jedna z odmian irlandzkiego stepu – w specjalnym twardym obuwiu na obcasie i z klockiem z przodu, przywędrował na Zieloną Wyspę ze Szkocji, a w XVIII wieku zyskał popularność również na kontynencie, między innymi we Francji. Specyficzne instrumentarium i techniki wokalne przetrwały nie tylko na Wyspach Brytyjskich, lecz także w lokalnych celtyckich społecznościach na terenie francuskiej Bretanii oraz w hiszpańskiej Galicji i Asturii.

François Lazarevitch. Fot. Jean-Baptiste Millot

Są tacy, którym wystarczy sięgnąć do archiwalnych nagrań śpiewów i tańców z tamtych regionów, są też i bardziej dociekliwi, którzy zaczną dociekać celtyckich inspiracji w mniej oczywistym repertuarze – od francuskich suit barokowych, przez spuściznę Henry’ego Purcella i „bretońską” operę komiczną Dinorah Giacoma Meyerbeera, aż po twórczość Edwarda Elgara. Irlandzką harfę cláirseach zestawią z XVII-wieczną włoską arpa tripla. Irlandzkie dudy uilleann pipes zastąpią niemieckim hümmelchen, znanym z pism Praetoriusa, zamiast skrzypiec irlandzkich wybiorą instrument barokowy. Tani blaszany flażolet – popularny wśród XIX-wiecznych irlandzkich robotników – pożenią z wytworną teorbą i violą da gamba. I zaproszą do wspólnego muzykowania amerykańskiego śpiewaka o szkocko-irlandzkich korzeniach.

Tak rodzi się nowe Celtic Fusion – tym razem nie z punkiem ani bluegrassem, tylko z barokiem przepuszczonym przez filtr muzyki tradycyjnej. Ten piękny mariaż może uwieść słuchacza nie tylko bogactwem brzmienia, ale i nieodpartą potęgą muzycznego żywiołu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *