Morski wędrowiec

Właśnie wróciłam z Oslo. Dosłownie na kilka godzin, przed zapowiadanym już wypadem do Katowic. Będzie pracowicie – po drodze przyjdzie pozbierać wrażenia z Oslo i Berlina. Żeby zostać w północnych klimatach, przypomnę Państwu własny przekład anglosaskiego poematu The Seafarer: a właściwie adaptacji pierwszych 99 wersów przez Ezrę Pounda. Tłumaczenie ukazało się w książce programowej spektaklu Wędrowiec Conora McPhersona w warszawskim Teatrze Narodowym, przeszło dziesięć lat temu. Wkrótce będzie o Czajkowskim i Boulezie, na razie poczytajmy o mewie i fulmarze.

***

Fot. Christoph Moning.

Pieśń prawdziwą zamierzam o sobie samym układać:
Pośród wód wędrowanie strofą składną wysłowię,
Zmagań znojnych i trudów morskich brzemię opiszę,
Ogrom cierpień, co cierniem w głębi serca utkwiły,
Zmartwień moc i zgryzoty, jakich na statku zaznałem,
Furię fal wypiętrzonych, co tłukły o dziób mojej łodzi,
Kiedy-m czuwał na czatach pośród nocy burzliwej,
Bacząc, by burt nie roztrzaskać na stromym zboczu urwiska;
Stopy skowane mrozem, niczym w lodowych kajdanach,
Gorycz, co jadem gorącym serce smętne zatruwa,
Głód, co w głąb duszy się wdziera, morskim dziełem znużonej.
Ludzie z lądu nie wiedzą, że z dala od morskich przestrzeni
Byt wiodą błogosławiony i szczęście wszelkie im sprzyja;
Ja zaś, zgryzotą złamany, tkwiłem wśród fal lodowatych,
Zimę pędząc za zimą na smutnych ścieżkach wygnania,
Z dala od druhów kochanych. Ostre sople zwisały
U krawędzi mej kurty, grad bił po twarzy jak grochem.
Żadnych głosów w tej głuszy, tylko ryk oceanu,
Bulgot fal z krą zbełtanych. Pienie dzikiego łabędzia
Było jak balsam dla duszy; dźwięczny chichot fulmara
I kulikowe kwilenie niosły mi śmiechu namiastkę,
Morskiej mewy okrzyki miód mi zastępowały
Tam, gdzie sztormy szturmują wysoko wzniesione opoki,
Gdzie ryby łowi rybitwa, a mróz skrzydła lodem jej ścina,
Umykającej przed orłem pokrytym szadzią i szronem.
Próżno tu szukać pociechy i pokrzepienia przyjaciół.
Za nic mi człek nie uwierzy, co czerpiąc radość z żywota,
Mieszka w mieście, z daleka od trudów wszelkiej podróży,
Pyszny jest, wyuzdany i w winie ma upodobanie,
Ile-m ścierpiał po ścieżkach morskich wędrując znużony.
Nocne cienie ciemniały, śnieg sypał gęsto z północy,
Grunt w twardą grudę zmarznięty, grad bębnił w ziemię z ukosa
Zimnym ziarnem. Zaiste, w głębi serca się burzę,
Czując, że czoła nadstawiać znów trzeba będzie samotnie
Pływom potężnym i falom w słonej kipieli spiętrzonym –
Duszy mojej dążenie wciąż mnie pędzi przed siebie,
Hen każe gnać za horyzont, płynąć, gdzie oczy poniosą,
Obcych ludów ojczyzny szukać w krainie nieznanej.
Nie ma nikogo zaiste, kto tak byłby nieustraszony,
W darów dawaniu tak hojny, tak zuchwały w młodości,
W boju tak bitny, a władcy swemu umiłowany,
Żeby w morskiej żegludze ani razu nie zwątpić,
Jaką przyszłość mu Pan Bóg w dalszej drodze przeznaczył.
Nie dla niego dźwięk harfy ani pierścienie przymierza,
Nie dla niego niewiasty ani chwała doczesna –
Jedno, co w darze dostanie, to fal wzburzonych rozbryzgi;
Pośród morskiego mozołu trapi go jednak tęsknota.
Kwiecie po kniejach rozkwita, grody pięknieją z dnia na dzień,
Błoga zieleń na błoniach, ziemia się z wiosną odradza:
Cała cudowność świata ducha w wędrowcu zagrzewa,
Myśli ku morzu pogania, każąc się rychło sposobić
W drogę daleką po falach, szlakiem na przestwór wód słonych.
Oto zew zasmuconej własnym proroctwem kukułki;
Ptasia piastunka dni letnich smętnym głosem zwiastuje
Gorzki żal i żałobę. Ludzie o tym nie wiedzą:
Jarl w ziemskich wprawny zmaganiach, któremu zawsze los sprzyja,
Nie wie nic o wędrowcach, co wiodą życie tułacze.
Duch mój się wije w cierpieniu, z piersi na wolność wyrywa,
Szuka ścieżek sposobnych pośród morskiej kipieli,
W locie jak ptak rozpostarty, śledzi ślad wieloryba
Aż po sam kraniec świata, skąd wkrótce potem powraca
Żądny żeru jak wprzódy. Skwirzy samotny latawiec,
Wzywa serce bezwolne w pościg za wielorybem
Grzbietem fal grzebieniastych. Zaprawdę, bardziej rad jestem
Pana radości żarliwej niż chłodnej martwocie żywota
Ludzi z lądu. Nie wierzę, aby ziemskie bogactwa
Miały pozostać na wieki wieków i nigdy nie sczeznąć.
Trzy są rzeczy na świecie, co kiedyś zatrzęsą w posadach
Dolą doczesną człowieka i nikt tego nigdy nie zmieni:
Starość, słabość w chorobie i ostrze miecza wrogiego
Kres pewny niosą każdemu, komu jest śmierć przeznaczona.
Przeto pochwała od żywych wciąż jest najlepszą nagrodą,
Uszanowanie uczynków – jedynym tytułem do sławy:
Trzeba więc trudy ponosić, zanim godzina wybije,
Śmiało po świecie wojować z diabelską hordą zawziętą,
Dzielnie działać i walczyć przeciw wroga zakusom,
By potomkowie poległych czcili ich pamięć modlitwą,
By wśród cherubów umarli w chwale mogli zamieszkać
Na wieki wieków, na zawsze, w sławie żywota wiecznego,
Pośród rajskich rozkoszy. Już się dni wypełniły
Świetnych mocarstw i królestw najmożniejszych na świecie;
Nie ma władców jak niegdyś, nie ma takich cezarów,
Ani szczodrych szafarzy bogactw wszelkich i złota,
Panów potężnych i sprawców najzacniejszych uczynków,
Co wiedli żywot wspaniały w majestacie swej władzy.
Ustał zacny czas uciech, brać potężna odeszła:
Lichsi teraz są ludzie, słabsi włodarze na dobrach
W pocie i znoju panują. Minęła pora świetności,
Więdnie i na wiór wysycha krasa ziemskiego padołu,
Mizernieją mężowie w każdym świata zakątku.
Blednie starca oblicze, gdy niedołęstwo go trapi;
Skarży się siwobrody, bo wie, że jego druhowie,
Z krwi książęcej potomstwo, dawno w ziemię już legli.
Zanim go życie odejdzie, najpierw opuści go ciało:
Straci smak do słodkości, bólu nie zazna żadnego,
Ręką ruszyć nie zdoła, myśli w głowie nie zbierze.
Choćby złotem chciał zasłać swego druha mogiłę,
Bogactw brzemię bezmierne w towarzysza kurhanie
Złożyć i ziemią zasypać – na nic jego starania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *