Dream of the Tempest

What do famous stock market investors and investment fund managers do when they retire? Warren Buffett, who will soon turn 94, apparently still enjoys playing the ukulele. Anthony Bolton, twenty years his junior, one of the UK’s most successful investors, retired from big capital management in 2014 and decided to complete his first opera. The premiere of The Life and Death of Alexander Litvinenko took place in 2021 at Grange Park Opera and received a rather mixed reviews from the critics, although even the fussy reviewers had to admit that the work was by no means inferior to most new British operas. Bolton’s composition received considerable publicity abroad, including in Russia, where Andrei Lugovoy, a deputy to the State Duma and the main suspect in the murder of the former KGB lieutenant-colonel, declared that the opera was the work of Western secret services, and thought that its premiere was a blatant provocation.

I did not make it to that performance due to pandemic-related travel restrictions. And I was really sorry I couldn’t make it, because Anthony Bolton, a graduate of the elite Stowe School and the famous Holy Trinity College Cambridge, studied music more diligently than many a professional composer in Poland. He played the cello and the piano, and his first composition teacher – while he was still at college – was Nicholas Maw, who later composed the opera Sophie’s Choice, based on William Styron’s novel and staged at the ROH in 2002 with Simon Rattle conducting. That same year Bolton returned to his old passion and began taking private lessons, for example with Colin Matthews, the same man who, together with his brother David, collaborated with Deryck Cooke on the reconstruction of Mahler’s Symphony No. 10.

Hugh Cutting (Ariel). Photo: Marc Brenner

This year brought another opportunity to check Bolton’s credentials. I realised that a visit to Grange Park Opera to attend the premiere of his second stage work, Island of Dreams, based on Shakespeare’s The Tempest, required that I extend my stay in England by just two days. I decided to use this opportunity to catch up.

Malcontents once again complained that there was no point in attempting to create yet another adaptation of Shakespeare’s masterpiece given that Adès’ The Tempest already existed. Besides, in their opinion, one of the Stratford master’s last plays is not particularly suitable for operatic treatment, which should explain composers’ limited interest in this source of inspiration. This is not entirely true: The Tempest was hugely popular among opera composers of the late eighteenth and early nineteenth century. In addition, unlike Adès, Bolton compiled the libretto from excerpts from Shakespeare’s original text, just as the Swiss composer Frank Martin did in 1956, taking Schlegel and Tieck’s classic German translation as the basis for the libretto of his opera Der Sturm.

Brett Polegato (Prospero). Photo: Marc Brenner

A lot suggests that Bolton can afford to engage in experiments, even unsuccessful ones. The cast of his Island of Dreams included Hugh Cutting in the countertenor role of Ariel. Prospero was originally to have been played by Simon Keenlyside, who was eventually replaced by the Canadian baritone Brett Polegato. The opera was directed by David Pountney in collaboration with the Austrian video artist David Haneke, with whom Pountney had tried out the innovative “triptychon” system – consisting of three precisely synchronised sliding projection screens – at the San Francisco Opera a few years earlier.

Musically, I got more or less what I had expected: a technically well-written and accessible opera, clearly inspired in its instrumental layer by the oeuvres of Holst and Britten, at times perhaps taking too sharp a turn towards the soundtrack of a non-existent film (multiple references to traditional English songs and Juventin Rosas’ nineteenth-century Mexican waltz Sobre las olas), though colourfully orchestrated with a great deal of imagination. Bolton fared a bit less well in dealing with vocal parts, giving ample opportunity to shine only to Prospero – in this case in a fine and wise portrayal by Polegato, a singer who possesses a seductive baritone with a beautiful timbre. The duets of the soprano Miranda (Ffion Edwards) and the tenor Ferdinand (Luis Gomes) lacked the passion of real emotion, though this was no fault of the performers, who sang with fresh, well-placed voices and made every effort to breathe some life into their cardboard characters. It is also a pity that the production failed to fully utilise the capabilities of Cutting, whose handsome and technically superb countertenor seems to be the dream voice for “Ariel’s music”, once so accurately contrasted by Jan Kott with “Caliban’s music”. The most memorable of the former for me was the wonderfully sensual song “Where the bee sucks, there suck I”. The latter was performed with great dedication by Andreas Jankowitsch, but his bass-baritone was not very resonant. Of the other soloists I was particularly struck by the baritone William Dazeley as Alonso, impressive because of not only his cultured singing, but also his excellent diction. I feel sorry the most for the overacted roles of Trinculo and Stefano (the tenor Adrian Thompson and the baritone Richard Suart). Compliments are due to the conductor George Jackson for his diligence and precision in preparing the whole thing with the Gascoigne Orchestra. As for Pountney’s concept – wherever any directorial work was in evidence, the overwhelming impression was that of a rehash of several dozen of Sir David’s past productions (an impression compounded by the costumes designed by April Dalton). As for the very colourful projections – I’m not sure that, if I were in Haneke’s place, I would let my name be associated with such an obvious AI work.

Brett Polegato and Ffion Edwards (Miranda). Photo: Marc Brenner

Despite all the reservations, I left the theatre satisfied. In England not every new opera has to be a masterpiece. Sometimes it can be the equivalent of a competently written easy read or a slick but unmemorable film adaptation of a classic. After all, there are sounds that give delight and hurt not.

Translated by: Anna Kijak

Sen o burzy

Co robią na emeryturze słynni inwestorzy giełdowi i zarządcy funduszów inwestycyjnych? Warren Buffett, który niedługo skończy 94 lata, podobno wciąż lubi sobie pograć na ukulele. Młodszy o lat dwadzieścia Anthony Bolton, jeden z najskuteczniejszych inwestorów w Wielkiej Brytanii, wycofał się z zarządzania wielkim kapitałem w 2014 roku i postanowił dokończyć swą pierwszą operę. Prapremiera Życia i śmierci Aleksandra Litwinienki odbyła się w 2021 roku w Grange Park Opera i wywołała dość mieszane reakcje krytyki, choć nawet kręcący nosem recenzenci musieli przyznać, że utwór nie odbiega poziomem od większości nowych oper brytyjskich. Kompozycja Boltona zyskała niemały rozgłos za granicą, także w Rosji, gdzie Andriej Ługowoj, deputowany Dumy Państwowej i główny podejrzany o udział w zabójstwie byłego podpułkownika KGB, oświadczył, że opera jest dziełem zachodnich służb specjalnych, a jej premierę uznał za bezczelną prowokację.

Na tamto przedstawienie nie dotarłam z powodu związanych z pandemią ograniczeń wjazdowych. I naprawdę żałowałam, bo Anthony Bolton, absolwent elitarnej Stowe School i słynnego Kolegium Świętej Trójcy w Cambridge, studiował muzykę pilniej niż niejeden zawodowy kompozytor w Polsce. Grał na wiolonczeli i fortepianie, a jego pierwszym nauczycielem kompozycji – jeszcze na studiach – był Nicholas Maw, późniejszy twórca opery Wybór Zofii według powieści Williama Styrona, wystawionej w ROH w 2002 pod batutą Simona Rattle’a. W tym samym roku Bolton powrócił do dawnej pasji i zaczął brać lekcje prywatne, między innymi u Colina Matthewsa, tego samego, który wraz ze swym bratem Davidem współpracował z Deryckiem Cooke przy rekonstrukcji X Symfonii Mahlera.

Hugh Cutting (Ariel). Fot. Marc Brenner

W tym roku nadarzyła się kolejna okazja, by sprawdzić referencje Boltona. Przekonałam się, że wizyta w Grange Park Opera na premierze jego drugiego utworu scenicznego – Island of Dreams na motywach Burzy Szekspira – wymaga przedłużenia pobytu w Anglii o zaledwie dwa dni. Postanowiłam nadrobić zaległości.

Malkontenci znów utyskiwali, że nie ma sensu porywać się na kolejną adaptację Szekspirowskiego arcydzieła, skoro istnieje już Burza Adèsa. Poza tym – ich zdaniem – jedna z ostatnich sztuk Stratfordczyka niespecjalnie nadaje się na tworzywo opery, czym należy tłumaczyć niewielkie zainteresowanie kompozytorów tym źródłem inspiracji. Nie jest to do końca prawda: Burza cieszyła się ogromną popularnością wśród twórców operowych przełomu XVIII i XIX wieku. Poza tym Bolton, w przeciwieństwie do Adèsa, skompilował libretto z fragmentów oryginalnego tekstu Szekspira – podobnie zresztą, jak w 1956 roku uczynił szwajcarski kompozytor Frank Martin, biorąc za podstawę libretta swojej opery Der Sturm klasyczny przekład niemiecki Schlegla i Tiecka.

Wiele wskazuje, że Bolton może sobie pozwolić na eksperymenty, choćby nieudane. W obsadzie jego Island of Dreams znalazł się między innymi Hugh Cutting w kontratenorowej partii Ariela, a w Prospera miał się pierwotnie wcielić Simon Keenlyside, ostatecznie zastąpiony przez kanadyjskiego barytona Bretta Polegato. Reżyserią zajął się David Pountney we współpracy z austriackim artystą wideo Davidem Haneke, z którym kilka lat temu, w San Francisco Opera, wypróbował nowatorski system „triptychon” – złożony z trzech precyzyjnie zsynchronizowanych, przesuwnych ekranów projekcyjnych.

Brett Polegato (Prospero). Fot. Marc Brenner

Muzycznie dostałam mniej więcej to, czego się spodziewałam: operę sprawną warsztatowo i przystępną w odbiorze, w warstwie instrumentalnej wyraźnie inspirowaną twórczością Holsta i Brittena, chwilami może zbyt ostro skręcającą w stronę ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu (wielokrotne nawiązania do tradycyjnych piosenek angielskich i XIX-wiecznego meksykańskiego walca Sobre las olas Juventina Rosasa), zorkiestrowaną jednak barwnie i z dużą dozą wyobraźni. Trochę gorzej Bolton poradził sobie z partiami wokalnymi, dając szerokie pole do popisu jedynie postaci Prospera – w tym przypadku w znakomitej i mądrze pomyślanej kreacji Polegato, dysponującego uwodzicielskim, pięknym w barwie barytonem. W duetach sopranowej Mirandy (Ffion Edwards) i tenorowego Ferdynanda (Luis Gomes) zabrakło żaru prawdziwych uczuć, i to nie z winy wykonawców, śpiewających świeżymi, dobrze postawionymi głosami i dokładających wszelkich starań, by tchnąć trochę życia w swoich papierowych bohaterów. Szkoda też niewykorzystanych w pełni możliwości Cuttinga, którego urodziwy i fenomenalny technicznie kontratenor zdaje się głosem wymarzonym do „muzyki Ariela”, tak celnie przeciwstawionej kiedyś przez Jana Kotta „muzyce Kalibana”. Z tej pierwszej zapamiętałam cudownie zmysłową piosenkę „Where the bee sucks, there suck I”. Tę drugą ofiarnie pod względem aktorskim, lecz niezbyt nośnym i dźwięcznym bas-barytonem zrealizował Andreas Jankowitsch. Z pozostałych solistów szczególnie zapadł mi w pamięć baryton William Dazeley w partii Alonsa, imponujący nie tylko kulturą śpiewu, lecz i znakomitą dykcją. Najbardziej mi szkoda przeszarżowanych ról Trinkula i Stefano (tenor Adrian Thompson i baryton Richard Suart). Wyrazy uznania pod adresem dyrygenta George’a Jacksona za rzetelność i precyzję w przygotowaniu całości wraz z zespołem Gascoigne Orchestra. Jeśli chodzi o koncepcję Pountneya – tam, gdzie było widać jakąkolwiek pracę reżyserską, wzbudzała nieodparte wrażenie recyklingu kilkudziesięciu dawniejszych produkcji Sir Davida (spotęgowane przez kostiumy projektu April Dalton). Jeśli chodzi o bardzo kolorowe projekcje – nie wiem, czy na miejscu Hanekego podpisałabym się pod tak ewidentnym dziełem AI.

Ffion Edwards (Miranda) i Luis Gomes (Ferdynand). Fot. Marc Brenner

Lecz mimo wszelkich zastrzeżeń wyszłam z teatru zadowolona. W Anglii nie każda nowa opera musi okazać się arcydziełem. Czasem bywa ekwiwalentem sprawnie napisanego czytadła lub zgrabnej, lecz niezapadającej w pamięć filmowej adaptacji klasyki. Są przecież dźwięki, które cieszą, nie szkodząc wcale.

Pamiętnik z samotnej podróży

Upiór w rozjazdach i czasem ma kłopot z internetem, w związku z czym recenzja z Grange Park Opera opóźni się jeszcze o kilka dni. Przepraszamy, a tymczasem – w ramach rekompensaty – proponujemy powrót do Gdańska na wiosenny Actus Humanus, gdzie 30 marca, w Ratuszu Głównego Miasta, wystąpiła carillonistka Monika Kaźmierczak: w programie złożonym z utworów Johanna Jakoba Frobegera.

***

W mieście Muiden w Holandii Północnej, nieopodal ujścia rzeki Vecht, stoi twierdza Muiderslot, której początki sięgają XIII wieku. Zamek został wzniesiony na polecenie Florisa V, hrabiego Holandii i Zelandii z dynastii Gerolfingów, jednego z najsłynniejszych średniowiecznych władców Niderlandów, tyleż uwielbianego przez chłopów, którym nadał liczne przywileje, jak znienawidzonego przez swych szlacheckich wasali. Floris zginął w kwiecie wieku, wskutek spisku zawiązanego przez Gijsbrechta z Amstel, Gerarda z Velzen i Hermana z Woerden, którzy porwali go podczas polowania z sokołami i wywieźli skrępowanego do Muiderslot. Wieść o porwaniu rozeszła się lotem błyskawicy i skłoniła rozwścieczonych chłopów do próby odbicia swego pana – zakończonej gwałtownym starciem, w którym wszystko poszło nie tak i jeden ze spiskowców dosłownie zaszlachtował hrabiego. Po śmierci Florisa twierdza przeszła w ręce biskupa Utrechtu, który nakazał ją zburzyć. Odbudowana sto lat później przez księcia Albrechta I Bawarskiego, doczekała się świetności dopiero w XVII wieku, kiedy zamieszkał w niej Pieter Corneliszoon Hooft, objąwszy urząd szeryfa Muiden. Hooft, poeta, dramaturg i historyk, jedna z najjaśniejszych postaci Złotego Wieku Niderlandów, co lato ściągał do zamku doborowe grono artystów i uczonych, do którego z czasem przylgnęła nazwa Muiderkring. Niderlandzcy humaniści prowadzili dysputy całymi dniami, a gdy dość już mieli uczt duchowych, szli do zamkowych ogrodów napawać się wonią leczniczych ziół i zajadać śliwkami z ulubionego sadu gospodarza.

Twierdza Muiderslot na rycinie z 1649 roku

Jednym z członków kręgu był Constantijn Huygens, przyjaciel i patron sztuk wszelkich, wśród których niebagatelną pozycję zajmowała muzyka. Śpiewu uczył się ponoć od drugiego roku życia, grę na lutni i violi da gamba opanował biegle, zanim skończył lat dziesięć, później, gdy zajął się też kompozycją, do jego ulubionych instrumentów dołączył klawesyn. O wybitnym talencie Johanna Jakoba Frobergera dowiedział się od angielskiego dyplomaty Williama Swanna, przed którym wirtuoz wystąpił w 1649 roku w Wiedniu, tuż przed wyruszeniem w kolejną kilkuletnią podróż artystyczną po Europie. Froberger miał wówczas trzydzieści trzy lata i niósł już ze sobą ogromny bagaż doświadczeń. Urodził się w Stuttgarcie, w rodzinie Basiliusa, tenora na dworze księcia wirtemberskiego, i Anny z domu Schmid. Był najmłodszym z jedenaściorga rodzeństwa i podobnie jak wszyscy jego bracia otrzymał solidne muzyczne wykształcenie – z pewnością pod okiem ojca, a zapewne też innych mistrzów związanych z Württemberg Hofkapelle: wiele wskazuje, że pierwszych lekcji gry na organach udzielał mu sam Johann Ulrich Steigleder, organista w kościele kolegiackim i na książęcym dworze.

Portret Constantijna Huygensa pędzla Michiela Janszoona van Mierevelta, 1641. Ze zbiorów Hofwijck niedaleko Voorburga

Kapelę rozwiązano w 1634 roku, po klęsce protestantów w pierwszej bitwie pod Nördlingen, jednym z najważniejszych starć podczas wojny trzydziestoletniej. Młodziutki Froberger przebywał wówczas w Wiedniu, dokąd wyjechał po dalsze nauki w roku 1631, dzięki rekomendacji i wsparciu pewnego szwedzkiego dyplomaty. O szczegółowych losach Johanna Jakoba wiadomo niewiele aż do 1637 roku, kiedy stracił oboje rodziców i jedną z sióstr w epidemii czarnej śmierci, został nadwornym organistą cesarza Ferdynanda III i zapewne w związku z objęciem tej funkcji przeszedł na katolicyzm, jesienią zaś ruszył w pierwszą podróż do Włoch i podjął studia u Girolama Frescobaldiego w Rzymie. Do Wiednia Froberger wrócił po trzech latach, po czym w 1645 roku znów wyjechał do Italii, tym razem po nauki do słynnego jezuickiego teologa, wynalazcy i erudyty Athanasiusa Kirchera. W roku 1649 wpadł do Austrii jak po ogień, żeby wkrótce objechać pół Europy i osiąść w Wiedniu na dłużej dopiero cztery lata później. Ostatnie lata życia spędził zapewne w Montbéliard przy dzisiejszej granicy ze Szwajcarią, u owdowiałej księżny wirtemberskiej Sybilli, którą poznał jeszcze w czasach stuttgarckich. Większość informacji z tego okresu pochodzi z obfitej korespondencji Sybilli z Constantijnem Huygensem, który w 1665 roku wreszcie poznał Frobergera osobiście i opłacił jego podróż do Moguncji, gdzie wirtuoz wystąpił na dworze elektora-arcybiskupa.

Rok później Froberger już nie żył. Zrozpaczona Sybilla pisała w liście do Huygensa: „Wiem, jak gorzko wraz ze mną opłakuje pan stratę mego ukochanego, czcigodnego mistrza i nauczyciela. (…) Bogu niech będą dzięki za naszą przyjaźń, bo nikt w moich kręgach nie rozumie jego szlachetnej sztuki tak dobrze jak pan”. Księżna odziedziczyła dużą część spuścizny Frobergera i tylko raz złamała daną mu obietnicę, że nie udostępni jej nikomu, wysławszy kilka rękopisów Huygensowi. Utwory mimo to krążyły w odpisach, przez stulecia cenione wyżej niż dorobek popularnych dziś mistrzów baroku. W 2006 roku wyszedł na światło dzienne kolejny manuskrypt Frobergera, pochodzący najprawdopodobniej właśnie z kolekcji księżny Sybilli.

Rękopis Allemande faite en passant le Rhin dans une barque en grand péril wraz z objaśnieniami Frobergera

Tym, co odróżnia twórczość Frobergera na tle innych kompozycji klawiszowych tego czasu, jest jej niezwykły ładunek emocjonalny. Każda figura i każdy ornament są w niej nośnikiem jakiegoś afektu: od gaudium w utworach okolicznościowych, dedykowanych między innymi Sybilli, aż po rozdzierający serce dolor w lamentach i medytacjach. Pod względem formalno-estetycznym Froberger zdaje się nie tylko czerpać ze wszystkich stylów, z jakimi zetknął się podczas rozlicznych podróży, ale też nadawać im całkiem nową postać, tak integralnie zrośniętą z fakturą klawiszową, że czasem nie sposób dosłuchać się źródła inspiracji. Froberger na klawiaturze śpiewa, kształtuje każdy temat jak mistrz włoskiego bel canto, opowiada z przejęciem historie – czasem tak sugestywne, jak muzyczny obraz upadku ze schodów w Tombeau fait à Paris sur la mort de Monsieur Blancheroche (chodzi o francuskiego lutnistę Charlesa Fleury; Froberger był świadkiem jego tragicznej śmierci).

Jego muzyka jest jak pamiętnik z samotnej podróży – pełnej niebezpieczeństw i gwałtownych uniesień, refleksji nad prawami rządzącymi światem i ludzką naturą, krótkich chwil pewności i długich okresów zwątpienia. Księżna Sybilla zapewne miała rację: w jej kręgach wszyscy podziwiali twórczość Frobergera, lecz mało kto ją rozumiał.

Ognie sztuczne i prawdziwe

W księgarniach jest już dostępny wakacyjny numer „Teatru”, a w nim szkic Agaty Skrzypek o pisarstwie teatralnym przedwcześnie zmarłej Agaty Tomasiewicz; w bloku tekstów „Rodzice i dzieci na osobnych planetach” między innymi eseje Dominiki Gac i Szymona Kazimierczaka oraz rozmowa Katarzyny Flader-Rzeszowskiej z Oscarem Leaño, dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego w Santa Cruz de la Sierra; recenzja Jana Karowa z Iwony, księżniczki Burgunda Gombrowicza; i dużo, dużo więcej, w tym także mój felieton z cyklu „W kwarantannie”. Zapraszamy do lektury!

Ognie sztuczne i prawdziwe

A Myth That Rolls Its Way Through the Forest Like a Bear

I arrived in Longborough for the last of the four June performances of Das Rheingold in 2019 from the scorching heat of Warsaw straight into pouring rain and bitter cold. I joked later that I expected a snowstorm before Act I of Die Walküre, planned for the following season, and that I preferred not to scare anyone by trying to guess what weather anomalies would accompany the performances of Götterdämmerung. What I did not foresee, however, was the pandemic, which slammed the United Kingdom shut in lockdown and put a question mark over the production of the second complete Ring des Nibelungen at LFO. The situation began to improve a bit in 2021, but I was unable to see Die Walküre. Foreign observers decided not to take the risk of getting stuck in either self-isolation or quarantine, especially as most B and Bs and hotels were closed. In any case, the production was semi-staged and featured an orchestra of just thirty-strong. Fortunately, the delayed premieres of Siegfried and Götterdämmerung took place as planned, in 2022 and 2023, respectively, and this season, after five years of preparation, the complete Ring, directed by Amy Lane and conducted by Anthony Negus, was presented in Longborough three times.

I can’t remember ever waiting more eagerly for accreditation. The tickets were not on open sale at all: they sold out in a flash among donors and patrons six months before the beginning of the festival. The small theatre in the Cotswolds, affectionately referred to, albeit with a degree of irony, as the “English Bayreuth”, finally provided a legitimate basis for comparisons with the festival house on the Green Hill. It is not and probably never will be a match for it. It is certainly already a counterbalance – a pilgrimage destination for Wagnerites from all over the world, for lovers and connoisseurs who do not feel the need to deconstruct or “rediscover” Wagner’s oeuvre, sufficiently aware as they are of the cultural determinants and interpretive traditions to believe in its immanent potential.

Das Rheingold. Mark Le Brocq (Loge). Photo: Matthew Williams-Ellis

Longborough productions have never been at odds with the work, but did not always dazzle with richness of imagination. Amy Lane’s concept, which I have been following in stages since 2019, rarely refers the spectator to the sphere of the symbolic (lighting: Charlie Morgan Jones; set and props: Rhiannon Newman Brown; costume designer: Emma Ryott). The director focuses more on storytelling, at times resorting to solutions that are too literal and exaggerated, reaching for superfluous and unnecessarily “familiar” props, not taking full advantage, on the other hand, of the possibilities offered by projections and stage lights. I have already written about this when reviewing the previous, individually staged parts of the cycle, and I feel even more sorry that Lane lacked the time or energy to correct the shortcomings pointed out earlier. This is because this year’s Die Walküre turned out to be unquestionably the best part of the cycle in theatrical terms. Set on a gloomy looking stage, amidst flashes of moonlight emerging from graphite blackness, amidst the blue of the night sky, toned down with a brown hue, and the cool green of a spectral forest, it perfectly matched the intention of Wagner himself, who emphasised in his stage directions – which were ahead of his time –  to leave the rest to the imagination. This painting-like purity – bringing to mind the symbolic meaning of Friedrich’s works and the poetry of Lessing’s forest landscapes – was lacking especially in the overloaded staging of Siegfried. I must admit, however, that it was only after watching the entire Ring within a short period of time that I became aware of the homogeneity of the concept developed by the director, who decided to link all the parts of the tetralogy with a clear compositional idea, like in a true epic. Lane introduces individual characters and motifs with unrelenting consistency, making them more and more easily recognisable and closer to the spectators as the stage action progresses. In the background of all the productions run loose thoughts, reminiscences and forward-looking visions, presented in an old-fashioned picture frame. The key to interpreting the whole thing is a mysterious leather-bound notebook – perhaps Wotan’s diary – passed from one person to another, and helping the participants in the drama return to previously suspended threads and slowly close the tale, the finale of which Wagner had suggested already in Das Rheingold.

The sense of consistency and stage truth was also reinforced by Negus’ decision to entrust the roles of characters returning in the successive parts of the tetralogy to the same singers – an idea that had proved impossible to fully implement in previous seasons and that is rarely reflected in casts of Der Ring des Nibelungen at other theatres. The artist who deserves a special mention is the tireless Bradley Daley, whose technically assured, yet rough sounding and a bit “rough-hewn” tenor perfectly suits the character of Siegfried – a kind of anti-hero of this tragedy, a thoughtless and sometimes cruel boy, whom fate has not allowed to mature, except perhaps in the last flash of his agony. One of the brightest points of the cast was Paul Carey Jones (Wotan/Wanderer), who has a sonorous and very focused bass-baritone with a distinctive honeyed tone. He gave a memorable performance especially in Die Walküre, poignantly torn between a desperately kept up semblance of authority and voice of the heart. I found him slightly less convincing in Das Rheingold and Siegfried, where an unquestionable display of vocal skill sometimes took the better of the subtlety of interpretation. Of the two Nibelungs I was definitely more impressed by Adrian Dwyer, a singer with a meaty and flexible tenor, in the role of Mime. Mark Stone did not repeat his success of five years previously: his portrayal of Alberich, blinded by hatred and lust for power, brilliant in terms of acting, did not find sufficient support this time in his vocal performance, given in a voice that was loud, but dull and no longer seducing with a wide colour palette. On the other hand, Madeleine Shaw’s rounded, luscious soprano took on even greater clarity in the role of the intransigent Fricka, haughty to the point of caricature.

Die Walküre. Foreground: Paul Carey Jones (Wotan). Photo: Matthew Williams-Ellis

Two singers took on dual roles, which deserves particular mention especially in the case of Mark Le Brocq, a versatile artist with a resonant, clear, well-trained tenor. Opera regulars associate him primarily with Mozart and Britten (he has recently received excellent reviews for his portrayal of Aschenbach in WNO’s new staging of Death in Venice), although Le Brocq does not shy away from lighter and supporting roles in Wagner’s operas (last year I could not praise him enough after Tristan at Grange Park Opera, where the director cast him in a role that merges the characters of Melot and the Young Sailor into one). In Longborough he accomplished what seemed impossible: sang Loge and Siegmund three times on consecutive days. In his showpiece part from Das Rheingold he played with phrasing and caressed every word with the same flexibility and ease with which he schemed against the Nibelungs. He approached Siegmund in Die Walküre quite differently, with a darker, more focused voice, coloured alternately by shades of misery and love ecstasy. Although Le Brocq’s singing lacked a denser, truly heroic tone, the artist made up for this shortcoming with his ability to “narrate” his role, to build it as nineteenth-century theatre actors did. In the first two acts of Die Walküre he was accompanied on stage by one of the best Hundings I have ever encountered live. I found Julian Close’s bass – cavernous and black as night – combined with a chilling interpretation of the character more memorable than his take on Hagen in Götterdämmerung, less convincing, at times even overdone, in comparison with last year.

I delayed my assessment of Lee Bisset, who once again portrayed Brünnhilde, until the last moment. The Scottish singer has a beautiful, rich, golden-coloured soprano, a splendid stage presence that seems perfect for the role, and outstanding acting skills. Unfortunately, there is an increasingly intrusive vibrato in her voice, over which the artist completely loses control in dynamics above mezzo forte. Perhaps this is due to fatigue, perhaps to insufficient breath support, which is also suggested by forcibly attacked notes at the top of the scale. But what can I say, I would have followed her Brünnhilde into the fire that consumed Walhalla anyway – there is so much wisdom in her singing, such a fusion with the character portrayed, so much truth derived straight from the pages of the score. I find it hard to extricate myself from this paradox, especially since in every part of the Ring sparks were literally flying across the LFO stage, kindled by the characters present on it. They included the phenomenal Sieglinde of Emma Bell, whose warm, luscious soprano brought to my mind irresistible associations with the voice of young Régine Crespin; the magnificent, slightly baritonal Froh portrayed by Charne Rochford; the velvety-voiced Fasolt (Pauls Putnins); the exquisitely matched Gibichung siblings (Laure Meloy and Benedict Nelson) and the fiery Waltraute (Claire Barnett-Jones). Not to mention the twenty-two-strong male chorus in Götterdämmerung, which would outclass many larger ensembles with its power and clarity of sound.

Siegfried. Bradley Daley in the title role. Photo: Matthew Williams-Ellis

There would have been no such marvels, if it had not been for Anthony Negus – an absolutely uncompromising man, a conductor who came to the fore only when he knew far more about Wagner’s music and its contexts than most of his colleagues making their debuts on the Green Hill today. I have written many times that he is a master at deciphering and exploiting the dramatic potential of the music to the full. Just as often I have compared his interpretations to living beings – undulating to the rhythm of their collective breathing, teeming in the depths of the orchestra pit, wailing like sea birds and rustling like leaves. Negus is a natural-born narrator, who can attract and focus the listener’s attention for hours without missing a single detail of the musical tale.

Yet it is not enough to come up with an apt interpretation. It still needs to be exacted from the musicians. Or in other words: the conductor needs to win them over to his vision, to make them recognise it as their own and speak with one voice in rapture. I spent my childhood and early youth behind the Iron Curtain, briefly raised in the 1970s, which enabled me to experience my first live tetralogy – in Warsaw, in a production featuring Berit Lidholm and Helge Brilioth, among others. I had to wait nearly half a century for a Ring that would be as coherent and equally thrilling – albeit immersed in an earlier tradition, closer to the original contexts – until my visit to Longborough. And I fear that the world of Wagnerian mythology will never again emerge as vividly from nothingness as in the prelude to Das Rheingold under Negus. That I will not live to see a future Siegfried reforge his father’s sword at the pace indicated by the composer, “Kräftig, doch nicht zu schnell”. That in no finale of Götterdämmerung will the Rhine flow so widely, having returned to its former bed.

Götterdämmerung. Lee Bisset (Brünnhilde) and Bradley Daley (Siegfried disguised as Gunther). Photo: Matthew Williams-Ellis

Whatever happens, I will certainly not forget the introduction to Act I of Die Walküre, conducted and played in such a way: with the violins’ and violas’ tremolando persistently and yet powerfully contrasted dynamically – sometimes within a single bar – with references to the Wotan’s spear motif in the cellos and double basses tearing into it as if into living flesh, with later flashes of Donner’s thunderbolts in the brass. And when the storm began to subside, all you had to do was “nudge the branch with your hand to still be able to smell the phosphorus of the lightning”, as in Nowak’s poetry. And it is still possible to smell this phosphorus. May it smell as long as possible.

Translated by: Anna Kijak

Hymny z Wyspy Szarańczy

Lada chwila relacja z Pierścienia Nibelunga w Longborough w tłumaczeniu angielskim, niedługo potem ostatnia zaległa recenzja – z prapremiery nowej opery Anthony’ego Boltona Island of Dreams w Grange Park Opera, z udziałem fenomenalnego, znanego też części polskich melomanów Hugh Cuttinga, jak dotąd jedynego kontratenora w prawie siedemdziesięcioletniej historii Kathleen Ferrier Award, który zgarnął główną nagrodę w tym prestiżowym konkursie. Tymczasem słów kilka o Hymnach Banganarti Pawła Łukaszewskiego, które miały premierę niecałe dwa lata temu na festiwalu Wratislavia Cantans. Tekst, powstały we współpracy z portalem culture.pl, dedykuję pamięci dwóch wspaniałych śpiewaków: Jarosława Bręka i jego mistrza Jerzego Artysza.

Hymny z Wyspy Szarańczy

 

Mit, co lasem jak niedźwiedź się toczy

Na ostatnie z czterech czerwcowych przedstawień Złota Renu w 2019 roku zjechałam do Longborough z rozpalonej skwarem Warszawy – wprost w sążnistą ulewę i przenikliwy chłód. Żartowałam później, że przed I aktem planowanej na następny sezon Walkirii spodziewam się śnieżycy i wolę nikogo nie straszyć, jakie anomalie pogodowe będą towarzyszyły przedstawieniom Zmierzchu bogów. Nie przewidziałam jednak pandemii, która zatrzasnęła Wielką Brytanię w lockdownie i postawiła pod znakiem zapytania dalszą realizację drugiego kompletnego Pierścienia Nibelunga w LFO. Sytuacja zaczęła się odrobinę poprawiać w roku 2021, Walkiria przeszła mi jednak koło nosa. Obserwatorzy z zagranicy nie podjęli ryzyka ugrzęźnięcia w samoizolacji albo kwarantannie, zwłaszcza że większość pensjonatów i hoteli pozostała zamknięta na cztery spusty. Spektakl przygotowano zresztą w wersji półscenicznej i z udziałem zaledwie trzydziestoosobowej orkiestry. Na szczęście opóźnione premiery Zygfryda i Zmierzchu bogów odbyły się już zgodnie z planem, odpowiednio w 2022 i 2023 roku, a w tym sezonie, po pięciu latach przygotowań, Ring w reżyserii Amy Lane i pod batutą Anthony’ego Negusa, poszedł w Longborough trzykrotnie.

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek czekała w większym napięciu na akredytację. Bilety w ogóle nie trafiły do otwartej sprzedaży: rozeszły się na pniu wśród darczyńców i patronów, pół roku przed rozpoczęciem festiwalu. Niewielki teatr w Cotswolds, nazywany czule, choć z pewną dozą ironii „angielskim Bayreuth”, wreszcie dostarczył zasadnych podstaw do porównań z domem festiwalowym na Zielonym Wzgórzu. Nie jest i zapewne nigdy nie będzie dla niego konkurencją. Z pewnością jest już przeciwwagą – miejscem pielgrzymek wagnerytów z całego świata, miłośników i znawców, którzy nie czują potrzeby dekonstrukcji bądź odkrywania „na nowo” twórczości Wagnera – na tyle świadomi uwarunkowań kulturowych i tradycji interpretacyjnych, by uwierzyć w jej immanentny potencjał.

Złoto Renu. Paul Carey Jones (Wotan) i Madeleine Shaw (Fryka). Fot. Matthew Williams-Ellis

Inscenizacje w Longborough nigdy nie kłóciły się z dziełem, nie zawsze jednak olśniewały bogactwem wyobraźni. Koncepcja Amy Lane, którą śledziłam etapami od 2019 roku, rzadko odsyła widza w sferę symbolu. Reżyserka bardziej się skupia na opowiadaniu historii, uciekając się czasem do rozwiązań zbyt dosłownych i przerysowanych, do użycia zbędnych i niepotrzebnie „swojskich” rekwizytów – z drugiej zaś strony nie wykorzystując w pełni możliwości projekcji i świateł scenicznych. Pisałam już o tym przy okazji poprzednich, wystawianych pojedynczo części cyklu i tym bardziej mi szkoda, że Lane zabrakło czasu albo energii na skorygowanie wytykanych wcześniej mankamentów. Bo zrealizowana w tym roku Walkiria pod względem teatralnym okazała się bezsprzecznie najlepszym członem cyklu. Osadzona w mrocznej scenerii, wśród wyłaniających się z grafitowej czerni rozbłysków księżycowego światła, wśród złamanego brunatnym odcieniem błękitu nocnego nieba i chłodnej zieleni widmowego lasu – idealnie wpisała się w zamysł samego Wagnera, który w wyprzedzających epokę didaskaliach podkreślał, by resztę zostawić wyobraźni. Tej malarskiej czystości – przywodzącej na myśl skojarzenia z symboliczną wymową dzieł Friedricha i poezją leśnych pejzaży Lessinga – zabrakło zwłaszcza w przeładowanej inscenizacji Zygfryda. Muszę jednak przyznać, że dopiero po obejrzeniu w krótkim czasie całego Ringu zdałam sobie sprawę z jednorodności koncepcji reżyserki, która postanowiła spiąć wszystkie człony Tetralogii wyraźną klamrą kompozycyjną, jak w prawdziwym eposie. Lane wprowadza poszczególne postaci i motywy z żelazną konsekwencją, coraz łatwiej rozpoznawalne, coraz bliższe widzowi w miarę postępów akcji scenicznej. W tle wszystkich spektakli przewijają się luźne myśli, reminiscencje i wybiegające w przyszłość wizje, ujęte w staroświecką ramę obrazu. Kluczem do interpretacji całości jest przechodzący z rąk do rąk tajemniczy notatnik w skórzanej oprawie – być może dziennik Wotana – który pomaga uczestnikom dramatu wracać do zawieszonych wcześniej wątków i powoli domykać opowieść, której finał Wagner zasugerował już w Złocie Renu.

Poczucie konsekwencji i prawdy scenicznej ugruntowała też decyzja Negusa, by partie bohaterów powracających w kolejnych częściach Tetralogii powierzyć tym samym śpiewakom – zamysł, którego nie udało się zrealizować w pełni w poprzednich sezonach i który nieczęsto znajduje odzwierciedlenie w obsadach Pierścienia Nibelunga w innych teatrach. Na szczególne wyróżnienie zasługuje niezmordowany Bradley Daley, którego świetnie prowadzony, a zarazem szorstki w brzmieniu i odrobinę „z gruba ciosany” tenor idealnie pasuje do postaci Zygfryda – swoistego antybohatera tej tragedii, bezmyślnego i okrutnego czasem chłopca, któremu los nie pozwolił dojrzeć – chyba że w ostatnim przebłysku przedśmiertnej agonii. Jednym z najjaśniejszych punktów obsady okazał się Paul Carey Jones (Wotan/Wędrowiec), dysponujący dźwięcznym i bardzo skupionym bas-barytonem o charakterystycznej miodowej barwie. Pamiętną kreację stworzył zwłaszcza w Walkirii, przejmująco rozdarty między rozpaczliwie podtrzymywanym pozorem autorytetu a głosem serca. Odrobinę mniej przekonał mnie w Złocie Renu i w Zygfrydzie, gdzie niekwestionowany popis umiejętności wokalnych brał czasem górę nad subtelnością interpretacji. Z dwóch Nibelungów zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu obdarzony mięsistym i elastycznym tenorem Adrian Dwyer w partii Mimego. Mark Stone nie powtórzył swego sukcesu sprzed pięciu lat: jego ujęcie zaślepionego nienawiścią i żądzą władzy Alberyka, brawurowe pod względem aktorskim, nie znalazło tym razem dostatecznego podparcia w warstwie wokalnej, realizowanej głosem donośnym, lecz zmatowiałym i nieuwodzącym już tak szeroką paletą barw. Tymczasem krągły, soczysty sopran Madeleine Shaw nabrał jeszcze większej wyrazistości w partii nieprzejednanej Fryki, wyniosłej aż do granic karykatury.

Walkiria. Scena z III aktu. Fot. Matthew Williams-Ellis

Dwóch śpiewaków wzięło na siebie podwójne role, co zasługuje na szczególną wzmiankę zwłaszcza w przypadku Marka Le Brocqa, artysty wszechstronnego, dysponującego dźwięcznym i jasnym, doskonale wyszkolonym tenorem. Bywalcy teatrów operowych kojarzą go przede wszystkim z repertuarem Mozartowskim i Brittenowskim (niedawno zebrał świetne recenzje jako Aschenbach w nowej inscenizacji Śmierci w Wenecji w WNO), choć Le Brocq nie stroni też od lżejszych i drugoplanowych partii w operach Wagnera (w zeszłym roku nie mogłam się go nachwalić po Tristanie w Grange Park Opera, gdzie reżyser obsadził go w roli scalającej w jedno postaci Melota i Młodego Żeglarza). W Longborough dokonał jednak rzeczy z pozoru niemożliwej: trzykrotnie zaśpiewał dzień po dniu Logego i Zygmunta. W swej popisowej już partii ze Złota Renu bawił się frazą i pieścił każde słowo z równą giętkością i swobodą, z jaką knuł intrygi przeciwko Nibelungom. Do Zygmunta w Walkirii podszedł całkiem inaczej, głosem ciemniejszym, bardziej skupionym, podbarwianym na przemian odcieniami niedoli i miłosnej ekstazy; i choć w śpiewie Le Brocqa zabrakło gęstszego, prawdziwie bohaterskiego brzmienia, artysta wynagrodził ten mankament umiejętnością „opowiadania” swej roli, budowania jej wzorem XIX-wiecznych aktorów dramatycznych. W dwóch pierwszych aktach Walkirii towarzyszył mu na scenie jeden z najlepszych Hundingów, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia na żywo. Przepastny jak studnia i czarny jak noc bas Juliana Close’a – w połączeniu z mrożącą krew w żyłach interpretacją samej postaci – zapadły mi w pamięć bardziej niż jego ujęcie partii Hagena w Zmierzchu bogów, w porównaniu z ubiegłym rokiem mniej przekonujące, chwilami wręcz przeszarżowane.

Z oceną Lee Bisset, która po raz kolejny wcieliła się w Brunhildę, zwlekałam do ostatniej chwili. Szkocka śpiewaczka ma przepiękny sopran o bogatej, złocistej barwie, wyśmienitą, jakby wymarzoną do tej roli prezencję sceniczną i wybitne zdolności aktorskie. Niestety, w jej głosie coraz bardziej razi zanadto szerokie wibrato, nad którym artystka całkowicie traci kontrolę w dynamice powyżej mezzoforte. Być może wynika to ze zmęczenia, być może z niedostatecznego podparcia oddechowego, na co wskazywałyby także siłowo atakowane dźwięki w górnej części skali. Cóż jednak na to poradzę, że za jej Brunhildą i tak poszłabym w ogień, który strawił Walhallę – tyle w tym śpiewie mądrości, takie w nim zespolenie z kreowaną postacią, tyle prawdy wywiedzionej wprost z kart partytury. Trudno wywikłać się z tego paradoksu, zwłaszcza że w każdej części Ringu przez scenę LFO dosłownie przeskakiwały iskry, wzniecane przez obecnych na niej wykonawców: wśród nich także fenomenalną Zyglindę w osobie Emmy Bell, której ciepły, soczysty sopran wzbudził we mnie nieodparte skojarzenia z głosem młodej Régine Crespin; wspaniałego, naznaczonego barytonowym odcieniem Froha w ujęciu Charne Rochforda; aksamitnogłosego Fasolta (Pauls Putnins); znakomicie dobrane rodzeństwo Gibichungów (Laure Meloy i Benedict Nelson) i żarliwą jak ogień Waltrautę (Claire Barnett-Jones). Nie wspominając już o dwudziestodwuosobowym męskim chórze w Zmierzchu bogów, który potęgą i wyrazistością brzmienia zdeklasowałby niejeden zespół występujący w pełnym składzie.

Zygfryd. Paul Carey Jones jako Wędrowiec i Bradley Daley w roli tytułowej. Fot. Matthew Williams-Ellis

I nie byłoby wszystkich tych cudowności, gdyby nie Anthony Negus – człowiek absolutnie bezkompromisowy, dyrygent, który wyszedł w cienia dopiero wówczas, kiedy o muzyce Wagnera i towarzyszących jej kontekstach wiedział o niebo więcej niż debiutujący dziś na Zielonym Wzgórzu koledzy po fachu. O tym, że jest mistrzem w rozszyfrowywaniu i wykorzystywaniu do cna potencjału dramatycznego zawartego w samej muzyce, pisałam już wielokrotnie. Równie często porównywałam jego interpretacje do żywych istot – falujących w rytm wspólnego oddechu, kłębiących się w czeluściach orkiestronu, zawodzących jak morskie ptaki i szeleszczących jak liście. Negus jest urodzonym narratorem, który potrafi przyciągnąć i skupić uwagę słuchacza na długie godziny, a przy tym nie uronić żadnego szczegółu muzycznej opowieści.

Nie wystarczy jednak obmyślić celnej interpretacji. Trzeba ją jeszcze wyegzekwować od muzyków. Albo inaczej: przekonać ich do swej wizji, sprawić, by uznali ją za także za własną i w uniesieniu przemówili jednym głosem. Dzieciństwo i pierwszą młodość spędziłam za Żelazną Kurtyną, która w latach siedemdziesiątych na chwilę się odemknęła i uraczyła mnie pierwszą Tetralogią doświadczoną na żywo – w Warszawie, z udziałem między innymi Berit Lidholm i Helgego Briliotha. Na Ring tak spójny i równie porywający, aczkolwiek zanurzony we wcześniejszej, bliższej pierwotnym kontekstom tradycji, musiałam czekać blisko pół wieku, aż do wizyty w Longborough. I boję się, że świat Wagnerowskiej mitologii już nigdy nie wyłoni się tak sugestywnie z prabytu, jak w preludium do Złota Renu pod batutą Negusa. Że nie doczekam, aż któryś następny Zygfryd przekuje ojcowski miecz we wskazanym przez kompozytora tempie „Kräftig, doch nicht zu schnell”. Że w żadnym finale Zmierzchu bogów Ren nie popłynie tak szerokim nurtem, wróciwszy w dawne koryto.

Zmierzch bogów. Julian Close (Hagen) i Benedict Nelson (Gunther). Fot. Matthew Williams-Ellis

Jakkolwiek będzie, z pewnością nie zapomnę tak poprowadzonego i tak zagranego wstępu do I aktu Walkirii: z uporczywym, a zarazem potężnie skontrastowanym dynamicznie – czasem w obrębie jednego taktu – tremolandem skrzypiec i altówek, z wdzierającymi się w nie jak w żywe mięso nawiązaniami do motywu włóczni Wotana w wiolonczelach i kontrabasach, z późniejszymi rozbłyskami piorunów Donnera w blasze. A gdy burza zaczęła się oddalać, wystarczyło „trącić ręką gałąź, aby czuć jeszcze fosfor błyskawicy”, jak w poezji Nowaka. I ten fosfor wciąż pachnie. Oby jak najdłużej.

Pęk czerwonych melancholii

Krótkie to będzie wspomnienie, bo słów mi zabrakło. Wraz ze śmiercią Jerzego Artysza odszedł w przeszłość jeden z ostatnich elementów minionej kultury wokalnej i dawnego teatru operowego, na jakim się wychowałam – być może nieprzystających do wrażliwości i sposobu myślenia współczesnych melomanów. Jego głos, nieprawdopodobnej urody, barwny jak orchidea, naznaczony charakterystycznym, mięciutkim wibrato, uwodził mnie bez reszty. Rozkochaną w śpiewie barytonowym dziewczynkę i nastolatkę stawiał przed koniecznością trudnego wyboru: czy oddać pierwszeństwo sztuce Artysza, czy ulec przed charyzmą Andrzeja Hiolskiego, zwłaszcza że do pewnego stopnia obaj współdzielili ten sam repertuar. Hiolski krył wszelkie niedoskonałości pod matową powłoką aksamitnej frazy; Artysz uwypuklał pęknięcia lśniącym spoiwem przemyślanej interpretacji, jak w japońskiej praktyce kintsugi.

Głos i autorytet obydwu towarzyszył nam przez lata, podczas niezliczonych prób i występów w Teatrze Wielkim i Filharmonii Narodowej. Artysz jednak był bardziej ludzki. Do dziś pamiętam iskierki rozbawienia w jego oczach, kiedy na inscenizowanym koncercie Widm na Festiwalu Moniuszkowskim w Kudowie podałam mu nie tę „garść kądzieli”, co trzeba. Nienasączone rozpuszczalnikiem pakuły tliły się w kotle jak zaprószony ogniem torf, ja umierałam ze wstydu, tymczasem Artysz z niewzruszoną pewnością kontynuował partię Guślarza w kłębach gryzącego dymu. Jeśli odrobinę bardziej rozwibrowanym głosem niż zwykle, to tylko z potrzeby stłumienia paroksyzmów śmiechu. Rzadko wychodził na scenę TW w przedstawieniach Tannhäusera, ale gdy intonował swoją pieśń turniejową, nie wspominając już o „Pieśni do gwiazdy”, słuchałam go jak zaczarowana. To on przekonał mnie do postaci Wolframa kruchego, tragicznie rozdartego między miłością a przyjaźnią – postaci, którą w podobny sposób zbudował tylko jeden śpiewak za mojego życia, fenomenalny Peter Mattei w berlińskiej inscenizacji pod batutą Daniela Barenboima. Później spotkaliśmy się kilka razy w gronie jurorów Płytowego Trybunału Dwójki, między innymi podczas pamiętnego sądu nad Śpiewakami norymberskimi, kiedy skoczyliśmy sobie do oczu z Piotrem Kamińskim, kłócąc się o Beckmessera w jednym z nagrań Fritza Reinera. W studiu pióra fruwały, tymczasem Profesor siedział w milczeniu, patrzył na nas ni to z przyganą, ni to z osłupieniem, i czekał cierpliwie, aż nam przejdzie.

Fot. UMFC/Mateusz Żaboklicki

Jerzy Artysz od początku swojej kariery nie próbował podbijać sceny i widowni wolumenem głosu. Jego aparat wokalny miał swoje ograniczenia, które śpiewak skutecznie niwelował sprawnością techniczną i mądrością interpretacji. Olgierd Pisarenko zwrócił kiedyś uwagę, że Artysz przy swej uniwersalnej technice wokalnej potrafi zaśpiewać wszystko, co na baryton napisano, i dać z siebie tyle, ile dać może, nie przekraczając granic dobrego smaku. Starsi ode mnie zachwycali się jego Onieginem i Almavivą, ja do tej pory mam go w pamięci jako Dżaresa z Moniuszkowskiego Parii, Jakuba z Manekinów Rudzińskiego, Ojca z Ignoranta i szaleńca Mykietyna i dojrzałego Verdiowskiego Falstaffa z inscenizacji w Warszawskiej Operze Kameralnej. Młodsi pewnie nigdy nie zapomną, jak na uroczystym koncercie w stołecznej Akademii Muzycznej siedemdziesięcioletni artysta zaśpiewał wielki monolog Orfeusza z opery Monteverdiego. Studenci – wśród nich między innymi Jadwiga Rappé, Anna Radziejewska i przedwcześnie zmarły Jarosław Bręk – wielbili go jako człowieka i mentora. Tadeusz Baird zadedykował mu drugą wersję Czterech sonetów miłosnych do słów Szekspira – na baryton, smyczki i klawesyn. To Artysz (wraz z Katarzyną Jankowską) był pierwszym wykonawcą Podróży zimowej Schuberta z tekstem Stanisława Barańczaka. I jak do tej pory jedynym, który w pełni zdał sobie sprawę, że ma do czynienia ze współczesną kontrafakturą. „Kompozytor wyrasta tu ponad poetę. Barańczak to odkrył i udowodnił”, przekonywał śpiewak w wywiadzie dla magazynu „Studio”.

Tym, którzy nie mieli szczęścia usłyszeć go na scenie, pozostaje odszukać i zebrać jego wcale nie tak liczne nagrania. Choć na ich podstawie nigdy nie docenią w pełni, że w śpiewie Jerzego Artysza „kwiat kwitnie księżycowo, a liście mrą srebrzyście”, jak w wierszu Andrzeja Nowickiego.

On Orlando Who Went Mad With Great Love

It is hard to believe that it has been over half a century. This may be because the Academy Ancient Music, established in 1973, has had only three music directors to date: its founder Christopher Hogwood, who spent thirty-three years with it; Richard Egarr, who headed it for fifteen seasons; and Laurence Cummings, who took the helm in 2021, after ten years as the artistic director of the Internationale Händel-Festspiele Göttingen. The name of the ensemble is an allusion to the elite group of musicians operating from 1726 at London’s Crown and Anchor Tavern near Strand and then the Freemasons Hall in Covent Garden. Although in the eighteenth century time flew more slowly than it does today, the term “ancient music” was used to refer not only to pre-Reformation works, but also to rarely heard old works by English and foreign composers. This included the music of George Frederick Handel, who has been one of the pillars of the “new” Academy.

The most important events in the celebrations of the AAM’s fiftieth anniversary included the launch of Richard Bratby’s book Refiner’s Fire – in which the author tells the story of the ensemble against the background of the twentieth-century revolution in period performance of early music – as well as the first-ever complete recording of Mozart’s keyboard pieces. In the flurry of other engagements I had to miss most of the orchestra’s ambitious ventures in the concert halls of London and Cambridge. I could not, however, resist the temptation to hear Orlando at the finale of the anniversary celebrations at the Barbican Centre, especially given the fact that I encountered Handel’s last opera written for Senesino and staged at the King’s Theatre, Haymarket, in my youth in the AAM’s 1990 recording, conducted by Hogwood and featuring James Bowman in the title role. Another “magic” opera by Handel and, at the same time, the first based on Ariosto’s Orlando furioso – and compared later by musicologists with Mozart’s Die Zauberflöte – is ostensibly an opera seria, but with fantastic elements, full of unexpected twists and turns, watched as if from a distance and sometimes clearly with tongue in cheek. The anonymous libretto (perhaps by the composer himself) draws on an earlier text by Carlo Sigismondo Capece, the court poet of the queen consort of Poland Marie Casimire Sobieska. In Ariosto’s work the mad Orlando flies across the world and travels to the moon; among the multitude of characters we find Saracens, brave knights and sorcerers; and there is also room for a sea monster and a winged hippogriff. Handel’s version is slightly simpler, which does not change the fact that the brave knight falls in love with a Cathayan princess, who in turn has given her heart to an African prince, of whom a simple shepherdess is enamoured. The figure pulling the strings is the magician Zoroastro, who makes sure that the protagonists guide the plot towards a relatively happy ending.

Iestyn Davies (Orlando) and Laurence Cummings. Photo: Mark Allan

The opera is full of peculiarities, from the sinfonia in the disquieting key of F sharp minor, used by Handel probably once before (in the harpsichord suite HWV 431), Zoroastro’s first elaborate showpiece – a magnificent bass aria, Italian in style, at a point where listeners of the day would have expected instead a bravura aria of the main protagonist, all the way to one of the most famous mad scenes in the history of the form, with Orlando’s supposed descent into the underworld, in which Handel changes the soloist’s tempo seven times and metre five times, resorting, for example, to the “indecent” measure of 5/8, and, in addition, giving Senesino a tempo di gavotta aria, interrupted in the middle by a despairing larghetto, where pathos competes with the grotesque. What is also peculiar are the relationships between the protagonists – with the shepherdess Dorinda being unexpectedly put on a par with Orlando, able to draw far wiser conclusions from her unrequited love for Medoro than the King of the Franks’ paladin in love with the unattainable Angelica. If we add to this Orlando’s sleep scene from Act III – accompanied by two longing violette marine and cello pizzicato – we will see a masterpiece that broke with the convention of the period enough for the composer to fall out with the first performer of the title role, and for the opera to disappear from the stage after only eleven performances, only to return nearly two hundred years after its 1733 London premiere.

During its final concert of the season the AAM – led by Cummings standing at the harpsichord – also confirmed its dramatic qualities, thanks especially to the extraordinarily lucid and disciplined playing of the twenty-strong orchestra. Particularly worthy of note in it were Bojan Čičić (who together with William Thorpe put aside his violin to lull Orlando to sleep in “Già l’ebro mia ciglio” with the soft sound of two violas d’amore, in lieu of the mysterious violette marine); the remarkable oboists Leo Duarte and Robert de Bree, who also played the recorders; as well as Ursula Paludan Monberg and David Bentley, who complemented the colour of Act I with the pure and full sound of two natural horns, held high with the bells facing upwards. The strings were magnificent with their luscious sound and masterfully nuanced narrative, while Alastair Ross (harpsichord) and William Carter (theorbo) impressed with their stylish ornamentation in the continuo.

Iestyn Davies and Anna Dennis (Angelica). Photo: Mark Allan

The Academy of Ancient Music’s line-up was twice as small as that of the ensemble which accompanied the first performers of the opera and which was described – admiringly, it must be said – by the Scottish politician and composer Sir John Clerk as so powerful that it occasionally drowned out the singers. The voices of the five soloists reached the Barbican Hall auditorium with no problems whatsoever, although the supple and colourful bass of Matthew Brook (Zoroastro) carried over the orchestra much better in dazzling coloraturas than in the sometimes dull notes in the lower register. In the title role Iestyn Davies was certainly no much for the legendary Senesino in terms of volume, but he made up for his lack of powerful sound with the nobility of his countertenor voice, immaculate technique and exceptional musicality (excellent “Fammi combattere” from Act I). The role of Medoro – entrusted to a female singer as the composer intended – was sung well by Sophie Rennert, a singer endowed with an agile mezzo-soprano, spot-on intonation-wise, but perhaps just a bit too bright for this en travesti alto part. It would be hard, however, to direct any criticism at Rachel Redmond, whose clear, “dancing” soprano was perfect for Dorinda, while her fiery temperament and exceptional sense of comedy would surely have won praise from Celeste Gismondi, who played the beautiful shepherdess during the premiere of the work. Yet the highlight of the entire cast was Anna Dennis (Angelica), who, as she had done two months earlier in Göttingen, was impressive in her freedom of phrasing, her wonderfully open top register and her ability to paint a mood with an appropriate voice colour – in her “Verdi piante” the grass really swayed and the leaves were reflected in the river as if in a mirror.

Thus, there is no need for sumptuous sets and elaborate gestures to learn from Handel’s perverse sentimental education, to reflect on Orlando’s madness, Angelica and Medoro’s happiness, and Dorinda’s surprisingly mature wisdom. All that is needed is a belief in the magic power of one the greatest masterpieces of Baroque opera – a belief fuelled by Laurence Cummings’ infectious enthusiasm. The Academy of Ancient Music will have more jubilees to celebrate: since its very beginning it has been looked after by some genuine wizards.

Translated by: Anna Kijak

Uczta u Króla Słońce

Lada chwila recenzja z finału jubileuszowego sezonu Academy of Ancient Music w wersji angielskiej, a wkrótce potem druga część relacji z mojej wyprawy do Wielkiej Brytanii, czyli podsumowanie Ringu w Longborough. Ale jeszcze muszę zebrać myśli, bo choć szczerze utożsamiam się z Tomem Bombadilem, to jednak Pierścień na mnie działa, zwłaszcza w takim wykonaniu. Tymczasem wróćmy do wielkanocnego Actus Humanus i recitalu Ewy Mrowcy z Pièces de clavecin d’Angleberta w Ratuszu Staromiejskim.

***

Być może nie wiedzielibyśmy dziś tyle o życiu i obyczajach na dworze Króla Słońce, gdyby Karol I Ludwik, elektor Rzeszy z dynastii Wittelsbachów, nie zwrócił się w stronę Francji i w związku z tym nie zmienił zdania w kwestii zamążpójścia swej najstarszej córki Elżbiety. Liselotte – bo takie imię przylgnęło do niej od dzieciństwa – miała zostać żoną swego kuzyna Wilhelma Orańskiego, ale ojciec wydał ją ostatecznie za świeżo owdowiałego Filipa, księcia Orleanu i młodszego brata Ludwika XIV. Księżniczka Palatynatu miała wówczas dziewiętnaście lat. Ślub odbył się per procura – Liselotte poznała swojego męża cztery dni potem, 20 listopada 1671 roku. Wiele lat później, być może już z perspektywy swoich małżeńskich doświadczeń, pisała o nim do jednej ze swych arystokratycznych przyjaciółek w niezbyt pochlebnym tonie: że szpetny wprawdzie nie był, ale bardzo niski, że nos miał ogromny, za to usta zbyt małe i zęby popsute; że w manierach przypominał bardziej kobietę niż mężczyznę, nie znosił koni ani polowań, i w gruncie rzeczy interesowały go tylko tańce, zabawy, życie towarzyskie, jedzenie i wymyślne stroje. Swój opis podsumowała smutną konkluzją, że Filip chyba nigdy w życiu nikogo nie kochał.

Pod tym względem chyba nie miała racji: wygląda na to, że największą miłością Filipa Orleańskiego był jego imiennik, „piękny jak anioł” Kawaler Lotaryński, z którym związał się jeszcze za życia swej pierwszej żony Henrietty. Ta była o niego tak zazdrosna, że gdy zmarła w tajemniczych okolicznościach w wieku niespełna dwudziestu sześciu lat – ponoć po przedawkowaniu opium – obu panów podejrzewano o współudział w zamordowaniu niechętnej ich romansowi księżny. Liselotte nie przywiązywała aż tak wielkiej wagi do homoseksualnych skłonności swego męża, trudno jednak nazwać ich pożycie szczęśliwym. Mimo to oboje spełnili swój prokreacyjny obowiązek, i to aż trzykrotnie. Po wydaniu na świat dwóch synów i jedynej córki, Liselotte odmówiła dalszego dzielenia łoża z Filipem. Przez resztę życia, wypełnionego mnóstwem dworskich intryg i osobistych kłopotów, szukała pociechy w lekturze najrozmaitszych książek – od greckich klasyków po traktaty matematyczne – i prowadzeniu niezwykle bogatej korespondencji.

Liselotte w kostiumie Diany. Autor nieznany, ok. 1670. Z kolekcji Schloss Fasanerie w Eichenzell

W 1682 roku, zanim jeszcze wypadła z łask Ludwika XIV, pisała w liście do swej bratowej, jak przebiegały słynne jours d’appartement, które władca urządzał w Wersalu w każdy poniedziałek, środę i piątek. Dworzanie zbierali się punktualnie o szóstej po południu w przedpokojach królewskich, dwórki – w komnacie królowej. Goście przez cztery godziny tańczyli, grali w karty, jedli, pili i słuchali muzyków de la chambre du Roy. Zespół był pokaźny: w jego skład wchodziło kilkanaścioro śpiewaków, teorbista, dwóch lutnistów, trzech gambistów, czterech flecistów, czterech skrzypków oraz klawesynista – doskonale znany księżnie Jean-Henri d’Anglebert. Kto zmęczył się tańcem w największej z sal przylegających do komnaty Króla Słońce, ten przechodził na sąsiednie pokoje. A w każdym z nich – oprócz stołów do gier i stolików uginających się pod ciężarem owoców i wykwintnych konfitur – zastawał inne muzyczne cuda: w królewskich apartamentach rozbrzmiewały utwory solowe, tria, suity, arie, kantaty i fragmenty oper. „Ach, gdybym miała teraz opowiedzieć Waćpani, jak wspaniale umeblowane są te pokoje i jak wielka jest liczba zgromadzonych w nich sreber, nigdy bym nie skończyła”.

Appartement du roi w pałacu wersalskim. Fot. Jean-Marie Hullot

Niewiele wiadomo o muzycznej edukacji i pierwszych trzech dekadach życia d’Angleberta, poza tym, że był synem zamożnego szewca z Bar-le-Duc. Nie wiadomo też, kiedy opuścił rodzinne miasto i trafił do stolicy. Zanim się ożenił w 1659 roku, miał już status bourgeois de Paris i z pewnością był od dłuższego czasu organistą w kościele jakobinów przy Rue St. Honoré. Prawdziwa kariera zaczęła się dlań rok później, kiedy został klawesynistą na dworze Filipa Orleańskiego. Historia milczy, jak znosił jego ekscesy z męskimi faworytami i kłótnie z Henriettą, wytrwał jednak w służbie u księcia przez osiem lat. Ale już w roku 1662 zajął analogiczną pozycję na dworze Ludwika XIV, i to w dość osobliwych okolicznościach. Odkupił mianowicie posadę od Jacquesa Championa de Chambonnières, praojca szkoły klawesynistów francuskich i być może swego mistrza, który słynął z trudnego charakteru i ponoć nie dość umiejętnie realizował basso continuo w królewskim zespole. Pozostał na stanowisku aż do śmierci w 1691 roku, przez ostatnie dwanaście lat łącząc je ze służbą na dworze synowej króla i delfiny Francji, Marii Anny Wiktorii Bawarskiej.

Był też cenionym nauczycielem, pod którego skrzydła dostała się kolejna osoba związana z Królem Słońce – jego ukochana nieślubna córka Maria Anna de Bourbon. Słynna z piękności „Mademoiselle de Blois” okazała się również wybitnie uzdolnioną klawesynistką. To jej właśnie d’Anglebert zadedykował przepięknie wydany w 1689 roku zbiór Pièces de clavecin, obejmujący pięćdziesiąt siedem utworów zgrupowanych w cztery rozbudowane suity i opatrzonych siedmiostronicowym wstępem „ze sposobem ich grania”. Trzy z czterech suit otwierają preludia niemenzurowane – nawiązujące do lutniowej tradycji krótkiej improwizacji, której głównym celem było wypróbowanie instrumentu. Preludia – w których d’Anglebert wyraźnie czerpał inspirację z toccat Frescobaldiego i Frobergera – są też swoistym wprowadzeniem w tonację poszczególnych suit. W każdej z nich następuje później główna sekwencja utworów tanecznych – czyli allemande, courante, sarabande i gigue – często powtórzonych kilkakrotnie (w Pièces en sol mineur są na przykład trzy courantes: dwa własne i jedna transkrypcja z Lully’ego z wariacją d’Angleberta). W dalszych częściach suit znalazły się inne modne na ówczesnym dworze tańce oraz transkrypcje fragmentów instrumentalnych z dzieł Lully’ego – z niezwykłą wyobraźnią i wyczuciem faktury „przełożonych” na idiom klawesynowy.

Jean-Henri d’Anglebert. Rycina Cornelisa Vermeulena według portretu Pierre’a Mignarda

Kolekcja – choć sam d’Anglebert nie zdążył się długo nią nacieszyć – na początku XVIII stulecia stała się istną biblią wirtuozów i kompozytorów muzyki klawiszowej. Sztuki ornamentowania uczył się na niej Jan Sebastian Bach. Bez Anglebertowych suit nie byłoby Pièces de clavecin Rameau. Egzemplarze wydania z 1689 roku przetrwały w zaskakująco dużej liczbie bibliotek i zbiorów prywatnych. Co dziś dla nas najważniejsze, klawesynowe arcydzieła d’Angleberta budzą coraz większe zainteresowanie wśród świadomych ich kontekstu wykonawców. To dzięki nim w wyobraźni słuchaczy ożywa wizja wersalskich jours d’appartement ­– z tłumem dworzan, ze stołami do gry w szachy, tryktraka i pikietę, pokrytych zielonym, obszytym złotymi frędzlami aksamitem. Król się bawi i tańczy. Czego nie opisała w swych listach księżna Liselotte, rozbrzmiewa w przepysznej muzyce d’Angleberta.