Ludzkie tragedie wiedźm i dziwożon

Czekając z niepokojem, ale też z nadzieją na zapowiadane od dawna zmiany na stanowiskach dyrektorskich w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej, bacznie obserwuję poczynania naszych południowych sąsiadów. Zarówno w Polsce, jak i w Czechach mocno trzymają się zwolennicy powierzania funkcji kierowniczych w instytucjach narodowych rodzimym artystom i menedżerom. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W TW-ON dawno już porzucono model teatru repertuarowego, dysponującego stałym zespołem solistów – co moim zdaniem stawia pod znakiem zapytania zasadność nazywania tej sceny „Operą Narodową”. W dwóch najważniejszych teatrach czeskich – Narodowym w Pradze i Narodowym w Brnie – wszystko wygląda znacznie bardziej spójnie. Obydwa działają w formule wielkiej machiny organizacyjnej, obejmującej wszelkie rodzaje teatru, zarządzanej przez dyrektora naczelnego, któremu podlegają dyrektorzy artystyczni i administracyjni poszczególnych „oddziałów”. W obu miastach w struktury teatru narodowego wchodzi więcej niż jedna scena operowa. Repertuar jest potężny i wyraźnie nastawiony na pielęgnowanie rodzimej twórczości, ale zarówno w składzie dyrekcji, jak i stałych zespołów pojawiają się już nazwiska z zewnątrz – zwłaszcza w Pradze, gdzie kierownictwo Czeskiego Baletu Narodowego od 2017 roku piastuje Filip Barankiewicz, a na czele Opery Narodowej dwa lata później stanął reżyser Per Boye Hansen, uprzedni dyrektor artystyczny Den Norske Opera w Oslo.

Właśnie taka scena narodowa – wypełniająca swą misję estetyczną, społeczną i edukacyjną, a zarazem zasilana na co dzień, nie od wielkiego dzwonu, świeżymi pomysłami wybitnych artystów i realizatorów z całego świata – marzy mi się od dawna w Polsce. Teatr, który potrafi skusić swoją ofertą także przybyszów z zagranicy i wzbudzić zainteresowanie międzynarodowej krytyki: krótko mówiąc, teatr „narodowy” w najnowocześniejszym tego słowa znaczeniu, wyzbyty kompleksów, promujący kulturę swojego kraju mądrze i skutecznie, przede wszystkim po to, żeby wprowadzić ją na stałe do światowego obiegu.

Medea w Pradze. Svetlana Aksenova w roli tytułowej i Arnheiður Eiríksdóttir (Neris). Fot. Petr Neubert

Pomarzyć zawsze sobie można, mając zarazem świadomość, że akceptacja takiego stanu rzeczy wymaga czasu i cierpliwości. Także w Pradze, gdzie poczynania norweskiej dyrekcji wciąż trafiają na opór publiczności i co bardziej konserwatywnych recenzentów. Podobnie było ze styczniową premierą Medei Cherubiniego w Teatrze Stanowym, chłodno przyjętą przez widzów, których oczekiwania wyraźnie rozminęły się z muzyczną i teatralną rzeczywistością spektaklu.

Rok temu warszawski TW-ON zaprzepaścił okazję zaprezentowania utworu w dobrze przygotowanej wersji pierwotnej. Médée – opera, a ściślej opéra comique z francuskim librettem François-Benoît Hoffmanna na motywach tragedii Eurypidesa i Corneille’a – powstała w 1797 roku i doczekała się prapremiery 13 marca w paryskim Théâtre Feydeau. Dzieło, w którym fragmenty śpiewane przepleciono ustępami recytowanymi aleksandrynem, jest wprawdzie klasyczne w formie i pod względem struktury muzycznej wyrasta z ducha reformy Glucka, niemniej w sposobie potraktowania głównej postaci wyprzedza epokę o dobre sto lat, zapowiadając wielkie operowe dramaty psychologiczne Verdiego, Wagnera, a nawet Ryszarda Straussa. Piekielnie trudna i najeżona mnóstwem pułapek technicznych partia tytułowa powstała z myślą o Julie-Angélique Scio, wybitnej sopranistce, a zarazem wielkiej aktorce, która włożyła w nią tyle serca i zapału, że podupadła na zdrowiu i wkrótce później zmarła. Warstwa orkiestrowa – bogata w nawracające motywy, gęsta, a mimo to płynna pod względem narracyjnym – przerosła możliwości percepcyjne wielu ówczesnych słuchaczy.

Nic więc dziwnego, że Médée wkrótce zeszła z afisza. I jak często w takich przypadkach bywa, zaczęto ją „ulepszać”. W 1800 roku, wystawiona w przekładzie niemieckim, zyskała całkiem przychylne przyjęcie berlińskiej publiczności. Dwa lata później dotarła do Wiednia z librettem przetłumaczonym na włoski. W 1855 roku Franz Lachner wyrzucił z niej dialogi mówione i zastąpił je iście wagnerowskimi recytatywami, posiłkując się skróconą wersją wiedeńską, ale z niemieckim librettem. W roku 1909 Carlo Zangarini przetłumaczył wersję Lachnera na włoski: z myślą o premierze w La Scali. Medea w takiej postaci – najbardziej znanej współczesnym miłośnikom opery, a zarazem żałośnie niepodobnej do pierwowzoru – została „wskrzeszona” przez Marię Callas, która po występie we Florencji w 1953 roku śpiewała ją ze zmiennym powodzeniem aż do początku lat sześćdziesiątych.

I na tę wersję zdecydowano się w Pradze, co od początku było pomysłem dość ryzykownym z uwagi na nieuchronne porównania ze sztuką wokalną Primadonny Assoluta. Przyznam szczerze, że i ja miałam wątpliwości, jak z tą morderczą partią poradzi sobie Svetlana Aksenova, którą w 2018 roku słyszałam w partii Lizy w Damie pikowej i oceniłam jej głos jako urodziwy, ale wybitnie liryczny, wręcz dziewczęcy w wyrazie. Od tamtej pory zmatowiał, stracił pewność intonacyjną i nie rozwinął się w górze skali – w miarę stabilnie brzmiał tylko w średnicy. Śpiewaczka ewidentnie porwała się na rolę, która leży poza granicą jej możliwości, a że zabrakło jej także charyzmy, wielbiciele boskiej Callas istotnie mogli poczuć się rozczarowani. Znacznie lepiej wypadła Jana Sibera (Glauce), której zmysłowy, roziskrzony sopran miałam okazję podziwiać niedawno w Kleider machen Leute Zemlinsky’ego. Błędem było powierzenie roli Kreonta Marcellowi Bakonyiemu – jego bas, niewątpliwie dobrze prowadzony, okazał się zbyt jasny i nie dość szlachetny w barwie do tej królewskiej partii. Najjaśniejszymi punktami obsady okazali się Evan LeRoy Johnson, znakomity Jazon, obdarzony dużym, dźwięcznym, typowo spintowym tenorem i godną podziwu umiejętnością dynamicznego kształtowania frazy; oraz Islandka Arnheiður Eiríksdóttir w roli Neris – dysponująca nie tylko pięknym, mieniącym się alikwotami mezzosopranem, ale i świetnym warsztatem aktorskim. Nie dziwi mnie, że publiczność doceniła pracę chóru (przygotowanie Pavel Vaněk), nie do końca rozumiem, dlaczego tak chłodno przyjęła odpowiedzialnego za całość dyrygenta Roberta Jindrę, który dołożył wszelkich starań, by z tej „zwłoszczonej” partytury wydobyć jak najwięcej elementów świadczących o niezwykłości stylu Cherubiniego – osobliwości faktury, czające się niemal w każdym takcie napięcie dramatyczne, sugestywne, zapowiadające już symfonikę Beethovena obrazy orkiestrowe, w których klasyczna spójność formy i brzmienia ustępuje czasem miejsca gorączkowym dialogom poszczególnych grup instrumentalnych.

Svetlana Aksenova i Evan LeRoy Johnson (Jazon). Fot. Petr Neubert

Praskim widzom nie spodobała się też inscenizacja, przygotowana przez niemieckiego reżysera Rolanda Schwaba we współpracy z Paulem Zollerem (scenografia), Sabine Blickenstorfer (kostiumy) i Franckiem Evinem (światła). Schwab, który w czasie pandemii uratował honor Bayreuth oszczędną i funkcjonalną koncepcją Tristana, w podobnym duchu podszedł do Medei – moim zdaniem z zaskakująco dobrym rezultatem. Zachowując klasyczną jedność czasu i miejsca, rozegrał całość na dwóch poziomach – surowego, odartego z wszelkich ozdób pałacu Kreonta, malowanego jedynie światłem wpadającym przez wysokie okna, i podgryzającego go od spodu mrocznego świata Medei – wilgotnego, pełnego czarnych worków na śmieci, tchnącego zgnilizną, która wkrótce zacznie się wdzierać także w przestrzeń korynckiej rezydencji. Z każdą kolejną sceną w pałacu robi się coraz ciemniej – aż do chwili, kiedy dom niedoszłych nowożeńców stanie w płomieniach, a Jazon wyniesie z pożaru zwęglone ciało Glauce: tak zaślepiony rozpaczą po stracie ukochanej, by całkiem zapomnieć o swoich synach i dopiero w finale dostrzec ich wiszące pod sufitem zwłoki. Nie było w tej inscenizacji ani natrętnego psychologizowania, ani prób osadzenia klasycznej tragedii w bieżącym kontekście politycznym – prosty współczesny kostium tylko się przysłużył czystości przekazu.

Ciekawe, czy spektakl z czasem okrzepnie i zyska bardziej przychylną publiczność. Moim zdaniem w pełni na to zasłużył – w porównaniu z innymi propozycjami teatru reżyserskiego koncepcje Schwaba sprawiają wrażenie wyjątkowo klarownych i przyjaznych śpiewakom. Przedstawienia opowiedziane równie oszczędnym i nowoczesnym językiem scenicznym są już od dawna codziennością w Brnie, gdzie spotykają się ze znacznie lepszym przyjęciem, zarówno ze strony widzów, jak i krytyki. Dlatego nazajutrz po praskiej premierze wybrałam się do Janáčkovego divadla na jedną z najgłośniejszych inscenizacji bieżącego sezonu: Rusałkę w reżyserii Davida Radoka, którego wcześniejsza Salome zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.

Tym razem jednak wyszłam z teatru odrobinę skonfundowana. Po pierwsze, nie dość jasną deklaracją Radoka, że przywiózł do Brna nie tyle nową koncepcję sceniczną arcydzieła Dworzaka, ile rekonstrukcję przedstawienia, które wyreżyserował w 2012 roku w Göteborgu – w zjawiskowej urody dekoracjach Lars-Åkego Thessmanna, nawiązujących do obrazów duńskiego artysty Vilhelma Hammershøia, autora monochromatycznych, wypełnionych intymnym światłem widoków wnętrz. Radok, który w programie brneńskiego spektaklu figuruje też jako scenograf, przyznaje wprawdzie, że czerpał inspirację z dzieła Thessmanna – na scenie Janáčkovego divadla ujrzałam jednak niemal dosłowne odwzorowanie oprawy plastycznej spektaklu z Göteborgsoperan, może z wyjątkiem II aktu, gdzie Radok rozbudował scenerię w głąb, w pełni wykorzystując przestrzeń teatru w Brnie. Podobnie jest z kostiumami Zuzany Ježkovej, które odwołują się jednoznacznie do projektów Ann-Mari Anttili – owszem, czasem różnią się od nich kolorem i szczegółami kroju, zdarzało mi się jednak oglądać wznowienia legendarnych spektakli, w których kostiumografowie pozwalali sobie na znacznie dalej idące odstępstwa od pierwowzoru. Nie podejrzewam realizatorów ani dyrekcji teatru o złe intencje, wolałabym jednak, żeby tego rodzaju informacje były jasno zaznaczone w programach i na stronie internetowej – zwłaszcza że chodzi o przedstawienie, które przed laty odbiło się szerokim echem, nie tylko w wąskim światku operowym.

Rusałka w Brnie. Jan Šťáva (Wodnik) i Václava Krejčí (Ježibaba). Fot. Marek Olbrzymek

Po drugie, Radok zastosował w Brnie ten sam zabieg, co wcześniej w Göteborgu: proponując odczytanie Rusałki przez pryzmat archetypów Jungowskich i psychoanalizy Freuda, zdecydował się usunąć z dzieła wszelkie motywy ludowo-baśniowe, co w praktyce oznacza zredukowanie obsady o postaci Gajowego i Kuchcika, okrojenie partii Ježibaby i dodatkowe ingerencje w pozostały tekst. Tym samym z utworu ubyła mniej więcej jedna piąta materiału muzyczno-tekstowego. Rozumiem, gdyby reżyser pierwszy wpadł na pomysł freudowsko-ibsenowskiej Rusałki, ale realizowane w tym duchu spektakle pojawiają się na światowych scenach od blisko pół wieku, a twórcy najbardziej udanych inscenizacji – na czele z Pountneyem i McDonaldem – wykorzystali zawarty w operze „element baśniowy” z ogromną korzyścią dla swoich koncepcji. Libretto Jaroslava Kvapila czerpie przecież inspirację zarówno z baśniowo-naturalistycznych sztuk Hauptmanna, jak i z późnej, symbolistycznej twórczości Ibsena. Kvapil poruszał temat zderzenia dwóch porządków świata w swoich własnych dramatach. Był jednym z pionierów czeskiego teatru modernistycznego. Jego Rusałka, mistrzowsko skonstruowana w warstwie językowej i dramaturgicznej, jest odrębnym arcydziełem, zdradzającym pokrewieństwa z twórczością Oscara Wilde’a. Dworzak traktował ten tekst z nieomal nabożną czcią, o czym świadczy choćby jego korespondencja z Kvapilem. Radok, bądź co bądź Czech, dostrzegł w nim tylko pesymizm i dekadencję, całkowicie pomijając tak charakterystyczną dla środkowoeuropejskiego modernizmu groteskę i czarny humor.

Koncepcja Radoka znalazła wielu zwolenników, także wśród wielbicieli Rusałki. Mnie – paradoksalnie – chwilami dłużyła się ta narracja, realizowana monotonnie, na jednym poziomie emocji, bez chwil dramatycznej przeciwwagi, które u Kvapila i Dworzaka pełnią nie tylko funkcję przerywników, ale też istotnych, dopełniających kontekst komentarzy. Pod względem wizualnym jest to jednak spektakl naprawdę olśniewający – malarska opowieść o tysiącu odcieni samotności, pustki i osamotnienia, balansująca na granicy dwóch światów, które tylko pozornie się przenikają. Zwiastuny nieszczęścia kryją się wszędzie. Trzciny porastające brzegi pomostów łączących wnętrze z zewnętrzem są pożółkłe już w pierwszym akcie, izba jest pusta i szara, ale w porównaniu z aktem trzecim, gdzie resztki opadniętych źdźbeł walają się po zalanej wodą podłodze, istotnie może się wydać przytulnym schronieniem. Zamkowy ogród rozświetlają zawieszone pod czarnym niebem żyrandole, w których blasku niczego nie widać: weselni goście zdają się nie dostrzegać ani niemej rozpaczy Rusałki, ani udręki Wodnika, ani tego, co dzieje się między Księciem a Obcą Księżniczką. Radok mocno wyeksponował wagnerowskie aspekty tej opowieści: przekomarzanki leśnych nimf ze złaknionym bliskości Wodnikiem wzbudzają nieodparte skojarzenia z początkiem Złota Renu i upokorzeniem Alberyka, zimna i niedostępna Ježibaba nabiera pewnych cech Erdy, śmierć Księcia i powrót Rusałki w świat wodnej nocy przypomina finał Tristana i Izoldy.

Peter Berger (Książę) i Jana Šrejma Kačírková (Rusałka). Fot. Marek Olbrzymek

Przedstawienie było też doskonale przygotowane pod względem muzycznym. Jana Šrejma Kačírková wyśpiewała swym dźwięcznym, rozmigotanym sopranem całą nadzieję, ból i rezygnację tytułowej bohaterki. Peter Berger po raz kolejny dowiódł, że w arcytrudnej partii Księcia – bohaterskiej, ale wymagającej dużej dozy liryzmu i przede wszystkim bardzo rozległej skali – niewielu ma sobie równych na współczesnych scenach. Wspaniałym Wodnikiem okazał się Jan Šťáva – typowo „czeski” bas, imponujący głębią brzmienia, fenomenalną dykcją, lekkością frazy i przenikliwością w budowaniu tej niejednoznacznej postaci. Obdarzona pewnym, świetnie prowadzonym mezzosopranem Václava Krejčí zarysowała przekonującą sylwetkę chłodnej i pryncypialnej Ježibaby. Odrobinę mniej podobała mi się Eliška Gattringerová w partii Obcej Księżniczki, wykonanej sopranem o wolumenie godnym Brunhildy, chwilami jednak zbyt ostrym, zwłaszcza w górze skali. Niezwykłą muzykalnością wykazali się pozostali soliści: trzy Leśne Nimfy (Doubravka Novotná, Ivana Pavlů i Monika Jägerová) oraz Tadeáš Hoza (Myśliwy). Całość – wraz ze znakomitym chórem Opery NdB – poprowadził Marko Ivanović, chwilami w zbyt statecznych jak na mój gust tempach, za to z ogromną dbałością o detale tej intymnej, nieodparcie zmysłowej partytury.

Ponarzekałam sobie, pozachwycałam się i oświadczam, że to dobry znak. Za południową granicą dzieje się prawdziwy teatr operowy. Niezwykle aktywny, imponujący rozległością repertuaru, stabilnym poziomem muzycznym i odwagą w realizowaniu ambitnych przedsięwzięć, które nie zawsze kończą się pełnym sukcesem. Teatr, którego spektakli nie trzeba wstydliwie przemilczać ani chwalić na wyrost, bo na tym etapie potrafi się także zmierzyć z krytyką. Jakże mi tego brakuje na co dzień – na szczęście do Czech niedaleko.

The Light Hath Shined in the Land of Darkness

Charles Jennens, an erudite nobleman, friend of Handel and author of librettos for several of his oratorios (among them Il Moderato, a stand-alone poem with which he brought together into a unified “morality play” arrangements of Milton’s two poems used in L’Allegro, il Penseroso ed il Moderato), wrote in a letter that he expected Messiah to be a work superior to the composer’s entire oeuvre just as the Anointed himself towered over everything in power and dignity. He compiled the libretto of Handel’s most famous oratorio from verses of the King James Bible and Coverdale Bible, the first printed translation of all Scriptures into English. He took more than half of the text from the messianic prophecies of the Old Testament. A devout Anglican and enemy of deism, Jennens turned his Messiah into an extended reflection on the mystery of Christ, as it were. Each of the three parts of the oratorio focuses on a different aspect of this mystery. In part one the librettist presents the prophecy and fulfilment of God’s plan for the salvation of mankind. In part two – the story of the Messiah’s passion and resurrection. In part three – thanksgiving for his salvific sacrifice.

Handel received the finished text in July 1741, set about writing the oratorio a month later and completed it in mid-September, which did not please Jennens, who was outraged by the composer’s “careless negligence” and his refusal to accept any of the librettist’s comments. Jennens also made no secret of his disappointment that Handel had accepted an invitation from William Cavendish, Duke of Devonshire, to organise a series of charity concerts at the Great Music Hall in Dublin – he had hoped that a work of such weight would be heard for the first time in Englad’s capital. The premiere of Messiah in April 1742 was a great success, and proceeds from ticket sales made it possible to release over a hundred wretched debtors from prison.

Presented a year later at the Covent Garden Theatre, the oratorio was received more coldly primarily for religious reasons. Some argued that theatre was not an appropriate venue for works containing quotations from the Scriptures. Messiah came to be appreciated in London only in the 1750s, when a tradition of annual charity concerts was started in the chapel of the newly established Foundling Hospital for children. From that moment on its popularity continued to grow. It returned to Covent Garden once again before the composer’s death – this time it was greeted with a thunderous applause. Unlike Bach’s Matthew Passion, Handel’s oratorio was not forgotten even for a moment. It changed along with the public’s tastes; new arrangements of the work, not always successful, began to be made already in the eighteenth century – they included Mozart’s version, commissioned by Gottfried van Swieten and compared scathingly by some to stucco on marble. It was more or less in this period that Messiah came to be performed by massive forces, expanded to the point of absurdity over the following half-century (an 1857 concert at the Handel Festival in London featured more than two and a half thousand musicians). The custom of leaping to one’s feet before the “Hallelujah” chorus concluding part two – with its characteristic simple motif in the acclamation, its imitated motet-like structure and references to the Lutheran hymn “Wachet auf” – had become established earlier, supported by a probably made-up anecdote that during the London premiere King George II rose from his seat at the first words of the hymn, prompting the rest of his audience to follow suit. The idea to organise concerts featuring Handel’s Messiah during the Advent season was thought up by nineteenth-century American managers, who rightly assumed that the faithful’s beloved oratorio would ensure a box-office hit for the organisers. Initially, only the first part, supplemented with the obligatory “Hallelujah” chorus, was performed, and only with time were all three parts of the oratorio presented, usually in an abbreviated version and without the da capo passages. The custom of presenting Messiah before Christmas eventually became popular also in Europe, gradually pushing the work out of the standard Lenten repertoire.

Laurence Cummings. Photo: Ben Ealovega

The December concert at the Barbican Hall was led by Laurence Cummings, who conducted the soloists, chorus and orchestra of the Academy of Ancient Music – for the second time since taking over the reins of the legendary ensemble (the first performance was in 2022). Competition in London was, as usual, strong, which is by no means surprising for a work with such a rich and varied performance tradition. Cummings’ responsibility is, however, unusual – that of an heir to the legacy of Christopher Hogwood, founder of the AAM, who in 1979 made the first recording of a complete version of the oratorio on period instruments, a version conceived by Handel prior to its 1754 performance at the Foundling Hospital: with five soloists, a similar instrumental ensemble and the Choir of Christ Church Cathedral, composed of men and boys. Although Hogwood was soon followed by others, his interpretation – clean, clear and refreshing – remained a reference point for several generations to come. Also for Cummings, who opted for a slightly earlier London version, limited the number of solo voices to four and headed ensembles roughly half the size of Hogwood’s: an eighteen-strong mixed choir; an orchestra featuring fourteen strings, two oboes, a bassoon, two trumpets and timpani; as well as a continuo (theorbo, two harpsichords and organ).

Nearly half a century after the first AAM recordings under Hogwood, Cummings’ interpretations can seem cautious, seeking a compromise between the restraint of the pioneers of historically informed performance and the irrepressible verve of musicians from the south of the continent. Nothing could be further from the truth: his Messiah is the fruit of a profound internalisation and reworking of previous concepts, music that is more “human”, better balanced, more wisely contrasted – not only in terms of tempo and dynamics, but, above all, in terms of articulation and overall mood. This was already evident in the first part and the conductor’s completely different approach to the overture – played unhurriedly, at times even ceremonially, in line with the theological message of the work – and then in the rocking, “peasant” Pifa from the beginning of the fourth scene of the oratorio. In addition, Cummings pays much more attention to the words and rhetoric of the text, which can be heard especially in the perfectly thought-out choral passages (from the sparkling, melismatic “And he shall purify” to the ecstatic final “Amen”). Nor is the essence of Handel’s message lost in the instrumental parts: in the overture the orchestra gradually and all the more emphatically moved from heavy gloom to the bright light of hope; the trumpet solo in the third part (the brilliant Peter Mankarious) had not yet lifted the dead from their graves, but had already transformed all the living present in the auditorium; the continuo group in the accompagnato recitatives was sensitively supported by Joseph Crouch (cello) and Judith Evans (double bass).

After the performance at the Barbican Hall. Photo: Damaris Laker

The solo singers were somewhat less homogeneous as an ensemble, partly due to the sudden replacement of the indisposed Louise Alder by Anna Devin in the soprano part. Devin’s voice, golden in tone but with too much vibrato, reached full expression only in opening number of part three, the aria “I know that my redeemer liveth”, sung with admirable finesse and serenity. I have to admit that when it comes to the alto part, I definitely prefer women to countertenors, especially those of the English “old school”, represented by Tim Mead – a singer who is highly musical and impresses with his culture of interpretation, but whose voice is less sonorous than that of the other soloists. Nick Pritchard, on the other hand, was excellent with his soft, beautifully rounded tenor, which enchanted me already in first phrase of the “Comfort ye” recitative. The most “operatic” sound came from Cody Quattlebaum, who has a bass of great beauty, but still not sufficiently stable intonation-wise and sometimes uneven across the registers – although, admittedly, he has a great feel for the theatricality of Handel’s music, which he demonstrated in, for example, the beautifully sung yet unsettling beginning of the aria “The people that walked in darkness”.

This was not a Messiah overpowering with might, exuding power to annihilate all enemies. In these Coverdale’s Great BiblCummings offered us a vision of the Anointed who would grow up from the child fed with milk and honey, leading the calf and the young lion, and playing trustingly near the viper’s den. That is why – although the entire audience rose from their seats at the first notes of “Hallelujah” – I was more moved by the finale of the oratorio, in which I genuinely heard heavens roll up and the world come into being in a whole new form.

Translated by: Anna Kijak

Co słychać między światami

Pora zameldować się na posterunku. Zanim napiszę Państwu więcej o Palestrinie Hansa Pfitznera pod batutą Christiana Thielemanna, zapraszam wraz z Marcinem Majchrowskim na antenę Dwójki, gdzie w sobotę wieczorem poprowadzimy retransmisję spektaklu z wiedeńskiej Staatsoper. Gotowa recenzja Czarnej maski czeka na publikację w ostatnim, lutowym numerze miesięcznika „Teatr” (potem pismo wyruszy w nieznane i nie wiadomo, kiedy wróci). Za tydzień kolejna wyprawa, tym razem do Pragi i Brna, a tymczasem dzielę się wrażeniami z przedstawienia Wòlô bòskô na małej scenie TW-ON na łamach „Tygodnika Powszechnego”.  Zapraszamy do lektury: najnowsze wydanie jest już dostępne w sieci i na papierze.

Co słychać między światami

Światło zabłysło w kraju mroków

Charles Jennens, szlachcic-erudyta, przyjaciel Händla i twórca librett do kilku jego oratoriów (między innymi autor osobnego poematu Il Moderato, którym spoił w jednolity „moralitet” opracowania dwóch poematów Miltona, wykorzystane w L’Allegro, il Penseroso ed il Moderato), napisał w jednym w listów, że po Mesjaszu spodziewa się dzieła przewyższającego całą twórczość kompozytora w równej mierze, w jakiej sam Pomazaniec góruje nad wszystkim mocą i godnością. Libretto najsłynniejszego Händlowskiego oratorium skompilował z wersetów Biblii króla Jakuba oraz Wielkiej Biblii Coverdale’a – pierwszego drukowanego przekładu całości Pisma Świętego na język angielski. Ponad połowę tekstu zaczerpnął z proroctw mesjanistycznych Starego Testamentu. Jennens, gorliwy anglikanin i wróg deizmu, uczynił ze swego Mesjasza coś w rodzaju rozbudowanej refleksji nad tajemnicą Chrystusa. Każda z trzech części oratorium skupia się na innym jej aspekcie. W pierwszej librecista przedstawił proroctwo i spełnienie Bożego planu zbawienia ludzkości. W drugiej – historię męki i zmartwychwstania Mesjasza. W trzeciej – dziękczynienie za jego zbawczą ofiarę.

Händel otrzymał gotowy tekst w lipcu 1741 roku, zabrał się do pisania oratorium miesiąc później i ukończył je w połowie września, co bynajmniej nie ucieszyło Jennensa, oburzonego „niechlujstwem” kompozytora i jego odpornością na wszelkie uwagi librecisty. Jennens nie krył też zawodu, że Händel przyjął zaproszenie Williama Cavendisha, księcia Devonshire, do zorganizowania cyklu koncertów dobroczynnych w Great Music Hall w Dublinie – miał bowiem nadzieję, że dzieło o takim ciężarze gatunkowym zabrzmi po raz pierwszy w stolicy Anglii. Premiera Mesjasza w kwietniu 1742 roku okazała się wielkim sukcesem, a wpływy ze sprzedaży biletów umożliwiły zwolnienie ponad stu nieszczęśników skazanych na więzienie za długi.

Academy of Ancient Music. Fot. Ben Ealovega

Oratorium, zaprezentowane rok później w Covent Garden Theatre, spotkało się z dużo chłodniejszym przyjęciem, przede wszystkim ze względów religijnych. Pojawiły się głosy, że teatr nie jest odpowiednim miejscem dla utworów zawierających cytaty z Pisma Świętego. W Londynie Mesjasz doczekał się uznania dopiero w latach pięćdziesiątych XVIII wieku, kiedy zapoczątkowano tradycję rokrocznych koncertów charytatywnych w kaplicy nowo utworzonego przytułku Foundling Hospital. Od tamtej pory jego popularność wciąż rosła. Do Covent Garden trafił ponownie jeszcze przed śmiercią kompozytora – tym razem witany gromką owacją. W przeciwieństwie do Pasji Mateuszowej Bacha ani na chwilę nie popadł w zapomnienie. Zmieniał się wraz z gustami publiczności; nowe, nie zawsze udane opracowania utworu powstawały już w XVIII wieku – wśród nich zamówiona przez Gottfrieda van Swietena wersja Mozarta, przez złośliwców porównywana do sztukaterii na marmurze. Mniej więcej w tym samym okresie zrodziła się tradycja wykonywania Mesjasza w potężnej obsadzie, w następnym półwieczu rozbudowywanej do granic absurdu (w 1857 roku, w koncercie na festiwalu Händlowskim w Londynie, wzięło udział ponad dwa i pół tysiąca muzyków). Obyczaj zrywania się na równe nogi przed kończącym drugą część Alleluja – z charakterystycznym prostym motywem w aklamacji, przeimitowaną, motetową konstrukcją i odwołaniami do luterańskiego hymnu Wachet auf – utrwalił się już wcześniej, poparty zmyśloną zapewne anegdotą, jakoby na londyńskiej premierze król Jerzy II wstał z miejsca na pierwszych słowach hymnu i pociągnął za sobą resztę poddanych. Na pomysł organizowania koncertów z Mesjaszem w okresie adwentu wpadli XIX-wieczni menedżerowie amerykańscy, słusznie zakładając, że ukochane przez wiernych oratorium zapewni organizatorom murowany sukces frekwencyjny. Z początku wykonywano tylko pierwszą część, zwieńczoną obowiązkowym Alleluja, później – wszystkie trzy człony oratorium, przeważnie w wersji skróconej i z pominięciem fragmentów da capo. Zwyczaj prezentowania Mesjasza przed świętami Bożego Narodzenia przyjął się z czasem także w Europie, stopniowo wyłączając utwór z żelaznego repertuaru wielkopostnego.

Na grudniowym koncercie w Barbican Hall poprowadził go Laurence Cummings, z solistami, chórem i orkiestrą Academy of Ancient Music – już po raz drugi od przejęcia pieczy nad legendarnym zespołem (poprzednio w 2022 roku). Konkurencję w Londynie jak zwykle miał sporą, co nie dziwi w przypadku dzieła z tak bogatą i zróżnicowaną tradycją wykonawczą. Na Cummingsie ciąży jednak niezwykła odpowiedzialność – dziedzica spuścizny Christophera Hogwooda, założyciela AAM, który w 1979 roku dokonał pierwszego nagrania pełnej wersji oratorium na instrumentach dawnych, w kształcie opracowanym przez Händla przed wykonaniem w Foundling Hospital w roku 1754 – z udziałem pięciorga solistów, podobnego zespołu instrumentalnego oraz Choir Of Christ Church Cathedral, złożonego z głosów męskich i chłopięcych. Mimo że za Hogwoodem wkrótce poszli następni, jego interpretacja – czysta, jasna i świeża – pozostała punktem odniesienia dla kilku następnych pokoleń. Również dla Cummingsa, który wybrał odrobinę wcześniejszą wersję londyńską, ograniczył liczbę głosów solowych do czterech i stanął na czele zespołów mniej więcej dwukrotnie mniejszych niż u Hogwooda: osiemnastoosobowego chóru mieszanego; orkiestry, w której skład weszło czternaście smyczków, dwa oboje, fagot, dwie trąbki i kotły; oraz continuo (teorba, dwa klawesyny i organy).

Po blisko półwieczu, jakie dzieli naszą epokę od pierwszych nagrań AAM pod dyrekcją Hogwooda, interpretacje Cummingsa mogą sprawiać wrażenie ostrożnych, polubownych, szukających kompromisu między powściągliwością pionierów wykonawstwa historycznego a nieposkromioną werwą muzyków z południa kontynentu. Nic bardziej błędnego: jego Mesjasz jest owocem głębokiego uwewnętrznienia i przepracowania dotychczasowych koncepcji: muzyką bardziej „ludzką”, lepiej wyważoną, mądrzej skontrastowaną – nie tylko pod względem tempa i dynamiki, lecz przede wszystkim artykulacji i ogólnego nastroju. Dało to o sobie znać już w pierwszej części i całkiem innym podejściu do uwertury – granej nieśpiesznie, chwilami wręcz ceremonialnie, w zgodzie z teologicznym przesłaniem dzieła –potem zaś w rozkołysanej, „chłopskiej” Pifie z początku czwartej sceny oratorium. Cummings przykłada też znacznie większą wagę do słowa i retoryki tekstu, co słychać zwłaszcza w doskonale przemyślanych fragmentach chóralnych (od roziskrzonego, pełnego melizmatów „He shall purify” aż po ekstatyczne finałowe „Amen”). Sedno Händlowskiego przekazu nie gubi się również w partiach instrumentalnych: w uwerturze orkiestra stopniowo i tym bardziej dobitnie przechodziła z ociężałego mroku w jasne światło nadziei, solo trąbki w trzeciej części (znakomity Peter Mankarious) nie podniosło jeszcze umarłych z grobów, ale już odmieniło wszystkich obecnych na sali żywych, grupę continuo w recytatywach accompagnato z wyczuciem wsparli Joseph Crouch (wiolonczela) i Judith Evans (kontrabas).

Po koncercie w Barbican Hall. Fot. Damaris Laker

Nieco mniej jednorodny okazał się zespół solistów śpiewaków, po części ze względu na nagłe zastępstwo niedysponowanej Louise Alder przez Annę Devin w partii sopranowej. Głos Devin, złocisty w barwie, ale zanadto rozwibrowany, osiągnął pełnię wyrazu dopiero w otwierającej trzecią część arii „I know that my redeemer liveth”, zaśpiewanej z podziwu godną finezją i spokojem. Przyznam, że w obsadzie partii altowej zdecydowanie wolę kobiety niż kontratenory, zwłaszcza angielskiej „starej szkoły”, którą reprezentuje Tim Mead – śpiewak niezwykle muzykalny, imponujący kulturą interpretacji, obdarzony jednak głosem mniej nośnym niż pozostali soliści. Doskonale wypadł za to Nick Pritchard, którego miękki, pięknie zaokrąglony tenor uwiódł mnie już w pierwszej frazie recytatywu „Comfort ye”. Najbardziej „operowo” zabrzmiał Cody Quattlebaum, dysponujący basem dużej urody, wciąż jednak nie dość stabilnym intonacyjnie i czasem niewyrównanym w rejestrach – choć trzeba mu przyznać, że świetnie czuje teatralność muzyki Händla, co udowodnił między innymi w pięknie wyprowadzonym, niepokojącym początku arii „The people that walked in darkness”.

Nie był to Mesjasz obezwładniający potęgą, epatujący mocą unicestwienia wszystkich wrogów. W tych trudnych dla świata czasach Cummings zaproponował nam wizję Pomazańca, który wyrośnie z dziecka karmionego mlekiem i miodem, prowadzącego cielę bok w bok z lwiątkiem i bawiącego się ufnie przy kryjówce żmii. Dlatego – choć cała widownia wstała z miejsc na pierwszych dźwiękach Alleluja – bardziej do mnie przemówił finał oratorium, w którym naprawdę usłyszałam, jak zwija się niebo i świat powstaje w całkiem nowej postaci.

When the King Returned From Troy

Idomeneus, one of the suitors of the beautiful Helen, made to pledge by the King of Sparta to rush to the aid of her chosen bridegroom if necessary, commanded a fleet of eighty black Cretan ships at Troy. Fearless and fierce in battle, he returned home happily after the end of the Trojan War. As we read in the Odyssey, all his companions survived as well: “none of his men was devoured by the waves”. It was only in the Aeneid that that we find a reference to Idomeneus being later banished from Crete; Virgil, however, does not specify the circumstances of the hero’s banishment. Over four hundred years later the information provided by the Roman poet was complemented by his commentator Servius, according to whom the Cretan fleet came up against a storm on its way back: in exchange for abating the storm, Idomeneus promised Neptune that he would sacrifice to him the first living thing he saw after coming ashore. As cruel fate would have it, the first living thing he saw was his son. Yet Servius does not say whether the sacrifice was duly performed, and if so, whether this cruel deed resulted in the king’s expulsion from his homeland. Servius even presents another variant of the myth, in which Idomeneus is banished from Crete by an usurper put on the throne after the king has left for the war.

The theme of the “wild” king who made a hasty promise to a deity and just as hastily kept it was used in the late seventeenth century by François Fénelon, tutor to Louis XIV’s grandson and author of the didactic novel The Adventures of Telemachus, in which Idomeneus became an example of a ruler unworthy of imitation, a ruler who fails to act in accordance with law and reason. A side version of the myth, it became a warning to enlightened monarchs and the basis for many subsequent adaptations. The first opera about Idomeneus, with a libretto by Antoine Danchet, based on a tragedy by Prosper Jolyot de Crébillon, was written in 1712 by André Campra. An avalanche of more operas, by composers like Baldasare Galuppi and Giovanni Paisiello, among others, was launched by archaeological works around Pompeii and Herculaneum.

In 1778, when Charles Theodore, the new Elector of Bavaria, was transferring the court from Mannheim to Munich, taking with him the Kapellmeister Christian Cannabich and most of his fine orchestra, the twenty-two-year-old Mozart was staying in Paris. He soon returned to Salzburg, but was not particularly surprised when in 1780, on the initiative of his friend Cannabich, he received a commission for a work to open the next opera season in Munich. He decided to entrust the libretto for a new Idomeneus opera to the Salzburg priest Giambattista Varesco, who adapted Danchet’s text, abandoning the tragic finale in favour of a lieto fine, a move that not only weakened the opera’s message, but also disrupted its dramatic logic.

Vasyl Solodkyy (Idomeneo). Photo: Andreas Etter

This, however, did not prevent Mozart from writing a score that sparkles with invention, brilliantly combines Italian, French and German influences, and, at the same time, is extremely demanding for the performers – from the soloists, the chorus singers to the orchestra musicians. The premiere at Munich’s Cuvilliés-Theater, in January 1781, was a huge success, despite the fact that the opera was presented only three times and the announcements did not even include the composer’s name. In any case, Idomeneo, re di Creta has never matched the popularity of Mozart’s later works – its discography is not very impressive, it gets staged sporadically and usually fails to meet the expectations of the critics and the audiences. That is why I decided to see the new staging at the Staatstheater Mainz, expecting a lot of good things from Nadja Stefanoff as Elettra, whose love for Idomeneus’ son is unrequited; and Krystian Adam, who after the September premiere replaced the Ukrainian tenor Vasyl Solodkyy in the title role in several performances.

In fact, there were many more good things, largely thanks to Hermann Bäumer, the music director of the Mainz company since 2011. Bäumer conducted the performance with a great sense of style, in finely chosen tempos, beautifully weighing the proportions between the stage and the orchestra pit. The strings played with a clear, transparent sound, the expanded wind group worked well both in the piled-up dialogues of orchestral colours, contrasted in terms of dynamics and articulation, and in the concertante passages. The singers were provided with a very attentive and supportive accompaniment in the recitatives by Fiona Macleod on the pianoforte. The Staatsheater Mainz chorus – featuring eight coryphaei – was excellent in its fiendishly difficult parts, richly ornamented and full of non-obvious harmonies and spatial effects.

Nadja Stefanoff (Elettra). Photo: Andreas Etter

I was not disappointed by Stefanoff, whose supple and sparkling soprano – combined with impeccable articulation and masterful phrasing – lent not only intensity but also psychological depth to the figure of Elettra (especially in the final aria, “D’Oreste, d’Ajace ho in seno i tormenti”, where the distraught protagonist is on the verge of madness). My expectations were more than met by Krystian Adam, an Idomeneo who was inwardly torn, vacillating between anger and anguish, not losing his royal dignity even in deepest despair. Adam managed to convey this whole range of states and emotions by purely musical means: subtly shaded dynamics, skilfully modulated timbre and great mastery of the coloratura technique, which he showed off in the famous aria “Fuor del mar” from Act II. A fine performance was given by Alexandra Uchlin as Idamante, Idomeneo’s son. Her intonation was spot-on, although her fresh mezzo-soprano proved insufficiently resonant at times. I was much less impressed by Yulietta Alexanyan in the role of Ilia, Idamante’s beloved – a singer endowed with a soprano of great beauty, but produced rather mechanically and often flat. Myungin Lee was rather bland in the tenor role of Arbace. The Oracle of Neptune was voiced by the bass Tim-Lukas Reuter, while the High Priest was sung by the tenor David Jakob Schläger, whom the director additionally gave another highly demanding and substantial role, not included in the original cast.

And here we come to the directorial concept devised by Alexander Nerlich, who decided to show the story of Idomeneus through his war trauma and the hallucinations tormenting him. Not leaving the king for a moment throughout the performance, Schläger is both the dark side of his personality, Neptune controlling his actions, and a sea monster sent by the god. This ghastly shadow, in royal attire but faceless – or, rather, with a face covered in black makeup, which eats into the body like a frayed mask – is, in any case, not the only demon on the Mainz stage. The dramatis personae interact with other faceless figures as well, but these are less aggressive, at times even sympathetic. They bring to mind the Japanese noppera-bō spirits, whose relentless presence torments the living with an illusory resemblance to their beloved dead (the costumes were designed by Zana Bosnjak). The associations with Japanese culture are by no means coincidental. When it comes to the visual layer of the production, Nerlich built his vision on references to the 2011 Fukushima I nuclear power plant disaster caused by an earthquake off the coast of Honshu, an earthquake that was followed by a tsunami. The starting point for Thea Hoffmann-Axthelm’s light and dynamic set design was press material from the destroyed gym at the Ukedo Elementary School, where members of Japanese rescue teams camped out for months in scandalous conditions. In the background we see vivid images of fires, blue skies and the raging sea. Moving walls shape the space of, alternately, the royal residence, palace gardens and the temple of Neptune; in episodes off the coast of Crete, the enclosed scenery gives way to rolling wooden platforms.

Yulietta Alexanyan (Ilia). Photo: Andreas Etter

There is no doubt that Nerlich has extended the chain of the myth’s evolution by adding more links, interpreting Idomeneus’ dilemma through modern threats and disputes over the model of power. However, he has put his vision into practice so discreetly and consistently that the spectators do not feel overwhelmed by the abundance of codes contained in it. The conventional decorations can just as well bring to mind nightmarish memories of the siege of Troy, the storm causes similar terror on the shores of Crete and Honshu, the stylised costumes combine elements of very diverse cultures. Most importantly, Mozart’s Idomeneo returns home happily – welcomed with open arms on successive European stages, listened to carefully, and prompting quite fresh reflection on the experience of war, violence and long separation.

Translated by: Anna Kijak

A jak wrócił król spod Troi

Idomeneusz, jeden z zalotników pięknej Heleny, których król Sparty zobowiązał, by w razie potrzeby pośpieszyli z pomocą wybranemu przez nią oblubieńcowi, dowodził pod Troją flotą osiemdziesięciu czarnych okrętów kreteńskich. Nieustraszony i zapamiętały w boju, po zakończeniu wojny trojańskiej wrócił do domu szczęśliwie. Jak czytamy w Odysei, ocaleli też wszyscy jego towarzysze: „żadnego mu fale nie zżarły”. Dopiero w Eneidzie pojawiła się wzmianka, że Idomeneusz został później wypędzony z Krety – Wergiliusz nie sprecyzował jednak okoliczności wygnania herosa. Ponad czterysta lat później rzymskiego poetę wyręczył jego komentator Serwiusz, pisząc, że flota kreteńska napotkała po drodze sztorm: Idomeneusz, w zamian za uspokojenie nawałnicy, obiecał Neptunowi, że złoży mu w ofierze pierwszą rzecz, jaką zobaczy po zejściu na ląd. Okrutnym zrządzeniem losu ujrzał swego syna. Mimo to Serwiusz nie rozstrzygnął, czy ofiara została spełniona, a jeśli tak, czy ten okrutny czyn spowodował wydalenie króla z ojczyzny. Podał nawet inny wariant mitu, w którym Idomeneusza wygnał z Krety uzurpator, osadzony na tronie po wyjeździe władcy na wojnę.

Wątek „dzikiego” króla, który złożył bóstwu pochopną obietnicę i równie pochopnie jej dotrzymał, podchwycił w końcu XVII wieku François Fénelon, preceptor wnuka Ludwika XIV i autor powieści dydaktycznej Przygody Telemacha, gdzie Idomeneusz stał się przykładem władcy niegodnego naśladowania, który nie potrafi działać w zgodzie z prawem i rozumem. Poboczna wersja mitu stała się przestrogą dla oświeconych monarchów i podstawą wielu późniejszych adaptacji. Pierwsza opera o Idomeneuszu, z librettem Antoine’a Dancheta według tragedii Prospera Jolyota de Crébillona, wyszła w 1712 roku spod pióra André Campry. Lawinę następnych, autorstwa między innymi Baldasare Galuppiego i Giovanniego Paisiella, pociągnęły za sobą prace archeologiczne w rejonie Pompejów i Herkulanum.

Julietta Aleksanyan (Ilia). Fot. Andreas Etter

W roku 1778, kiedy Karol Teodor, nowy elektor bawarski, przeniósł dwór z Mannheimu do Monachium, zabierając ze sobą dyrektora muzyki Christiana Cannabicha i większość jego znakomitej orkiestry, dwudziestodwuletni Mozart przebywał właśnie w Paryżu. Wkrótce potem wrócił do Salzburga, nie był jednak specjalnie zdziwiony, kiedy w 1780 roku, z inicjatywy zaprzyjaźnionego z nim Cannabicha, otrzymał zamówienie na dzieło otwierające kolejny sezon operowy w Monachium. Z prośbą o napisanie libretta nowego Idomeneusza zwrócił się do salzburskiego księdza Giambattisty Varesco, który dokonał przeróbki tekstu Dancheta, rezygnując z tragicznego finału na rzecz lieto fine, który nie tylko osłabił wydźwięk przesłania opery, ale też zaburzył jej logikę dramaturgiczną.

Nie przeszkodziło to jednak Mozartowi w stworzeniu partytury skrzącej się inwencją, brawurowo łączącej wpływy włoskie, francuskie i niemieckie, a zarazem niezwykle wymagającej dla wykonawców – począwszy od solistów, przez śpiewaków chóru, na muzykach orkiestry skończywszy. Premiera w monachijskim Cuvilliés-Theater, w styczniu 1781 roku, zakończyła się ogromnym sukcesem, mimo że opera poszła tylko trzy razy, a w zapowiedziach nie uwzględniono nawet nazwiska kompozytora. Idomeneo, re di Creta nigdy zresztą nie dorównał popularnością późniejszym dziełom Mozarta – dyskografię ma niezbyt imponującą, na sceny trafia sporadycznie i przeważnie nie spełnia oczekiwań krytyki i publiczności. Dlatego postanowiłam wybrać się na nową inscenizację do Staatstheater Mainz – spodziewając się wiele dobrego po Nadji Stefanoff w partii Elektry, zakochanej bez wzajemności w synu Idomeneusza; oraz Krystianie Adamie, który po wrześniowej premierze zmienił w kilku spektaklach ukraińskiego tenora Vasyla Solodkyego w roli tytułowej.

Tymczasem dobrego było znacznie więcej, w czym przede wszystkim zasługa Hermanna Bäumera, od 2011 roku dyrektora muzycznego teatru w Moguncji. Bäumer poprowadził całość z ogromnym wyczuciem stylu, w świetnie dobranych tempach, pięknie ważąc proporcje między sceną a kanałem. Smyczki grały czystym, przejrzystym dźwiękiem, rozbudowana grupa instrumentów dętych sprawdziła się zarówno w spiętrzonych, skontrastowanych dynamicznie i artykulacyjnie dialogach barw orkiestrowych, jak i we fragmentach koncertujących. Bardzo uważny i wspierający akompaniament w recytatywach, realizowany na pianoforte, zapewniła śpiewakom Fiona Macleod. Chór Staatsheater Mainz – z udziałem ośmiorga koryfeuszy – wywiązał się bez zarzutu ze swych karkołomnych partii, bogato ornamentowanych, pełnych nieoczywistych harmonii i efektów przestrzennych.

Nadja Srefanoff (Elektra). Fot. Andreas Etter

Nie zawiodłam się na Stefanoff, której giętki i roziskrzony sopran – w połączeniu z nienaganną artykulacją i mistrzowskim prowadzeniem frazy – przydał postaci Elektry nie tylko intensywności, lecz i głębi psychologicznej (zwłaszcza w arii finałowej „D’Oreste, d’Ajace ho in seno i tormenti”, gdzie zrozpaczona bohaterka balansuje na granicy szaleństwa). Moje oczekiwania spełnił z nawiązką Krystian Adam – Idomeneo wewnętrznie rozdarty, miotający się między gniewem a udręką, nietracący królewskiego dostojeństwa nawet na dnie rozpaczy. Całą tę gamę stanów i emocji udało mu się odzwierciedlić środkami czysto muzycznymi: subtelnie cieniowaną dynamiką, umiejętnie modulowaną barwą głosu i świetnym opanowaniem techniki koloraturowej, której popis dał w słynnej arii „Fuor del mar” z II aktu. Nieźle wypadła też Alexandra Uchlin w partii Idamantesa, syna Idomeneusza – choć jej świeży, pewny intonacyjnie mezzosopran chwilami okazał się niewystarczająco nośny. Znacznie mniej spodobała mi się Julietta Aleksanyan w roli Ilii, wybranki Idamantesa – śpiewaczka obdarzona sopranem dużej urody, prowadzonym jednak dość mechanicznie i często pod dźwiękiem. Bezbarwnie wypadł też Myungin Lee w tenorowej partii Arbace. Wyrocznia Neptuna zabrzmiała basowym głosem Tima-Lukasa Reutera, w Arcykapłana wcielił się tenor David Jakob Schläger – któremu z inicjatywy reżysera przypadła też inna, niezwykle wymagająca i rozbudowana rola, nieuwzględniona w pierwotnej obsadzie dzieła.

I tu dochodzimy do koncepcji reżyserskiej Alexandra Nerlicha, który postanowił ukazać historię Idomeneusza przez pryzmat jego traumy wojennej i dręczących go halucynacji. Schläger, nieodstępujący króla ani na krok przez całe przedstawienie, jest zarazem mroczną stroną jego osobowości, sterującym jego poczynaniami Neptunem, jak i nasłanym przez boga morskim potworem. Ten upiorny cień, w królewskim ubiorze, ale bez twarzy – a raczej z twarzą pokrytą czarnym makijażem, który wżera się w ciało jak postrzępiona maska – nie jest zresztą jedynym demonem na mogunckiej scenie. W interakcje z postaciami dramatu wchodzą też inne pozbawione oblicza postaci, są jednak mniej agresywne, czasem wręcz współczujące. Przywodzą na myśl japońskie duchy noppera-bō, których nieustępliwa obecność dręczy żywych złudnym podobieństwem do ukochanych zmarłych (autorką kostiumów jest Zana Bosnjak). Skojarzenia z kulturą japońską są zresztą nieprzypadkowe. W warstwie wizualnej Nerlich zbudował swą wizję na odniesieniach do katastrofy elektrowni jądrowej Fukushima I w 2011 roku, spowodowanej trzęsieniem ziemi u brzegów wyspy Honsiu, które pociągnęło za sobą falę tsunami. Punktem wyjścia do lekkiej i dynamicznej scenografii Thei Hoffmann-Axthelm były materiały prasowe ze zniszczonej sali gimnastycznej w szkole podstawowej Ukedo, gdzie przez długie miesiące, w skandalicznych warunkach, koczowali członkowie japońskich ekip ratowniczych. W tle przewijają się sugestywne obrazy pożarów, błękitnego nieba i szalejącego morskiego żywiołu. Ruchome ściany na przemian kształtują przestrzeń królewskiej rezydencji, pałacowych ogrodów i świątyni Neptuna, w epizodach u wybrzeży Krety zamknięta sceneria ustępuje miejsca rozfalowanym drewnianym pomostom.

Alexandra Uchlin (Idamantes) i Vasyl Solodkyy (Idomeneusz). Fot. Andreas Etter

Nie ulega wątpliwości, że Nerlich wydłużył łańcuch ewolucji mitu o kolejne ogniwa, interpretując dylemat Idomeneusza przez pryzmat współczesnych zagrożeń i sporów o model władzy. Swoją wizję zrealizował jednak na tyle dyskretnie i konsekwentnie, że widz nie czuje się przytłoczony nadmiarem zawartych w niej kodów. Umowne dekoracje równie dobrze mogą się kojarzyć z koszmarnymi wspomnieniami oblężenia Troi, sztorm budzi podobną grozę u brzegów Krety i wyspy Honsiu, stylizowane kostiumy łączą elementy najrozmaitszych kultur. Najważniejsze, że Mozartowski Idomeneo wraca do domu szczęśliwie – witany z otwartymi ramionami na kolejnych europejskich scenach, słuchany z uwagą, skłaniający do całkiem świeżej refleksji nad doświadczeniem wojny, przemocy i długoletniej rozłąki.

A Yarn That Makes a Ball

May Janáček forgive me that once again I could go to Brno for just a few days of his Bienniale and, consequently, once again I faced the difficult decision what to choose from among the festival’s offerings. Two years ago I couldn’t help marvelling how so many musical events could be packed into the festival programme spread over less than three weeks. The organisers winked knowingly, said, “Hold our beer”, and extended this year’s Bienniale by six days, increasing the number of concerts and performances accordingly. And just in case – lest anyone think it’s a one-off excess, associated with the Year of Czech Music celebrations – they announced a tentative schedule for the next festival, which will last more than a month.

Janáček Brno 2024, with the motto “No limits!”, has just come to an end. As many as seven productions were presented in its main operatic strand: a new staging of The Excursions of Mr. Brouček directed by Robert Carsen, with the excellent Nicky Spence in the title role, co-produced with Teatro Real in Madrid and Berlin’s Staatsoper; two productions of The Cunning Little Vixen – one from Ostrava, the other from Brno, both to celebrate the centennial of the Brno premiere at the theatre now called Mahenovo divadlo; Věc Makropulos from Berlin’s Staatsoper (Claus Guth’s 2022 production); a staging of Jenůfa prepared especially for the festival in its original 1904 version, conducted by Anna Novotna Pešková and directed by Veronika Kos Loulová; as well as this year’s Brno production of Dvořák’s Rusalka, directed by David Radok, and the first Czech staging of The Charlatan, Pavel Haas’ only opera, since its 1938 premiere. The festival guests this year included two foreign orchestras, the Bamberger Symphoniker and the Staatskapelle Berlin, conducted during concerts at the Janáček Theatre by Jakub Hrůša, who is just finishing his tenure in Bamberg and next season will be taking over the musical direction of London’s Royal Opera House (he led the Berlin ensemble instead of Christian Thielemann, who had to cancel for health reasons). A novelty in the Bienniale programme came in the form of a series of recitals at Brno’s famous villas: the Art Nouveau Villa Löw-Beer and two icons of modernism, Villa Tugendhat and Villa Stiassni.

Like last year, I decided to organise my four-day stay in Brno around a forgotten opera, in this case Haas’ The Charlatan. Pavel Haas is an exceptionally tragic figure, even in comparison with other modernists whose work has been recently presented in the Czech Republic and Germany as part of the huge “Musica non grata” project, which restores the memory of artists eradicated from musical life after the Nazis’ rise to power. Born in 1899 in Brno, in a family of a Jewish shoemaker and owner of a thriving shoe workshop, Haas began his education with private piano lessons. At the age of fourteen he enrolled in the music school in the Besední dům and after the Great War continued his studies at the newly established Conservatoire. In 1920 he became a student at the master school of Leoš Janáček, who would have a huge influence on his later oeuvre, although, according to Haas, his pedagogical methods left much to be desired.

After completing his studies Haas became a partner in his father’s business, while pursuing a parallel career as a composer and critic. At that time he wrote a lot of music for the theatre and was increasingly toying with the idea of composing his own opera. The first attempts, for various reasons, failed (among the ideas that never materialised was The Dybbuk based on the dramatic legend by S. An-sky). Haas got a second wind only in the 1930s, having established his reputation as a composer of film music. This time his choice was Josef Winckler’s novel Doctor Eisenbart, published in 1929, about an itinerant Bavarian barber from the turn of the eighteenth century, a real-life figure who made a fortune from shows featuring cataract removal and setting of broken bones, staged with a large troupe of musicians, acrobats and mimes.

The Charlatan. Pavol Kubáň as Pustrpalk. Photo: Marek Olbrzymek

Seeking to have the novel adapted into a libretto, in 1933 Haas approached the author himself, who treated him kindly but with some reserve, aware of what cooperation with a Jewish composer could mean for both sides. Two years later, when the Nuremberg Race Laws came into force, Haas decided to cover up the source of his inspiration and draft the libretto himself, allegedly drawing on the medieval farce Mastičkář (Ointment Seller), from which he took the name of the main character, Pustrpalk. He set the action during the Thirty Years’ War and prudently removed all references to the German reality from the text.

He submitted the score of Šarlatán, completed in June 1937, to the management of the Zemské divadlo in Brno (another name for today’s Mahen Theatre), which staged the opera – with great success – the following April. And then everything began to crumble. In March 1939 the Third Reich seized Czechoslovakia. Two years later Haas found himself in the Terezin concentration camp. In October 1944 he was transferred to Auschwitz along with another transport of prisoners and died in the gas chamber the same day. The family learned about the story of his death from Karel Ančerl, who was miraculously escaped extermination. Yet the memory of Haas did not begin to be revived until the 1990s, after The Charlatan was staged at the Wexford Festival.

This year’s staging from the National Moravian-Silesian Theatre in Ostrava subtly draws on František Muzika’s 1938 sets and highlights all the best features of the directorial craft of Ondřej Havelka, who skilfully weaves his way between the Czech avant-garde and bourgeois theatre, expressionism and folk tradition. The simple, multifunctional sets (Jakub Kopecký) and colourful costumes, referring to various eras and conventions (Kateřina Štefková), effectively outline the space of the drama and emphasise the nature of individual characters. They are the material of vulgar gags, at times turning into an effective tool of illusion (evocative shadow play behind a wooden structure covered by a semi-transparent screen). Havelka masterfully juggles elements of plebeian theatre – with all its coarseness and exaggerated acting gestures. Acrobats doing somersaults, cloth entrails pulled from the bodies of the quack’s clients, two-legged horses without harnesses pulling an alcove transformed into a carriage – the dizzying pile-up of the absurd and the grotesque makes the tragedy of the finale, coming as suddenly as the Nazi darkness that was soon to envelop all of Europe, all the more powerful.

The Charlatan is an opera of crowds, a feature that was perfectly captured by Jakub Klecker, a conductor with vast choral experience, who was in charge of the musical side of things. He sensed the inherent theatricality of Haas’ score, composed – as in Janáček’s works – of short musical ideas combined into coherent, larger systems, rhythmically expressive, with a melody based largely on modal material. Particularly worthy of note in the large solo cast were Pavol Kubáň, singing the title role, an artist possessing a resonant baritone beautifully developed in the upper end of the scale; Soňa Godarská as Amarantha, a singer with excellent acting skills and a rather sharp sounding but very expressive mezzo-soprano; and the bass-baritone Josef Škarka as the wistful old man Pavučina. A separate round of applause should be given to the chorus of the Ostrava company, superbly prepared by Jurij Galatenko.

The Cunning Little Vixen. Doubravka Novotná in the title role. Photo: Marek Olbrzymek

The infectious enthusiasm of the Ostrava ensembles was also shared by the audience of The Cunning Little Vixen, under the baton of the young Prague conductor Marek Šedivý, who has held the musical directorship of the Moravian-Silesian Theatre for four seasons. The director of the new production is the Israeli-Dutch choreographer Itzik Galili, known for his witty and inventive, and yet compellingly lyrical, dance routines. His distinctive style – underpinned by Daniel Dvořák’s clear, very sparse sets and Simona Rybáková’s gorgeous costumes – worked well in Janáček’s “forest idyll”. Despite the addition of a dozen or so dancers to the cast, stage movement did not dominate the other elements of the production. On the contrary: in the almost empty space illuminated by soft light Galili created an even more emphatic illusion of the magical atmosphere of the forest. Nor did his concept hamper the singers, who clearly enjoyed entering the world of this dancing tale. It’s been a long time since heard such a fresh and sparkling interpretation of the title role – Doubravka Novotná is undoubtedly one of the most talented Czech sopranos of the younger generation, an artist who is versatile and, at the same time, has a rare ability to choose her repertoire wisely. I was a little bit disappointed by Martin Gurbal’ as the Forester. Either he was out of shape that day or his bass is not quite open enough at the top for this essentially baritone part. On the other hand the baritone Boris Prýgl was excellent in the bass role of Harašta. But even so – also thanks to his superb acting – the show was stolen by Jan Šťáva in the dual role of the Badger and the Parson: as the latter he rode around the stage on a kick scooter with a blue headlight in the shape of a large cross. It is also impossible not to mention the excellent child soloists, led by Roman Patrik Baroš in the role of Young Frog, a character that always moves me to tears in the finale, when he explains to the Forester that he has mistaken him for his grandfather. This time the circle of seasons closed more evocatively than usual – this was thanks to the Old Butterfly (Michal Bublík) dying on the proscenium, slowly slipping away throughout the performance.

I arrived in Brno on the eve of the performance of The Charlatan to finally hear Martinů’s Field Mass live. And hear it I did: in a very good performance by the baritone Tadeáš Hoza, the male part of the Gaudeamus Brno choir and Ensemble Opera Diversa conducted by Tomáš Krejčí. However, the biggest discovery of the evening at the Basilica of the Assumption of the Blessed Virgin Mary was for me Haas’ Psalm 29 for organ, baritone, female choir and small orchestra – a dense and dark piece, combining inspirations from Janáček’s Glagolitic Mass and Honegger’s “polyphonically complex” counterpoint to references to early Baroque art of the fugue. Fifteen minutes of music that helped me delve deeper into the musical fabric of Haas’ Charlatan the following day.

Martinů’s Field Mass at the Basilica of the Assumption of the Blessed Virgin Mary (Tomáš Krejčí and Tadeáš Hoza). Photo: Marek Olbrzymek

And then understand that all of the festival concerts – including those seemingly less important – were programmed in a way that would place the patron’s legacy in a broader context. An afternoon with the Brno Contemporary Orchestra, conducted by Pavel Šnajdr, devoted to the music of local composers (primarily those from the generation born in the first decade of independence) made me aware not only of their complicated relationship with Janáček’s legend, but also of their overwhelming influence on the artists of later generations. It is good to know that before Martin Smolka’s 2004 Nagano, a wickedly funny opera about Czech hockey players, came less elaborate but equally brilliant parodies of old musical conventions, like Josef Berg’s absurdist micro-opera Snídaně na hradě Šlankenvaldě, with the composer’s own libretto based on a play by Matěj Kopecký, a famous Czech puppeteer from the late eighteenth and early nineteenth century. Once again I must praise Jan Šťáva, the only singer among the actors in this gem, singing the role of the Villager, which Berg – to enhance the comic effect – composed in the classical Haydn style and to a German text at that.

What turned out to be a magnificent musical lecture on the diversity of approaches to arrangements of folk music in song was a recital by the soprano Simona Šaturová accompanied by Marek Kozák at the piano – in the Tugendhat Villa designed by Mies van der Rohe, a dream venue for a performance of works by modernists (in addition to Janáček, Eugen Suchon, Béla Bartók and Klement Slavický, among others). I am glad I went to the Reduta Theatre for a staged concert of folk music from the Moravian-Slovakian borderlands – performed by instrumentalists and singers from Březová, Strání and Lopeník, with commentary in the form of essays by Janáček read by Vladimír Doskočil, an actor born in those parts. In fact, the only item on the programme that did not quite fit in for me with the perfectly thought-out concept of the festival was a recital by the bass-baritone Adam Plachetka and David Švec (piano), promoting their album Evening Songs for the Pentatone label. The songs by Smetana, Dvořák, Suk and Fibich to poems from Vítězslav Hálek’s collection Večerní písně, included in the album, were supplemented by the artists with Dvořák’s Gypsy Melodies, Op. 55, and – pushing it somewhat – a selection from Janáček’s cycle On an Overgrown Path. This, however, is a minor complaint. I was more worried by the fact that both artists failed to grasp the intimate acoustics of the Mahen Theatre and performed the whole thing in a manner more suited to, I would say, a concert or opera: Plachetka with the full volume of his healthy and booming voice, Švec on the piano with the lid open. I left after their recital deafened by the excess of sound, but I fully understand the enthusiasm of the audience, who rarely has an opportunity to see in Brno one of the most highly regarded and internationally recognised Czech singers.

However, in the context of everything I heard and saw over just four days of the Biennial, it would be inappropriate to complain. I am already looking forward to another festival. And I still can’t believe that so much was packed into this joyful, unassuming event without generating a sense of overkill.

Translated by: Anna Kijak

Po nitce do kłębka

Niech mi Janaczek daruje, że znów zdołałam wpaść do Brna tylko na kilka dni jego Biennale, a co za tym idzie, po raz kolejny stanęłam przed koniecznością trudnego wyboru spośród oferty festiwalu. Dwa lata temu nie mogłam się nadziwić, jakim sposobem w niespełna trzytygodniowym programie imprezy udało się zmieścić aż tyle wydarzeń muzycznych. Organizatorzy mrugnęli znacząco, kazali potrzymać sobie piwo i wydłużyli tegoroczne Biennale o sześć dni, proporcjonalnie zwiększając liczbę koncertów i przedstawień. I na wszelki wypadek – żeby nikt nie pomyślał, że to jednorazowa klęska urodzaju, powiązana z obchodami Roku Muzyki Czeskiej – ogłosili wstępny terminarz kolejnego festiwalu, który potrwa przeszło miesiąc.

Janáček Biennale 2024 – zorganizowane pod hasłem „Bez granic!” – właśnie dobiegło końca. W głównym nurcie operowym zaprezentowano aż siedem spektakli: nową inscenizację Wypraw pana Broučka w reżyserii Roberta Carsena, ze znakomitym Nickym Spencem w roli tytułowej, zrealizowane w koprodukcji z Teatro Real w Madrycie i berlińską Staatsoper; dwa przedstawienia Lisiczki Chytruski – jedno z teatru w Ostrawie, drugie z Brna, oba w stulecie brneńskiej prapremiery w teatrze, który dziś nosi nazwę Mahenovo divadlo; Věc Makropulos ze Staatsoper w Berlinie (spektakl Clausa Gutha z 2022 roku); przygotowane specjalnie na festiwal przedstawienie Jenufy w wersji pierwotnej z 1904 roku, pod batutą Anny Novotnej Peškovej i w reżyserii Veroniki Kos Loulovej; oraz tegoroczną brneńską produkcję Rusałki Dworzaka w ujęciu Davida Radoka i pierwszą od czasu prapremiery w roku 1938 czeską inscenizację Szarlatana, jedynej opery Pavla Haasa. Gośćmi festiwalu były w tym roku dwie orkiestry z zagranicy, Bamberger Symphoniker i Staatskapelle Berlin, poprowadzone na koncertach w Janáčkovym divadle przez Jakuba Hrůšę, który właśnie kończy swoją kadencję w Bambergu i w przyszłym sezonie obejmuje kierownictwo muzyczne londyńskiej Royal Opera House (na czele zespołu z Berlina stanął w zastępstwie Christiana Thielemanna, który musiał odwołać swój występ z przyczyn zdrowotnych). Nowością w programie Biennale był cykl recitali w słynnych brneńskich willach: secesyjnej Vili Löw-Beer oraz dwóch ikonach modernizmu, Vili Tugendhat i Vili Stiassny.

Podobnie jak na ubiegłym festiwalu postanowiłam zorganizować swój czterodniowy pobyt w Brnie wokół opery zapomnianej, w tym przypadku Haasowskiego Szarlatana. Pavel Haas jest postacią wyjątkowo tragiczną, nawet na tle innych modernistów, których dorobek prezentowano niedawno w Czechach i Niemczech, w ramach potężnego przedsięwzięcia „Musica non grata”, przywracającego pamięć o twórcach wyrugowanych z życia muzycznego po dojściu nazistów do władzy. Urodzony w 1899 roku w Brnie, w rodzinie żydowskiego szewca i właściciela prężnie działającego warsztatu obuwniczego, rozpoczął edukację od prywatnych lekcji fortepianu. W wieku czternastu lat wstąpił do szkoły muzycznej w Besedním důmie, po czym kontynuował naukę – już po Wielkiej Wojnie – w nowo utworzonym Konserwatorium. W 1920 roku został adeptem szkoły mistrzowskiej Janaczka, który wywarł przemożny wpływ na jego późniejszą twórczość, choć jego metody pedagogiczne – zdaniem Haasa – pozostawiały wiele do życzenia.

Szarlatan. Pavol Kubáň (Pustrpalk) i Soňa Godarská (Amaranta). Fot. Marek Olbrzymek

Po ukończeniu studiów Haas został wspólnikiem w ojcowskim przedsiębiorstwie, prowadząc równolegle działalność kompozytorską i krytyczną. Pisał w tym czasie dużo muzyki dla teatru i nosił się z coraz poważniejszym zamiarem skomponowania własnej opery. Pierwsze próby z rozmaitych względów skończyły się fiaskiem (wśród niezrealizowanych pomysłów znalazł się między innymi Dybuk na motywach legendy dramatycznej Szymona An-skiego). Haas złapał wiatr w żagle dopiero w latach trzydziestych, ustaliwszy swoją renomę jako kompozytor muzyki filmowej. Tym razem jego wybór padł na wydaną w 1929 roku powieść Josefa Wincklera Doctor Eisenbart – o wędrownym bawarskim cyruliku z przełomu XVII i XVIII wieku, który istniał naprawdę i zbijał fortunę na pokazach usuwania zaćmy i nastawiania złamanych kości, urządzanych z udziałem licznej trupy muzyków, akrobatów i mimów.

Z prośbą o adaptację powieści na libretto Haas zwrócił się w 1933 roku do samego autora, który potraktował go życzliwie, lecz z rezerwą, zdając sobie sprawę, czym może się zakończyć współpraca z żydowskim kompozytorem – i to dla obu stron. Dwa lata później, kiedy weszły w życie norymberskie ustawy rasowe, Haas postanowił zatrzeć źródło inspiracji i sporządzić libretto samemu, rzekomo na podstawie średniowiecznej farsy Mastičkář („Sprzedawca maści”), z której zaczerpnął imię głównego bohatera Pustrpalk. Akcję umieścił w czasach wojny trzydziestoletniej i przezornie usunął z tekstu wszelkie odniesienia do realiów niemieckich.

Partyturę Šarlatána, ukończoną w czerwcu 1937 roku, przedłożył dyrekcji Zemskégo divadla w Brnie (kolejna z nazw dzisiejszego Teatru Mahena), które wystawiło operę – z ogromnym sukcesem – w kwietniu roku następnego. A potem wszystko zaczęło się walić. W marcu 1939 III Rzesza zajęła Czechosłowację. Dwa lata później Haas trafił do obozu koncentracyjnego w Terezinie. W październiku 1944 roku został przewieziony do Auschwitz wraz z kolejnym transportem więźniów i jeszcze tego samego dnia zginął w komorze gazowej. Historię jego śmierci przekazał rodzinie Karel Ančerl, cudem zawrócony z drogi na kaźń. Pamięć o Haasie zaczęła jednak wracać dopiero w latach dziewięćdziesiątych, po wystawieniu Szarlatana na festiwalu w Wexford.

Tegoroczna inscenizacja z Narodowego Teatru Morawsko-Śląskiego w Ostrawie subtelnie nawiązuje do oprawy scenograficznej Františka Muziki z 1938 roku i uwypukla wszystkie najlepsze cechy warsztatu Ondřeja Havelki, umiejętnie lawirującego między czeską awangardą a teatrem mieszczańskim, ekspresjonizmem i tradycją ludową. Proste, wielofunkcyjne dekoracje (Jakub Kopecký) oraz barwne kostiumy, nawiązujące do najrozmaitszych epok i konwencji (Kateřina Štefková), skutecznie rysują przestrzeń dramatu i uwypuklają charakter poszczególnych postaci. Są tworzywem jarmarcznych gagów, bywają skutecznym narzędziem iluzji (sugestywny teatr cieni za drewnianą konstrukcją osłoniętą półprzeźroczystym ekranem). Havelka po mistrzowsku żongluje elementami teatru plebejskiego – z całą jego siermiężnością i przerysowanym gestem aktorskim. Wywijający salta akrobaci, płócienne wnętrzności wyciągane z ciał klientów znachora, dwunogie konie bez uprzęży, ciągnące alkowę przemienioną w powóz – zawrotne spiętrzenie absurdu i groteski tym mocniej podkreśla tragizm finału, nadchodzącego równie raptownie jak nazistowski mrok, który wkrótce miał spowić całą Europę.

Szarlatan jest operą tłumów, co doskonale wychwycił prowadzący całość Jakub Klecker, dyrygent z ogromnym doświadczeniem chórmistrzowskim. Wyczuł też immanentną teatralność partytury Haasa, komponowanej – podobnie jak u Janaczka – z krótkich muzycznych idei, które łączą się w spójne, większe systemy, wyrazistej rytmicznie, z melodyką opartą w większości na materiale modalnym. W rozbudowanej obsadzie solowej wyróżnili się zwłaszcza Pavol Kubáň, odtwórca roli tytułowej, obdarzony barytonem dźwięcznym i pięknie rozwiniętym w górnym odcinku skali; znakomita aktorsko, dysponująca dość ostrym w brzmieniu, lecz bardzo wyrazistym mezzosopranem Soňa Godarská w partii Amaranty; oraz bas-baryton Josef Škarka w roli smętnego starca Pavučiny. Na osobne brawa zasłużył chór ostrawskiej opery, znakomicie przygotowany przez Jurija Galatenkę.

Przygody lisiczki Chytruski. Doubravka Novotná w roli tytułowej lisiczki i Jan Šťáva jako Borsuk. Fot. Marek Olbrzymek

Zaraźliwy entuzjazm zespołów z Ostrawy udzielił się też widzom Przygód lisiczki Chytruski pod batutą młodego prażanina Marka Šedivego, który sprawuje dyrekcję muzyczną Teatru Morawsko-Śląskiego od czterech sezonów. Reżyserem nowej inscenizacji jest izraelsko-holenderski choreograf Itzik Galili, znany z dowcipnych i pomysłowych, a jednocześnie zniewalających liryzmem układów tanecznych. Jego charakterystyczny styl – podbudowany klarowną, bardzo oszczędną scenografią Daniela Dvořáka i wspaniałymi kostiumami Simony Rybákovej – sprawdził się bez zarzutu w „leśnej idylli” Janaczka. Mimo wprowadzenia na deski teatru kilkanaściorga tancerzy, ruch sceniczny nie zdominował pozostałych elementów dzieła. Wręcz przeciwnie: w nieomal pustej, oświetlonej łagodnym światłem przestrzeni Galili stworzył tym dobitniejszą sugestię magicznej atmosfery lasu. Jego koncepcja nie przeszkadzała też śpiewakom, którzy z wyraźną przyjemnością weszli w świat tej roztańczonej baśni. Dawno już nie słyszałam tak świeżej i roziskrzonej interpretacji partii tytułowej – Doubravka Novotná jest niewątpliwie jedną z najzdolniejszych czeskich sopranistek młodego pokolenia, artystką wszechstronną, a zarazem obdarzoną rzadką umiejętnością rozważnego doboru repertuaru. Odrobinę zawiódł mnie Martin Gurbal’ w roli Leśniczego, albo tego dnia nie w formie, albo dysponujący basem nie dość otwartym w górze do tej w gruncie rzeczy barytonowej partii. Znakomicie wypadł za to baryton Boris Prýgl w basowej partii Harašty. Ale i tak – również za sprawą znakomitego aktorstwa – skradł im przedstawienie Jan Šťáva w podwójnej roli Borsuka i Proboszcza: w tej drugiej jeżdżący po scenie na hulajnodze z niebieskim światłem przednim w kształcie okazałego krzyża. Nie sposób też pominąć w tej wyliczance świetnych solistów dziecięcych, na czele z Romanem Patrikiem Barošem w partii Żabki, która zawsze wyciska mi łzy z oczu w finale, kiedy wyjaśnia Leśniczemu, że pomylił ją z jej dziadkiem. Tym razem krąg pór roku zamknął się sugestywniej niż zwykle – za sprawą konającego na proscenium Starego Motyla (Michal Bublík), z którego życie uchodziło powolutku przez cały spektakl.

Przyjechałam do Brna w przeddzień spektaklu Szarlatana, żeby wreszcie usłyszeć na żywo Mszę polową Martinů. No i usłyszałam: w bardzo dobrym wykonaniu barytona Tadeáša Hozy, męskiej części chóru Gaudeamus Brno i Ensemble Opera Diversa pod kierunkiem Tomáša Krejčíego. Największym odkryciem wieczoru w Bazylice Wniebowzięcia Marii Panny był dla mnie jednak Psalm 29 na organy, baryton, chór żeński i małą orkiestrę Haasa – utwór gęsty i mroczny, łączący inspiracje Mszą głagolicką Janaczka i „polifonicznie złożonym” kontrapunktem Honeggera, aż po odniesienia do wczesnobarokowej sztuki fugi. Piętnaście minut muzyki, która pomogła mi dzień później wniknąć głębiej w tkankę muzyczną Haasowskiego Szarlatana.

A nazajutrz zrozumieć, że wszystkie koncerty festiwalu – również te z pozoru mniej istotne – zostały zaprogramowane w taki sposób, by umiejscowić spuściznę patrona w szerszym kontekście. Popołudnie z Brno Contemporary Orchestra pod dyrekcją Pavla Šnajdra, poświęcone muzyce tutejszego kręgu kompozytorów (przede wszystkim z pokolenia urodzonego w pierwszej dekadzie niepodległości) uświadomiło mi nie tylko ich powikłane relacje z legendą Janaczka, lecz także przemożny wpływ na twórców kolejnych pokoleń. Dobrze zdać sobie sprawę, że przed Nagano Martina Smolki z 2004 roku, zabójczo śmieszną operą o czeskich hokeistach, powstawały mniej rozbudowane, ale równie brawurowe parodie dawnych konwencji muzycznych – w rodzaju absurdalnej mikroopery Josefa Berga Snídaně na hradě Šlankenvaldě, z librettem własnym na podstawie sztuki Matěja Kopeckiego, słynnego czeskiego marionetkarza z przełomu XVIII i XIX wieku. Znów muszę pochwalić Jana Šťávę, jedynego śpiewaka w aktorskiej obsadzie tej perełki, wykonawcę partii Wieśniaka, którą Berg – dla zwiększenia efektu komicznego – skomponował w klasycznym stylu haydnowskim i do niemieckiego tekstu.

Simona Šaturová i Marek Kozák na recitalu w willi Tugendhatów. Fot. Marek Olbrzymek

Wspaniałym muzycznym wykładem różnorodności podejścia do opracowań muzyki ludowej w pieśni okazał się recital sopranistki Simony Šaturovej z towarzyszeniem Marka Kozáka przy fortepianie – w willi Tugendhatów projektu Miesa van der Rohe, scenerii wymarzonej do odbioru twórczości modernistów (oprócz Janaczka między innymi Eugena Suchonia, Béli Bartóka i Klementa Slavickiego). Nie żałuję, że wybrałam się do teatru Reduta na inscenizowany koncert muzyki ludowej z pogranicza Moraw i Słowacji – w wykonaniu instrumentalistów i śpiewaków z miejscowości Březová, Strání i Lopeník, z komentarzem w postaci esejów Janaczka, czytanych przez urodzonego w tamtych stronach aktora Vladimíra Doskočila. Właściwie jedynym punktem programu, który nie do końca mi się skleił z doskonale przemyślaną koncepcją festiwalu, był recital bas-barytona Adama Plachetki i Davida Šveca (fortepian), promujący ich najnowszą płytę Evening Songs dla wytwórni Pentatone. Uwzględnione na płycie pieśni Smetany, Dworzaka, Suka i Fibicha do wierszy ze zbioru Večerní písně Vítězslava Hálka artyści uzupełnili Melodiami cygańskimi op. 55 Dworzaka i – trochę już na siłę – wyborem z cyklu Na zarośniętej ścieżce Janaczka. To jednak zarzut pomniejszy. Bardziej mnie zaniepokoiło, że obaj nie wyczuli intymnej akustyki Teatru Mahena i wykonali całość w manierze, rzekłabym, koncertowo-operowej: Plachetka pełnym wolumenem swego zdrowego i krzepkiego głosu, Švec na fortepianie z otwartą pokrywą. Wyszłam z ich recitalu ogłuszona nadmiarem dźwięku, w pełni jednak rozumiem entuzjazm publiczności, nieczęsto goszczącej w Brnie jednego z najwyżej cenionych i najlepiej rozpoznawalnych na świecie czeskich śpiewaków.

W kontekście wszystkiego, co usłyszałam i zobaczyłam przez zaledwie cztery dni Biennale, nie wypada jednak narzekać. Już teraz cieszę się na kolejny festiwal. I wciąż nie dowierzam, ile udało się ująć w ramy tej radosnej, bezpretensjonalnej imprezy, nie wzbudzając przy tym uczucia przesytu.

How Bodies Changed to New Forms

Two operatic stories of transformation – of Actaeon “in the form of a stag”, who would prefer to see his prey rather than feel the teeth of his hounds on his own skin; and Pygmalion, who “once carved a statue of great beauty out of snow-white marble” and the stone became flesh – are separated by nearly three generations. Marc-Antoine Charpentier composed his hunting opera Actéon most likely in the spring of 1684; the exact circumstances of its first performance, however, are unclear. It is highly unlikely that the premiere took place at the Hôtel de Guise, the Parisian residence of Princess Marie of Lorraine, the composer’s patron – the line-up of the instrumental ensemble suggests that it was an outside commission, perhaps from the Jesuit Collège Clermont. It is also difficult to tell whether the eponymous Actéon was played by the composer himself, who apparently had a well-trained haute-contre, a tenor peculiar to the French Baroque with an upwardly extended tessitura. Jean-Philippe Rameau’s Pigmalion is from a different era and represents a completely different style – that of a typical acte de ballet, a short stage form that combines singing, music and dance within a well-structured drama based on a concise, often mythological anecdote. This is undoubtedly the most successful of the eight works of this genre in the composer’s oeuvre, written in the late 1740s and early 1750s. The piece, first staged at the Académie Royale de Musique in August 1748, was rather coldly received. A real success came with a revival three years later and from that moment it was – despite its brevity – second in popularity only to the musical tragedy Castor et Pollux, running for nearly three decades. It was also one of Rameau’s first masterpieces to come back in grace today and now remains one of his most frequently performed compositions. To what extent it is performed stylishly and convincingly is quite another matter.

Strangely enough, Pigmalion opened the gates of Baroque opera to me when I was still a teenager – and in a non-obvious way at that, through Carlos Saura’s ambiguous film Elisa, vida mía. It was only recently that I understood that the Spanish director invoked in it a peculiar variation of the self-fulfilling prophecy, known as the Pygmalion effect. What has stayed with me until now, however, is the aria he used, “Fatal Amour, cruel vainqueur”, performed by the now-forgotten French tenor Eric Marion, whose unique, androgynous, yet still modal voice made me aware of the existence of vocal Fächer, the specificity of which I was to learn many years later.

Laurence Cummings and Bojan Čičić. Photo: Mark Allan

Perhaps that is why I did not hesitate for a moment to go to the West Road Concert Hall in Cambridge for the first of two concerts by the Academy of Ancient Music conducted by Laurence Cummings, featuring the two “Ovidian” one-act works, in which the title roles were performed by Thomas Walker: a genuine haute-contre with a very broad range, dark, meaty and even, not resorting to falsetto even at the highest notes of the scale. His voice must be similar to that of Pierre Jélyotte, Pigmalion at the Paris premiere of the work and Rameau’s favourite singer, who triumphed not only as a heroic romantic lead, but also in en travesti roles, led by Platée, the swamp froggy nymph, to whom the composer entrusted perhaps the most fiendishly difficult role for this specifically French tenor type. Suffice it to say that Walker’s repertoire includes both Platée, Zoroastre and Pigmalion from Rameau’s operas, as well as Pelléas in Debussy’s musical drama, a role intended for a high baritone.

In both one-act operas Walker highlighted the qualities of his voice with beautiful phrasing, stylish ornamentation and sensitive character interpretation – devoid of the hysteria and pathos so common in performers struggling in these roles with the inexorable resistance of the vocal matter. He found an excellent partner in Anna Dennis, as always expressive, captivating with her ease of singing and exceptionally beautiful soprano: especially in the role of Diane in Actéon, although she more than made up for the small size of the “statue animée” role in Pigmalion with graceful acting. Of the other two soloists I was more impressed by the soprano Rachel Redmond (Aréthuze and L’Amour, respectively), who has a voice as luminous as a ray of sunshine, indefatigable energy and a great sense of humour. I last heard Katie Bray (Junon and Hyale in Actéon, Céphise in Pigmalion) live seven years ago – since then her mezzo-soprano has lost a bit of her brilliance and precision of intonation, although some of the shortcomings can certainly be explained by the excessively high tessitura of the roles entrusted to her. There was a magnificent “chorus” of four young singers (Ana Beard Fernández, Ciara Hendrick, Rory Carver and Jon Stainsby), whose soloist ambitions clearly do not stand in the way of splendid ensemble music making.

Thomas Walker. Photo: Robert Workman

The whole was overseen from the harpsichord by Laurence Cummings, who guided the instrumentalists and singers with his usual panache, insight and sense of idiom – both in the modest Actéon, an opera that can be viewed as a kind of practice run to Charpentier’s later stage works, but undoubtedly one that has charm and dramatic nerve; as well as in Pigmalion, a true masterpiece of the genre, full of contrasts and sudden twists and turns, with a level of condensation of material truly on a par with Ovid’s Metamorphoses. Outstanding performances in the small instrumental ensemble – twenty players in Pigmalion and about half as many in Actéon – came from the AAM concertmaster Bojan Čičić (especially in the glorious duet with Simone Gibbs, concertmistress of the second violins, in Charpentier’s opera, where Čičić played the instrument held against his breast below the collarbone, in accordance with the practice of the time); the excellent percussionist Jordan Murray; and the dependable continuo group made up of Reiko Ichise (viola da gamba), William Carter (theorbo) and Cummings at the harpsichord. It is also worth mentioning that what contributed to the success of both performances was not only discreet stage action, but also an excellent “didascalie” prepared by Alistair Baumann, set in a period Antiqua italic font and displayed legibly in the background, without any additional embellishments.

Having found my dream Pigmalion after so many years, I returned to Poland with a sense of complete fulfilment. It was not until a few days later that I came to regret that I had missed the sensation at the concert the following day, at the Milton Court Concert Hall in London, when Walkers, who had lost his voice just before the final, virtuosic aria “Règne, Amour, fais briller tes flammes”, was replaced, much to the surprise of the dumbstruck audience, by Cummings himself. Then, jaded as I am, I realized that he would not have surprised me: during the last Handel Festival in Göttingen under his direction, at the height of the pandemic, Cummings gave a webcast concert in which he played the harpsichord and sang an abbreviated version of the pasticcio Muzio Scevola. And yes, he did that brilliantly. It remains for me to wish all soloists in future AAM ventures good health, while assuring them that Cummings can stand in for anyone, from soprano to bass, if necessary. I do not think anyone doubts any more that one of the best early music ensembles in the world is finally in good hands after years of stagnation.

Translated by: Anna Kijak

Jak się w nowe kształty przemieniały ciała

Dwie operowe historie przemian – Akteona „w jelenia postaci”, który wolałby widzieć swą zdobycz, nie zaś czuć na własnej skórze zęby swych psów; oraz Pigmaliona, który „pewnego razu wyrzeźbił ze śnieżnego marmuru posąg wielkiej piękności” i kamień stał się ciałem – dzielą nieomal trzy pokolenia. Marc-Antoine Charpentier skomponował swoją operę myśliwską Actéon najprawdopodobniej wiosną 1684 roku: dokładne okoliczności jej pierwszego wykonania nie są jednak jasne. Mało prawdopodobne, by premiera odbyła się w Hôtel de Guise, paryskiej rezydencji księżny Marii Lotaryńskiej, patronki kompozytora – skład zespołu instrumentalnego sugeruje, że było to zamówienie zewnętrzne, być może ze strony jezuickiego Collège Clermont. Trudno też stwierdzić, czy w tytułowego Akteona wcielił się sam kompozytor, dysponujący ponoć doskonale wyszkolonym haute-contre, szczególnym dla francuskiego baroku tenorem z rozszerzoną w górę skali tessyturą. Pigmalion Jean-Philippe’a Rameau należy już do innej epoki i reprezentuje całkiem inny styl – typowego acte de ballet, krótkiej formy scenicznej, łączącej śpiew, muzykę i taniec w ramach dobrze skonstruowanej dramaturgii, opartej na zwięzłej, często mitologicznej anegdocie. To niewątpliwie najbardziej udane spośród ośmiu dzieł tego gatunku w dorobku kompozytora, powstałych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych XVIII wieku. Utwór, wystawiony po raz pierwszy w Académie Royale de Musique, w sierpniu 1748 roku, spotkał się z dość chłodnym przyjęciem. Prawdziwy sukces odniósł trzy lata później, przy okazji wznowienia, i od tamtej pory – mimo niewielkich rozmiarów – ustępował popularnością jedynie tragedii muzycznej Kastor i Polluks, nie schodząc z afisza przez blisko trzy dekady. Był też jednym z pierwszych arcydzieł Rameau, które wróciły do łask w czasach współczesnych, do dziś pozostając jedną z najczęściej grywanych jego kompozycji. Na ile stylowo i przekonująco, to już całkiem inna sprawa.

Tak się dziwnie złożyło, że Pigmalion otworzył przede mną wrota opery barokowej, kiedy byłam jeszcze nastolatką – i to w sposób nieoczywisty, za pośrednictwem wieloznacznego filmu Carlosa Saury Elizo, życie moje. Dopiero niedawno zrozumiałam, że hiszpański reżyser odwołał się w nim do szczególnej odmiany samospełniającej się przepowiedni, zwanej efektem Pigmaliona. Na zawsze jednak została mi w pamięci wykorzystana przez niego aria „Fatal Amour, cruel vainqueur”, w wykonaniu zapomnianego dziś francuskiego tenora Erica Mariona, którego osobliwy, androgyniczny, wciąż jednak modalny głos uświadomił mi istnienie fachów wokalnych, których specyfikę miałam poznać wiele lat później.

Laurence Cummings. Fot. AAM / Mark Allan

Być może dlatego nie wahałam się ani chwili, żeby wybrać się do West Road Concert Hall w Cambridge, na pierwszy z dwóch koncertów Academy of Ancient Music pod dyrekcją Laurence’a Cummingsa, z obydwiema „owidiańskimi” jednoaktówkami, w których partie tytułowe wykonał Thomas Walker: haute-contre prawdziwy, o bardzo rozległej skali, ciemny, mięsisty i wyrównany, niewpadający w falset nawet w najwyższych dźwiękach skali. Podobnie musiał brzmieć głos Pierre’a Jélyotte’a, Pigmaliona na paryskiej premierze dzieła i ulubionego śpiewaka Rameau, święcącego tryumfy nie tylko w rolach bohaterskich amantów, ale też en travesti, na czele z Platée, szpetną nimfą z bagien, której kompozytor powierzył chyba najbardziej karkołomną partię na tę specyficznie francuską odmianę tenoru. Dość powiedzieć, że Walker ma w repertuarze zarówno Platée, Zoroastra i Pigmaliona z oper Rameau, jak i przeznaczoną na wysoki baryton partię Peleasa w dramacie muzycznym Debussy’ego.

W obydwu jednoaktówkach Walker uwypuklił walory swego głosu pięknym frazowaniem, stylową ornamentyką i wrażliwą interpretacją postaci – wolną od histerii i patosu, tak częstych u wykonawców zmagających się w tych partiach z nieubłaganym oporem materii wokalnej. Znakomitą partnerkę znalazł w Annie Dennis, jak zwykle wyrazistej, zniewalającej swobodą śpiewu i wyjątkowej urody sopranem: zwłaszcza w roli Diany w Actéonie, choć niewielkie rozmiary partii „statue animée” w Pigmalionie wynagrodziła z nawiązką pełnym wdzięku aktorstwem. Z dwóch pozostałych solistek bardziej przypadła mi do gustu sopranistka Rachel Redmond (odpowiednio Aretuza i Amor), dysponująca głosem świetlistym jak promień słońca, niespożytą energią i dużym poczuciem humoru. Katie Bray (Junona i Hyale w Actéonie, Céphise w Pigmalionie) słyszałam ostatnio na żywo siedem lat temu – od tego czasu jej mezzosopran odrobinę stracił na blasku i precyzji intonacyjnej, choć część niedociągnięć z pewnością da się wytłumaczyć zbyt wysoką tessyturą powierzonych jej partii. Wspaniale wypadł „chór” złożony z czworga młodych śpiewaków (Ana Beard Fernández, Ciara Hendrick, Rory Carver i Jon Stainsby), którym ambicje solistyczne wyraźnie nie stoją na przeszkodzie do błyskotliwego muzykowania w zespole.

Anna Dennis. Fot. Jet

Nad całością czuwał od klawesynu Laurence Cummings, prowadząc instrumentalistów i śpiewaków z właściwym sobie rozmachem, wnikliwością i wyczuciem idiomu – zarówno w skromnym Actéonie, operze, którą można uznać za swoistą wprawkę do późniejszych utworów scenicznych Charpentiera, nie można jednak odmówić jej wdzięku i nerwu dramatycznego; jak i w Pigmalionie, prawdziwym arcydziele gatunku, pełnym kontrastów i nagłych zwrotów akcji, poziomem skondensowania materiału zaiste dorównującym Przemianom Owidiusza. W niewielkim zespole instrumentalnym, w Pigmalionie liczącym dwadzieścia osób, w Actéonie mniej więcej o połowę mniejszym, wyróżnili się koncertmistrz AAM Bojan Čičić (zwłaszcza we wspaniałym duecie z Simone Gibbs, koncertmistrzynią drugich skrzypiec, w jednoaktówce Charpentiera, gdzie Čičić grał na instrumencie opartym o pierś poniżej obojczyka, zgodnie z ówczesną praktyką); znakomity perkusista Jordan Murray; oraz niezawodna grupa continuo, w której skład weszli Reiko Ichise (viola da gamba), William Carter (teorba) oraz Cummings przy klawesynie. Warto też nadmienić, że do sukcesu obydwu wykonań przyczyniły się nie tylko dyskretne działania sceniczne, lecz także świetne „didaskalia”, przygotowane przez Alistaira Baumanna, złożone pochyłą antykwą z epoki i wyświetlane czytelnie w tle, bez żadnych dodatkowych upiększeń.

Odnalazłszy po latach „swojego” Pigmaliona, wracałam do Polski w poczuciu całkowitego spełnienia. Dopiero kilka dni później pożałowałam, że ominęła mnie sensacja na koncercie nazajutrz, w Milton Court Concert Hall w Londynie, kiedy Walkersa, który stracił głos tuż przed ostatnią, wirtuozowską arią „Règne, Amour, fais briller tes flammes”, ku osłupieniu publiczności zastąpił sam Cummings. Po czym, zblazowana, uświadomiłam sobie, że mnie by nie zaskoczył: podczas ostatniego pod swoim kierunkiem Festiwalu Händlowskiego w Getyndze, w szczycie pandemii, Cummings wystąpił z transmitowanym w sieci koncertem, na którym odegrał na klawesynie i odśpiewał skróconą wersję pasticcia Muzio Scevola. A i owszem, brawurowo. Wszystkim solistom przyszłych przedsięwzięć AAM pozostaje mi życzyć zdrowia, a zarazem ich zapewnić, że w razie potrzeby Cummings zastąpi każdego, od sopranu po bas. Chyba już nikt nie ma wątpliwości, że jeden z najlepszych na świecie zespołów muzyki dawnej, po latach marazmu, dostał się wreszcie w dobre ręce.