Dwa miesiące do mety

Ledwie wybrzmiały fanfary po finale International Opera Awards, w którym laur reżysera roku zdobył Mariusz Treliński, a Piotr Beczała został uznany najlepszym śpiewakiem roku, kiedy nad warszawskim TW-ON zebrały się czarne chmury. Po wielomiesięcznych negocjacjach zakładowa „Solidarność” weszła z dyrekcją w spór zbiorowy. Jutro odbędą się mediacje między stronami. Jeśli nie dojdzie do porozumienia, 7 maja związkowcy oflagują teatr i podejmą strajk. Dodajmy, że w wyjątkowo trudnym momencie, bo na 13 maja Treliński szykuje premierę Ognistego anioła Prokofiewa, a już 7 czerwca na afisz Opery ma wejść Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry. Aż trudno uwierzyć, że teatr dysponujący najwyższą dotacją ministerialną w Polsce (ponad 80 milionów złotych) utrzymuje zarobki większości pracowników na poziomie niespełna trzech tysięcy PLN brutto. Warto jednak mieć na uwadze, że TW-ON jest instytucją budżetową i z tej racji musi przestrzegać limitów nałożonych na fundusz osobowy przez Ministerstwo Finansów. Podwyżek domagają się przede wszystkim „niewidzialni”: obsługa sceny, krawcy, szewcy, charakteryzatorzy, rzemieślnicy i pracownicy techniczni, czyli setki ludzi, bez których nie da się ani utrzymać tego molocha, ani tym bardziej czegokolwiek w nim wystawić. Urzędnicy ministerialni twierdzą, że nikt ich nie zaprosił do udziału w mediacjach. Związkowcy zachowują ciszę przed burzą. Besserwisserzy twierdzą, że spór można zażegnać nawet bez odblokowywania funduszu. Sytuacja wygląda poważnie. Trzymajmy kciuki.

A tymczasem rzućmy okiem, co dzieje się w Operze Wrocławskiej, której sezon – zaplanowany z rozmachem godnym Oper Frankfurt – podsumowałam w połowie, tuż po „sylwestrowej” premierze Kandyda Bernsteina. Pisałam wówczas, że w nadchodzących miesiącach podwładnym Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego szykuje się jeszcze więcej roboty. W rzeczy samej. Na dodatek nie obyło się bez nerwów: Wojewódzki Sąd Administracyjny orzekł, że konkurs na dyrektora Opery odbył się z naruszeniem przepisów. Żeby utrzymać status quo, Marszałek Województwa Dolnośląskiego musiał podjąć decyzję o nominacji w trybie pozakonkursowym, co ostatecznie uczynił, ale po tak długim namyśle, że nawet urodzeni optymiści zaczęli tracić nadzieję. Z tym większym podziwem odnotowuję, że szalony sezon we Wrocławiu prze do finiszu w równym tempie, choć widać już pierwsze oznaki zmęczenia. Przypomnijmy, że Opera Wrocławska jest teatrem repertuarowym, działającym pełną parą przy nieporównanie niższych funduszach i w nieporównanie mniejszym składzie niż TW-ON. Tutejsze zespoły i kilkoro solistów opanowali przez półtora roku więcej repertuaru niż muzycy jakiegokolwiek innego teatru w Polsce.

Nie dotarłam na koncertowe wykonanie Oberta – wczesnej i po wojnie nigdy u nas nie słyszanej opery Verdiego. Zaprzyjaźnieni i znający się na rzeczy wrocławianie wypowiadali się post factum bardzo życzliwie (dyrygował Paweł Przytocki), ubolewając jednak, że widownia świeciła pustkami. Mam nadzieję, że pierwsze koty za płoty: estradowe i półsceniczne prezentacje dzieł operowych cieszą się rosnącą popularnością na świecie, choćby dlatego, że pozwalają zapoznać odbiorców z rarytasami, których nie opłaca się wystawiać z pełnym dobrodziejstwem inwentarza. Zwłaszcza w teatrach dysponujących ograniczonym budżetem. Oswojenie wrocławskiej publiczności z podobnymi „nowinkami” może trochę potrwać, ale z pewnością warto uzbroić się w cierpliwość. Złaknieni wrażeń typowo teatralnych mogli sobie powetować ten niedosyt oratorium Pawła Łukaszewskiego Via crucis, wystawionym w Wielkim Tygodniu pod batutą Nałęcz-Niesiołowskiego, w oszczędnej, nawiązującej do średniowiecznych misteriów inscenizacji Tomasza Mana (reżyseria), Anetty Piekarskiej-Man (scenografia) i Artura Dobrzańskiego (choreografia). Najmłodsi widzowie dostali niedawno Najdzielniejszego z rycerzy Krzysztofa Pendereckiego i Marka Stachowskiego – operę, do której mam wyjątkowy sentyment z racji własnych doświadczeń w chórze dziecięcym warszawskiego Teatru Wielkiego. Tym bardziej się cieszę, że duzi i mali wykonawcy (kierownictwo muzyczne Adam Banaszak, przygotowanie chóru Hanna Marasz) zyskali uznanie młodocianej publiczności, zachwyconej też pięknymi kostiumami Natalii Kitamikado.

I Capuleti e i Montecchi, scena zbiorowa z I aktu, w głębi Aleksandra Opała (Romeo). Fot. Bartek Barczyk.

Wiele wskazuje, że premierą I Capuleti e i Montecchi Belliniego Opera Wrocławska otworzyła bardzo ciekawy rozdział w swojej historii. Po pierwsze, zaczęła zapełniać bolesną lukę w repertuarach polskich teatrów operowych, które z prawdziwą operą romantyczną mają generalnie na bakier. Po drugie, nawiązała współpracę z inteligentnym, wrażliwym i nowocześnie myślącym reżyserem – współpracę, na której obydwie strony mogą tylko skorzystać. Krystian Lada – librecista i dramaturg – przez kilka lat zdobywał szlify w La Monnaie, asystując między innymi przy spektaklach Ivo van Hove i Pierre’a Audiego. To nie jest arogancki postępowiec – to wnikliwy, choć czasem jeszcze błądzący po manowcach tropiciel pierwotnych sensów zawartych w tekście, które próbuje oddać językiem współczesnego teatru. Jego inscenizacja, przepiękna wizualnie (scenografia Didzis Jaunzems, kostiumy Magdalena Maciejewska, reżyseria świateł Maarten Warmerdam) i całkiem niegłupio pomyślana od strony interpretacyjnej (choć przydałoby się więcej napięcia między bojowymi Kapuletami w mundurach bractwa kurkowego a nazbyt „pacyfistyczną” drużyną Montekich), naprawdę przemawia do wyobraźni i celnie trafia w konwencję en travesti. Tak celnie, że oburzeni konserwatyści zaczęli się doszukiwać w koncepcji Lady wątków homoseksualnych – jako żywo tam nieobecnych, ale zwolennikom jedynie słusznego porządku trudno ostatnio dogodzić. Od strony muzycznej (całość przygotował Marcin Nałęcz-Niesiołowski) spektakl musi jeszcze nieco okrzepnąć, choć trafiło się kilka fragmentów wręcz zjawiskowej piękności (wspaniała romanca „Deh! tu, bell’anima” z trzeciej sceny II aktu). Bardzo się cieszę, że w ubiegłym roku nominowałam młodziutką Aleksandrę Opałę (Romeo) do Paszportu Polityki – fenomenalnie uzdolniona mezzosopranistka ma jeszcze trochę pracy przed sobą, przede wszystkim nad wyrównaniem barwy w rejestrach i opanowaniem zbyt rozległego wolumenu, tą rolą jednak dowiodła, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie i doskonale rokuje na przyszłość, nie tylko we włoskim repertuarze.

Plany rozbudowy gmachu Opery Wrocławskiej. Wizualizacja zespołu Teller Architekci.

Co dalej? Już za kilka dni wrocławski teatr włączy się w obchody Europejskich Dni Opery, nęcąc widzów wycieczkami w plener, konkursami, wystawami i biletem na Opowieści Hoffmanna w cenie 300 groszy. We wtorek 15 maja skusi chyba wszystkich melomanów recitalem René Papego, który wystąpi w programie złożonym z fragmentów oper Verdiego i Wagnera (z towarzyszeniem orkiestry pod batutą Nałęcz-Niesiołowskiego). Dziesięć dni później Nabucco – widowisko w plenerze, ale inaczej niż zwykle: w reżyserii wspomnianego już Krystiana Lady, z ciekawymi gośćmi w obsadzie (Bułgar Krum Galabov w roli tytułowej i rosyjski bas Alexander Anisimov w partii Zachariasza), znów z Nałęcz-Niesiołowskim na podium dyrygenckim. A na koniec, na przełomie czerwca i lipca, dwa koncertowe wykonania Das Liebesverbot Wagnera pod dyrekcją Volkera Perpliesa – przewrotna niespodzianka dla zagorzałych wielbicieli twórcy Pierścienia Nibelunga, którzy nigdy nie mieli do czynienia z pierwszą przymiarką swego idola do opery komicznej.

Na okrasę – z dawna wyczekiwana obietnica rozbudowy Opery Wrocławskiej. Na razie skromna, związana z ogłoszeniem przetargu na budowę pomieszczeń podziemnych, w których znajdą się magazyny kostiumów i rekwizytów, biblioteka multimedialna oraz stacja transformatorowa z rozdzielnią, pomieszczenia przyłączy, węzeł cieplny, wentylatorownia, pompownia i zbiornik na wodę tryskaczową. Wszystko to zawrze się w budżecie niższym niż ćwierć rocznej dotacji ministerialnej na TW-ON. W dalszych planach – wzniesienie gmachu, o który teatr prosi się od lat: mieszczącego sale prób dla orkiestry i chóru oraz sale ansamblowe do prób z solistami. Wolałabym nie zapeszać. W styczniu 2015 prasa wrocławska szumnie zapowiedziała, że za rok rozpocznie się rozbudowa obiektu. W październiku doniosła skonfundowana, że zarząd województwa oraz Ewa Michnik zrezygnowali z planów rozbudowy. Bardzo bym chciała, żeby tym razem skończyło się inaczej. I głęboko wierzę, że tak będzie. Ci wspaniali muzycy, pracujący z zapałem w bardzo trudnych warunkach i za znacznie mniejsze pieniądze niż ich koledzy w lepiej finansowanych ośrodkach – zasłużyli na swój Teatr Ogromny.

The Virgin Queen and Her Last Lover

The most powerful men in the world – among them King Philip II Habsburg of Spain; Eric Vasa, later king of Sweden; and the archdukes of Austria – Ferdinand I Habsburg and his son Charles of Styria – vied for her hand.  She refused them all. The court was abuzz with gossip and her enemies called her ‘the whore of Europe’; meanwhile, Elizabeth I consistently cultivated her status as the Virgin Queen, a woman not subject to any man, thanks to which fact she could rule the country independently. It was more difficult for her to maintain a reputation as a woman immune to flights of feeling. She was always surrounded by favourites, from Robert Dudley, the ‘sweet Robin’ with whom she fell in love back in her childhood, and whose premature decease she mourned so long and painfully that her courtiers had to break down the door to her chamber. She was fascinated by beautiful, intelligent and ambitious men. Increasingly younger with the passing years. In 1587, she received Robert Devereux, Earl of Essex – Dudley’s godson and later stepson – into her group of favourites. Robert was captivatingly handsome… and rotten to the core. He whispered false compliments into the queen’s ear, danced the galliard with her, played cards and chess with her until all hours of the night, in an effort to relax her vigilance and attain a better position in the ruthless battle for power. In 1599, right in the middle of the Irish war against English rule, he convinced Elizabeth to put him at the head of an army of 16 000 and entrust him with the mission of quashing the rebellion. He squandered the campaign and entered into treasonous alliances, but when he realized his error, it was too late. This time, the queen did not forgive him. She divested him of all privileges, and finally sent him under the executioner’s hatchet. She died two years after the decapitation of her last favourite: numb, indifferent to the world, submerged in deep depression.

The tragic story of their relationship – viewed through the prism of Freudian psychoanalysis – was described by Lytton Strachey in his book entitled Elizabeth and Essex. It was this book which became the main source of inspiration for William Plomer, librettist for the opera Gloriana, the greatest failure Britten experienced in his lifetime. Elizabeth II, daughter of George VI, was proclaimed as queen on 7 February 1952. A few weeks later, Britten and Peter Pears went skiing in the company of the Earl of Harewood, at that time director of Covent Garden. Harewood, encouraged by the recent success of Billy Budd, suggested that the composer write an opera in honour of the coronation planned for the next year. Britten threw himself into a frenzy of work. In May 1953, a few weeks before the planned première, the players of the lead roles – Pears as Essex and Joan Cross as Elizabeth – presented selected fragments with piano accompaniment to the royal couple at the Harewoods’ London residence. Already then, the singers sensed an impending catastrophe. Cross was shocked by the complete lack of interest on the part of the audience, hidden beneath the mask of court etiquette. From the beginning, Pears had felt uncomfortable in the role of Robert – so much so that Britten reportedly considered transposing it for a bass voice and engaging Bulgarian singer Boris Christoff. The production was received icily. There was a shower of accusations that the creators had offended the queen even just with their selection of subject matter for the opera. The critics reproved the dramaturgical weaknesses of the libretto, as well as the imitative and pompous character of the music. Gloriana was omitted from the recording of Britten’s complete works conducted by composer. It has returned to the stage sporadically and often in unfortunate circumstances. A chance for it to take its place in the mainstream repertoire was seen only in 2013, on the occasion of Britten’s 100th birthday celebrations and the new staging prepared at the Royal Opera House as part of them.

Gloriana in Madrid, Act I. Photo: Javier del Real.

Sixty years after the world première, most of the charges leveled against the opera appear to be pointless. The supposedly imperfect libretto is astounding in the panache and psychological depth of its characters. The score holds true pearls – the wonderful monologue of the queen torn between feelings and duty, ending with an ardent prayer (‘Forgive and protect me, O God, my king, that I may rule and protect my people in peace’); the brilliant pastiches of court dances in Act II; the heartbreaking duet of the protagonists from Act III, shortly after Essex bursts into Elizabeth’s bedroom and is shocked to discover her shameful old age. The main axis of the drama is designated by the same motif as in Peter Grimes and Billy Budd – a forbidden love whose object must be gotten rid of or destroyed. Except that in this opera, the unfulfillable feeling concerns the queen: the personification of duty to the state and the nation, a providential being whose weakness it was unsuitable to display in the decade of the country’s rise from the ashes of wartime destruction. Gloriana had to wait for its chance. A few days ago, it made its entrance on the stage of the Teatro Real, conquering yet another barrier – the Spaniards’ aversion to the queen responsible for the defeat of the Spanish Armada.

Scottish stage director David McVicar organized the space around a gigantic mobile astrolabe, or more properly, armillary sphere – a device that in this conception appears to symbolize not only the power of the authority wielded by Elizabeth, but also its limitations. The sun never sets on the empire: it circles endlessly over the round map of the world appropriated by the queen and trod by her subjects. It does not set because it is imprisoned in this sphere. The circles of the astrolabe turn about their own axis and emerge in various planes, but the construction holds firmly together. The entire evil – the intrigues, the lies, the treasonous instigations – are born outside and mercilessly infiltrate the depths of the sphere. Robert Jones’ stage design is complemented by Brigitte Reiffenstuel’s costumes, clearly inspired by the portrait painting of the period, and above all, by the masterful light design (Adam Silverman), highlighting not so much the splendour as the thickening gloom of the final years of Queen Gloriana’s reign. McVicar played out his stage gesture with typically British solicitude, having found a very intelligent ally in the person of Colm Seery (choreography), who did his thing in the court masque and ball scenes. The singers did an excellent job with their acting tasks, and chief among them Anna Caterina Antonacci (Elizabeth), who moved about the stage with a stiffness characteristic of a sickly woman crushed beneath the weight of age.

Anna Caterina Antonacci (Elizabeth). Photo: Javier del Real.

Antonacci’s voice took on full expression only at the end of Act I; however, her colourful, beautifully-aging soprano was an ideal match for the role assigned to it by Britten. I was somewhat less convinced by Leonardo Capalbo in the role of Robert Devereux, who possesses a tenor of not particularly memorable sound, at times over-vibrated and not too secure in intonation. In the duet from Act III, however, both of them rose to the heights of interpretation, carrying on their dialogue in two different shades of despair – Essex’s laden with desperate fear; and the queen’s, with painful resignation. Wonderful supporting characters were created by Duncan Rock (Mountjoy), Leigh Melrose (Robert Cecil), Paula Murrihy (Frances), and especially Sophie Bevan (Penelope), whose terrifying scream after the queen signs the sentence upon Essex rings in my ears to this day. Deserving of separate mention is Sam Furness in the small role of the Spirit of the Masque – sung in a tenor bringing to mind associations with the first person to play this role, William McAlpine. A year ago on this stage, Furness portrayed the role of the Novice from Billy Budd, another character created by McAlpine. Every time I hear him, I have an impression of continuity in a beautiful vocal tradition, carried on by a singer intelligent enough to resist current fashions.

Anna Caterina Antonacci and Leonardo Capalbo (Robert Devereux). Photo: Javier del Real.

The true revelation of the Madrid première, however, turned out to be the conductor. Ivor Bolton led Gloriana completely differently from his few predecessors. Instead of highlighting the ‘Elgarisms’ contained in the score, of underlining its pathos and sharp rhythmic contours – he delved into the depths of Britten’s inspirations. And then, it suddenly turned out that all those madrigals, anthems and lute songs are there for a reason. That Britten’s composition is not a spectacular medley of pseudo-Elizabethan melodies, but rather a deeply thought-out, sometimes ironic, sometimes melancholic, every now and then brutally blunt pastiche. In the pavane played in this way, one heard a foreshadowing of the impending tragedy. In Elizabeth’s prayer presented in this way, the desire for a peaceful reign clashed with the spectre of a painful past. All the more forcefully that Bolton had under his baton alert, sensitive musicians who reacted to every nod of his head.

The ovation after the première was surprisingly restrained. Two days later – now in Warsaw – I heard a broadcast of the third showing, received considerably more warmly by the audience. The ‘slighted child’, as Britten himself called Gloriana, is slowly emerging from oblivion. Let’s hope no one scares it away again.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Królowa-Dziewica i jej ostatni kochanek

O jej rękę starali się najmożniejsi tego świata, między innymi król Hiszpanii Filip II Habsburg; Eryk Waza, późniejszy król Szwecji; oraz arcyksiążęta Austrii – Ferdynand I Habsburg i jego syn Karol Styryjski. Odmówiła wszystkim. Na dworze huczało od plotek, wrogowie nazywali ją „dziwką Europy”, tymczasem Elżbieta I konsekwentnie pielęgnowała swój status Królowej-Dziewicy, kobiety niepodległej żadnemu mężczyźnie, która dzięki temu mogła samodzielnie rządzić krajem. Trudniej było jej utrzymać opinię kobiety odpornej na porywy uczuć. Zawsze otaczała się faworytami, poczynając od Roberta Dudleya, „słodkiego Robina”, w którym zakochała się jeszcze w dzieciństwie, a którego przedwczesną śmierć opłakiwała tak długo i boleśnie, że dworzanie musieli wyważyć drzwi do jej komnaty. Fascynowali ją mężczyźni piękni, inteligentni i ambitni. Z biegiem lat coraz młodsi. W 1587 roku do grona swych faworytów przyjęła Roberta Devereux, hrabiego Essex, syna chrzestnego, a później pasierba Dudleya. Robert był zniewalająco przystojny i zepsuty do szpiku kości. Szeptał królowej do ucha nieszczere komplementy, tańczył z nią galiardę, grał po nocach z karty i w szachy, chcąc osłabić jej czujność i zyskać lepszą pozycję w bezwzględnej walce o władzę. W 1599, w samym środku irlandzkiej wojny przeciwko rządom Anglików, skłonił Elżbietę, żeby postawiła go na czele szesnastotysięcznej armii i powierzyła mu misję stłumienia rebelii. Zaprzepaścił kampanię, wdał się w zdradzieckie sojusze, a gdy uświadomił sobie swój błąd, było już za późno. Tym razem królowa nie wybaczyła. Pozbawiła go wszelkich przywilejów i ostatecznie wysłała pod katowski topór. Zmarła dwa lata po egzekucji swego ostatniego faworyta: otępiała, zobojętniała na świat, pogrążona w głębokiej depresji.

Tragiczną historię ich relacji – widzianą przez pryzmat psychoanalizy freudowskiej – opisał Lytton Strachey w swojej książce Elżbieta i Essex. To ona stała się głównym źródłem inspiracji dla Williama Plomera, librecisty opery Gloriana, największej porażki, jakiej Britten doświadczył za życia. Elżbieta II, córka Jerzego VI, została ogłoszona królową 7 lutego 1952 roku. Kilka tygodni później Britten i Peter Pears wybrali się na narty w towarzystwie Lorda Harewooda, ówczesnego dyrektora Covent Garden. Harewood, zachęcony niedawnym sukcesem Billy’ego Budda, podsunął kompozytorowi pomysł napisania opery z okazji planowanej na przyszły rok koronacji. Britten rzucił się w wir pracy. W maju 1953 roku, na kilka tygodni przed planowaną premierą, odtwórcy głównych partii – Pears w roli Esseksa i Joan Cross w partii Elżbiety – przedstawili parze królewskiej wybrane fragmenty przy akompaniamencie fortepianu, w londyńskiej rezydencji państwa Harewoodów. Śpiewacy już wówczas przeczuwali katastrofę. Cross była zszokowana całkowitym brakiem zainteresowania słuchaczy, skrywanym pod maską dworskiej etykiety. Pears od początku źle się czuł w partii Roberta – tak źle, że Britten rozważał ponoć przetransponowanie jej na głos basowy i zaangażowanie bułgarskiego śpiewaka Borisa Christowa. Spektakl przyjęto lodowato. Posypały się zarzuty, że twórcy obrazili królową samym wyborem tematu opery. Krytyka ganiła mielizny dramaturgiczne libretta oraz wtórność i pompatyczność muzyki. Gloriana została pominięta w nagraniu dzieł wszystkich Brittena pod batutą kompozytora. Wracała na scenę sporadycznie i często w pechowych okolicznościach. Szansę jej zaistnienia w obiegowym repertuarze dostrzeżono dopiero w 2013 roku, przy okazji obchodów stulecia urodzin Brittena i urządzonej w ich ramach nowej inscenizacji w Royal Opera House.

Scena z I aktu. Fot. Javier del Real.

Po sześćdziesięciu kilku latach od prapremiery większość zarzutów sprawia wrażenie bezprzedmiotowych. Ułomne rzekomo libretto zdumiewa rozmachem i głębią psychologiczną postaci. Partytura kryje prawdziwe perły – wspaniały monolog rozdartej między uczuciem a powinnością królowej, zakończony żarliwą modlitwą („Forgive and protect me, O God, my king, that I may rule and protect my people in peace”); brawurowe pastisze tańców dworskich w II akcie; łamiący serce duet protagonistów z aktu III, wkrótce po tym, jak Essex wdziera się do sypialni Elżbiety i zszokowany odkrywa jej wstydliwą starość. Główną oś dramatu wyznacza ten sam motyw, co w Peterze Grimesie i Billym Buddzie – miłości zakazanej, której obiektu należy się pozbyć albo go zniszczyć. Tyle że niemożliwe do spełnienia uczucie dotyka w tej operze królową: uosobienie powinności wobec państwa i narodu, istotę opatrznościową, której słabości nie wypadało ukazywać w dekadzie dźwigania kraju z powojennych zniszczeń. Gloriana musiała swoje odczekać. Kilka dni temu wkroczyła na scenę Teatro Real, pokonując kolejną barierę – niechęci Hiszpanów do władczyni odpowiedzialnej za klęskę Wielkiej Armady.

Szkocki reżyser David McVicar zorganizował przestrzeń wokół gigantycznego, ruchomego astrolabium, a właściwie sfery armilarnej – przyrządu, który w tej koncepcji zdaje się symbolizować nie tylko potęgę władzy sprawowanej przez Elżbietę, ale też jej ograniczenia. Nad imperium słońce nigdy nie zachodzi: toczy się bezustannie nad kolistą mapą świata zawłaszczonego przez królową i deptanego przez jej poddanych. Nie zachodzi, bo jest wewnątrz tej sfery uwięzione. Kręgi astrolabium obracają się wokół własnej osi i wychylają w różnych płaszczyznach, konstrukcja trzyma się jednak mocno. Całe zło – intrygi, kłamstwa, zdradzieckie podszepty – rodzą się na zewnątrz i przenikają bezlitośnie w głąb sfery. Scenografię Roberta Jonesa dopełniają kostiumy Brigitte Reiffenstuel, wyraźnie inspirowane malarstwem portretowym z epoki, przede wszystkim zaś mistrzowska reżyseria świateł (Adam Silverman), podkreślająca nie tyle splendor, ile gęstniejący mrok ostatnich lat rządów Królowej Gloriany. Gest sceniczny McVicar rozegrał z typowo brytyjską pieczołowitością, znalazłszy bardzo inteligentnego sojusznika w osobie Colma Seery’ego (choreografia), który zrobił swoje w scenach dworskiej maski i balu. Śpiewacy wywiązali się ze swych zadań aktorskich celująco, na czele z Anną Cateriną Antonacci (Elżbieta), która poruszała się po scenie z charakterystyczną sztywnością schorowanej, przytłoczonej wiekiem kobiety.

Anna Caterina Antonacci (Elżbieta I) i Leigh Melrose (Robert Cecil). Fot. Javier del Real.

Głos Antonacci nabrał pełni wyrazu dopiero pod koniec I aktu, niemniej jej barwny, pięknie starzejący się sopran idealnie pasował do roli przeznaczonej mu przez Brittena. Nieco mniej mnie przekonał Leonardo Capalbo w partii Roberta Devereux, dysponujący tenorem o nieszczególnie zapadającym w pamięć brzmieniu, chwilami zanadto rozwibrowanym i niezbyt pewnym intonacyjnie. W duecie z III aktu oboje wznieśli się jednak na wyżyny interpretacji, prowadząc swój dialog w dwóch odmiennych odcieniach rozpaczy – naładowanej strachem desperacji Esseksa i bolesnej rezygnacji królowej. Wspaniałe postacie drugoplanowe stworzyli Duncan Rock (Mountjoy), Leigh Melrose (Robert Cecil), Paula Murrihy (Frances), a zwłaszcza Sophie Bevan (Penelope), której przerażający krzyk po podpisaniu przez królową wyroku na Esseksa dźwięczy mi w uszach do dziś. Na osobną wzmiankę zasłużył Sam Furness w niewielkiej roli Ducha Maski – zaśpiewanej tenorem przywołującym na myśl skojarzenia z pierwszym odtwórcą tej partii, Williamem McAlpine’em. Rok temu Furness wcielił się na tej scenie w Nowicjusza z Billy’ego Budda, inną postać wykreowaną przez McAlpine’a. Ilekroć go słucham, mam wrażenie ciągłości pięknej tradycji wokalnej, kontynuowanej przez śpiewaka na tyle inteligentnego, żeby oprzeć się obowiązującym modom.

Anna Caterina Antonacci i Leonardo Capalbo (Robert Devereux). Fot. Javier del Real.

Prawdziwym objawieniem madryckiej premiery okazał się jednak dyrygent. Ivor Bolton poprowadził Glorianę zupełnie inaczej niż jego nieliczni poprzednicy. Zamiast uwypuklać zawarte w tej partyturze „elgaryzmy”, podkreślać jej patos i ostre kontury rytmiczne – sięgnął w głąb Brittenowskich inspiracji. I nagle wyszło na jaw, że wszystkie te madrygały, anthemy i pieśni lutniowe czemuś służą. Że kompozycja Brittena nie jest efektowną składanką pseudoelżbietańskich melodii, tylko głęboko przemyślanym, czasem ironicznym, czasem melancholijnym, niekiedy brutalnie dosadnym pastiszem. W tak zagranej pawanie zabrzmiało przeczucie nadchodzącej tragedii. W tak ujętej modlitwie Elżbiety pragnienie pokojowych rządów starło się z widmem bolesnej przeszłości. Tym dobitniej, że Bolton miał pod sobą czujnych, wrażliwych, reagujących na każde jego skinienie muzyków.

Owacja po premierze była zaskakująco powściągliwa. Dwa dni później – już w Warszawie – słuchałam transmisji z trzeciego spektaklu, przyjętego znacznie cieplej przez publiczność. „Zahukane dziecko”, jak nazywał Glorianę sam Britten, powoli wynurza się z zapomnienia. Oby znów go ktoś nie spłoszył.

Two Theatres

The constantly-repeated attempts to prove the superiority of Wagner’s output over Verdi’s œuvre (or vice versa) are condemned to failure from the outset. In the meantime, it is worthwhile to point out the similarities linking the composers, which are more than significant and tell us not so much about them in themselves, as about the era in which it was their lot to live. Born the same year, both were carried away by slogans of national unity and were equally disappointed with the fruits of the Springtime of Nations. Both were bitten by the bug of French grand opéra in their youth, and tried to allude to it in their works – in a frequently surprising, but always non-obvious manner. In the same year, 1859, they wrote works that grew out of their œuvre like dead-end branches of evolution – beautiful ‘black sheep’ that stirred up more in subsequent music history than in their own artistic careers. At that time, Wagner wrote Tristan. Verdi wrote Un ballo in maschera – living proof of the effectiveness of mixing styles as a vehicle for dramatic action and construction of complex human portraits using purely musical means. Both almost got to the heart of the matter, and then moved off in another direction, as it were overawed by how on-the-mark their activities turned out to be.

So it was all the more enthusiastically that I took the opportunity to get to Der Ring des Nibelungen in Karlsruhe via a somewhat roundabout route, passing through the Opéra national de Lorraine in Nancy along the way. The new staging of Ballo, prepared in co-production with the Théâtres de la Ville de Luxembourg, Angers-Nantes Opéra and Opera Zuid in Maastricht, is a decidedly better match for this place than David Himmelmann’s staging of Kát’a Kabanová. The theatre in Nancy – hidden behind the 18th-century façade of the bishop’s palace, with the rich, historical-looking decoration of its reinforced concrete interior walls – is itself, after all, a building in costume, an edifice pretending to be something completely different. The production’s creators – Flemish stage director Waut Koeken, recently named executive director of the opera in Maastricht, and stage designer Luis F. Carvalho, a Portuguese man who has resided in London for nearly 30 years – went all out with the suggestion of theatre-within-theatre contained in the opera. Their Ballo plays out more or less in the era when the work was written, though the characters have had their original identity ‘restored’ from Scribe’s libretto to Auber’s opera Gustave III, which served as a model for Antonio Somma. A quite risky endeavour, especially since the production team decided to make references in a few scenes to the creators’ problems with censorship (for example, stylizing Gustavo as Napoleon III, who narrowly escaped falling victim to an assassination attempt that resulted in further intervention in the libretto from those days’ guardians of political correctness; and in the final account, in the breaking off of the creators’ collaboration with the Teatro di San Carlo in Naples). So instead of the Earl of Warwick in Boston from the times of Charles II, we got the king of Sweden in a 19th-century tailcoat, who dies at the hands of Anckarström not at the Stockholm Opera, but rather in San Carlo – for the final ball scene plays out against the background of the ceiling of the Neapolitan opera house, framed by rows of box seats like a stage proscenium. The action of the entire opera, furthermore, plays out as part of a peculiar performance within a performance – either on a stage shown onstage, or in the wings of said stage – forming a dual communication among the fictional characters, as well as between the singers and the audience. A procedure as old as the world itself – and that, executed masterfully, all the more so that the production team ensured not only beauty of costumes and scenery, but also believability of theatrical gesture.

Un ballo in maschera. Photo: Opéra national de Lorraine.

In the otherwise quite aptly-chosen ensemble, the most doubts were raised by the creators of the two lead roles. The experienced Stefano Secco (Gustavo) sang with a tired voice, strained and unattractive in timbre – and to make things worse, he did not succeed in lifting the weight of his character, who was missing both royal majesty and ‘solar’ ardour in his feelings for Amelia. The latter (Rachele Stanisci), in turn, was lacking in the technique necessary to meet the difficult demands of her role as the king’s beloved. Gifted with an otherwise well-favoured soprano, the Italian battled an excessively wide vibrato, closed high notes and ill-blended registers for the entire performance; she was able, however, to smooth out her vocal deficiencies with fine interpretation, especially moving in the Act III aria ‘Morrò, ma prima in grazia’. Oscar was played by Hila Baggio, impressive in freshness of voice and lightness of coloratura, but not too convincing in terms of character: instead of reflecting the ‘flighty’, hidden side of Gustavo’s personality, she played the role of the royal jester. About the remaining soloists, I can speak only in superlatives. Ewa Wolak sang Ulrica with a most genuine contralto – velvety in the middle, open and intonationally secure at the top, with an almost tenor-like sound in the low register. More importantly, however, she built this mysterious character with taste and an unerring feel for style, confirming that this is one of the most versatile singers in her unusual voice category. Giovanni Meoni (Anckarström), despite now slightly ‘smoky’ high notes, can still be considered a model Verdi singer – his superbly-placed baritono nobile is enchanting not only in softness of phrasing, but also in perfect understanding of the text and feel for the peculiar idiom. In the roles of the evil conspirators, Emanuele Cordaro (Horn) and Fabrizio Beggi (Ribbing) came out superbly – especially the latter, gifted with a sonorous, beautifully open bass and superb stage presence. The whole was complemented by the splendidly-prepared choir and the orchestra, which – under the baton of Rani Calderon, music director of the opera in Nancy – played in a truly inspired manner: with finesse and a rounded sound, pulsating in the rhythm of the Verdi phrase and not losing the tempo of this extraordinarily complex narrative even for a moment.

Das Rheingold. Matthias Wohlbrecht (Loge). Photo: Falk von Traubenberg.

The day after the performance of Un ballo in maschera, I completely immersed myself in the world of Der Ring des Nibelungen at the Badisches Staatstheater. The leap was supposed to be reasonably gentle – after a visit to see Die Walküre in December 2016, I knew more or less what to expect of the whole cycle, which in line with the latest fashion was realized by four different stage directors – in this case, rising stars of the international stage. As much as Un ballo in maschera is a perfect match for the eclectic edifice of the Nancy opera house, the timeless Ring, suspended between two worlds, appears to fit perfectly into the Modernist space of the theatre in Karlsruhe. After the almost ecstatic experiences of nearly a year and a half ago, I was at least certain that musicians would not disappoint. I did not expect, however, that Die Walküre – about which I had, after all, reported more or less serious reservations – would remain the most deeply thought-out and best-polished segment of the Ring in theatrical terms. And what is worse, the only one in which the production team managed to get to the heart of the Wagnerian myth. Das Rheingold and Siegfried could be characterized as proper, sometimes witty, but basically quite banal director’s theatre. Götterdämmerung proved the stage director’s unparalleled arrogance – all the more horrifying that in terms of technique, the performance was basically flawless. The director knew what this masterpiece is about, and with a cruelty worthy of a barbarian decided to torture it to death.

Die Walküre. Peter Wedd (Siegmund). Photo: Falk von Traubenberg.

Das Rheingold promised to be quite a good show. David Hermann came up with the idea to ‘summarize’ the entire Ring in the introduction, weaving key motifs from its subsequent parts into Wotan’s gloomy visions. Unfortunately, led by his unerring instinct as a German post-dramatic director, he saddled his concept with an array of stereotyped solutions played ad nauseam – starting with the introduction of additional characters, and finishing with a partial ‘update’ of the plot that boils down the initial conflict to a business issue between a dishonest investor and two disappointed building developers. Fortunately, the down-to-earth world of Wotan-the-businessman clashes with the fantastic world of myth, which at certain moments creates quite convincing dramatic tension – not sufficiently powerful, however, to provide an effective counterweight to the tension contained in the score itself. In this combination, the dreamlike, symbol-laden Die Walküre directed by Yuval Sharon comes out more than positively. I refer interested parties to my previous review: I shall just add that in a few places, Sharon introduced corrections, generally justified, though I am not entirely sure if replacing the allegorical scene of Siegmund’s death, in which the son dropped dead at his father’s hand, with a literal duel scene with Hunding, was indeed a change for the better. Siegfried in Þorleifur Örn Arnarsson’s rendition again moves in the direction of banal reinterpretation of the myth – in other words, intergenerational conflict and the defeat of tradition in the battle with modernity. Mime’s forge is a peculiar rubbish heap of history, cluttered with a host of objects evoking the most diverse associations with German culture. In this mess, Siegfried carefully hides the attributes of teenage rebellion. Similar contrasts form the basis for the production’s entire concept, which essentially boils down to a confrontation of several different visions of theatre. In the finale, a Siegfried like something out of a comic book awakens a Brünnhilde taken, as it were, straight from a cheap oleograph. All in all, nothing special, though I must admit that the idea for the sword scene, in which Siegfried waits for Nothung to forge itself, contains much psychological truth and does, in a way, get to the heart of Wagner’s message.

Siegfried. Erik Fenton (Siegfried). Photo: Falk von Traubenberg.

I am a bit afraid I shall lose my temper describing the Götterdämmerung with which Tobias Kratzer regaled us, so I shall keep this short. For the three Norns, characterized as the stage directors of the preceding parts of the Ring, the idea for finishing off the cycle breaks off as suddenly as the rope of destiny. Which does not mean that the three directors (en travesti) will disappear from the stage for good. They will appear every now and again – as Valkyries, as Rhine maidens, as a women’s chorus – desperately trying to save a situation that has spun out of their control. And indeed, it has. Siegfried vows Brünnhilde love until death them do part… then starts to masturbate; Alberich gets the feeling that he will have something in common with Klingsor from Parsifal… and proceeds to castrate himself; Grane the horse appears onstage first alive, then dead (fortunately in the form of a mannequin), and finally gets eaten during a jolly grill party; the magic elixir turns out to be vodka, so Siegfried falls in love with Gudrun while drunk – and so on, until the final scene of mass destruction. Which boils down to Brünnhilde putting everyone straight: she herself sits down on the director’s chair and takes the action back to the point of departure. In other words, to the moment before Siegfried dug himself out from between the sheets and went out into the world. In my lifetime, I have seen stagings less in agreement with the letter of the libretto and the score. But I have never in my life seen a staging so vulgar that there were moments it took away my desire to listen to the music I adore. Kratzer managed to pull that off.

My grudge against him is all the greater that in musical terms, the Karlsruhe Ring is truly one of the best in the world. The Badische Staatskapelle under Justin Brown plays with verve and enthusiasm reminding one of Clemens Krauss’ interpretations from the golden years of Bayreuth – with a clear, saturated sound, masterfully diversifying dynamics, meticulously weaving textures, clearly layering sonorities. The soloists toughened up and, in most cases, built characters finished in every inch. This time Renatus Mészár, a singer of extraordinary intelligence and musicality, was completely in control of his velvety bass-baritone and reflected all of the stages in the fall of the king of the gods: from anger, to despair, to exhausted passivity. Heidi Melton as Brünnhilde in Die Walküre was almost perfect; while her dark and rich soprano betrayed signs of exhaustion in Siegfried, it regained its vigour in Götterdämmerung, though not quite totally open high notes did appear here and there. Katharine Tier got better and better with each performance – a quite good Fricka in Das Rheingold and Die Walküre; heartbreaking with Erda’s sad prophecy in Siegfried; in terms of voice and character a daring Norn, Waltraute and Flosshilde in that wretched Götterdämmerung. The juicy and youthful, though in some people’s opinion a bit over-vibrated soprano of Catherine Broderick (Sieglinde) created an ideal counterweight to the ardent and, at the same time, surprisingly mature singing of Peter Wedd in the role of Siegmund. His Heldentenor is slowly ceasing to be jugendlich: with evenly-blended registers, tremendously sonorous, supported by a large wind capacity and, at the same time, dark and increasingly authoritative in sound, it gives him all of the predispositions necessary to perform the heavier Wagner roles, and opens up the path to a few other roles in the standard Helden-repertoire. Wonderful supporting characters were created by Avtandil Kaspeli (especially as Hunding) and Jaco Venter (Alberich).

Götterdämmerung. Katharine Tier (Waltraute, First Norn, Flosshilde), Dilara Baştar (Second Norn, Wellgunde), An de Ridder (Third Norn). Photo: Matthias Baus.

I have said nothing yet about Siegfried: in the third part of the cycle, Erik Fenton – gifted with a voice relatively small for this role, but well-favoured and beautifully, broadly phrased – did quite a nice job. In Götterdämmerung, I was not thrilled with Daniel Brenna, a singer whom one can fault for basically nothing – except for this: his interpretation leaves the listener perfectly indifferent. This is the first thing for which I fault the cast of this Ring. After a Siegmund with a voice like a bell and a role built from the foundations up to the roof, we got two Siegfrieds who did not equal him either in volume or in skillful shaping of their characters. I have more serious reservations about Loge. I do not know whose idea it was to give this role to an outstandingly character tenor – the otherwise technically and theatrically superb Matthias Wohlbrecht, who sang a daring Mime in Siegfried. After all, Loge is a beautiful, dangerous and scarily wise being. In a way, he is the axis around which the entire narrative revolves, a deity ‘almost ashamed’ that he has to identify with the other gods, a creature able to command respect even from Wotan. In the subsequent parts of the cycle, he is a great absence whose seductive voice will thenceforth be heard only in the orchestra. It is not without reason that Furtwängler and Böhm cast Windgassen in this role – and that, at the peak of his vocal powers.

But enchantment won out after all. Both in Nancy, and in Karlsruhe. At two theatres with such superb ensembles, such sensitive conductors and such a faithful, music-loving audience that they will yet survive more than one fashionable stage director, and more than one little casting error.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Dwa teatry

Ponawiane wciąż próby udowodnienia wyższości dorobku Wagnera nad twórczością Verdiego (albo odwrotnie) są z góry skazane na niepowodzenie. Tymczasem warto zwrócić uwagę na łączące kompozytorów podobieństwa, które są więcej niż znamienne i świadczą nie tyle o nich samych, ile o epoce, w jakiej przyszło im żyć. Urodzeni w tym samym roku, obydwaj dali się porwać hasłom zjednoczenia narodowego i w równym stopniu doznali rozczarowania pokłosiem Wiosny Ludów. Obydwaj połknęli w młodości bakcyla francuskiej grand opéra i próbowali się do niej odnosić w swoich utworach – w sposób częstokroć zaskakujący, a zawsze nieoczywisty. W tym samym 1859 roku stworzyli dzieła, które odrosły z pnia ich twórczości jak ślepe gałęzie ewolucji – piękne wyrodki, które więcej namieszały w późniejszej historii muzyki niż w ich własnej drodze artystycznej. Wagner napisał wówczas Tristana. Verdi skomponował Bal maskowy – żywy dowód na skuteczność przemieszania stylów jako wehikułu akcji dramatycznej i budowania złożonych portretów ludzkich środkami czysto muzycznymi. Obydwaj niemal dotknęli sedna, po czym poszli innym tropem, jakby onieśmieleni trafnością swoich posunięć.

Z tym większym zapałem skorzystałam z okazji dotarcia na Pierścień Nibelunga w Karlsruhe nieco okrężną drogą, przez odwiedzoną dwa miesiące wcześniej Opéra national de Lorraine w Nancy. Nowa inscenizacja Balu, przygotowana w koprodukcji z Théâtres de la Ville de Luxembourg, Angers-Nantes Opéra i Opera Zuid w Maastricht, zdecydowanie lepiej pasuje do tego miejsca niż Katia Kabanowa w reżyserii Davida Himmelmanna. Teatr w Nancy – schowany za osiemnastowieczną fasadą pałacu biskupiego, z bogatym, historyzującym wystrojem żelbetowych ścian wewnętrznych – sam przecież jest przebierańcem, gmachem udającym coś całkiem innego. Twórcy przedstawienia, flamandzki reżyser Waut Koeken, mianowany niedawno dyrektorem generalnym opery w Maastricht, oraz scenograf Luis F. Carvalho, Portugalczyk zamieszkały od prawie trzydziestu lat w Londynie, wykorzystali do cna zawartą w operze sugestię teatru w teatrze. Ich Bal rozgrywa się z grubsza w epoce powstania dzieła, choć bohaterom „przywrócono” pierwotną tożsamość z libretta Scribe’a do opery Gustave III Aubera, na którym wzorował się Antonio Somma. Zabieg dość karkołomny, zwłaszcza że realizatorzy postanowili w kilku scenach odnieść się do perypetii twórców z cenzurą (na przykład stylizując Gustawa na Napoleona III, niedoszłą ofiarę zamachu, który pociągnął za sobą kolejne ingerencje stróżów ówczesnej poprawności politycznej w libretto i w ostatecznym rozrachunku zerwanie współpracy twórców z neapolitańskim Teatro di San Carlo). Zamiast hrabiego Warwicka w Bostonie z czasów Karola II dostaliśmy więc króla Szwecji w XIX-wiecznym fraku, który ginie z rąk Anckarströma nie w Operze Sztokholmskiej, tylko właśnie w San Carlo – finałowa scena balu rozgrywa się bowiem na tle plafonu opery w Neapolu, obramowanego rzędami lóż niczym otwór sceniczny. Akcja całej opery toczy się zresztą w ramach swoistego spektaklu wewnętrznego – albo na scenie urządzonej na scenie, albo w tej sceny kulisach – tworząc podwójną komunikację między postaciami fikcyjnymi oraz między śpiewakami a widownią. Zabieg stary jak świat i zrealizowany po mistrzowsku, zwłaszcza że inscenizatorzy zadbali nie tylko o piękno kostiumów i dekoracji, ale też o wiarygodność gestu aktorskiego.

Bal maskowy. Emanuele Cordaro (Horn), Giovanni Meoni (Anckarström) i Fabrizio Beggi (Ribbing). Fot. Opéra national de Lorraine.

W poza tym dość celnie dobranej obsadzie największe wątpliwości wzbudzili odtwórcy dwóch głównych partii. Doświadczony Stefano Secco (Gustavo) śpiewał głosem zmęczonym, wysilonym i nieładnym w barwie – na domiar złego nie udźwignął ciężaru swej postaci, której brakło zarówno królewskiego majestatu, jak i „słonecznego” zapału w uczuciach do Amelii. Tej z kolei (Rachele Stanisci) zabrakło techniki, by sprostać niełatwym wymaganiom roli królewskiej ukochanej. Obdarzona skądinąd urodziwym sopranem Włoszka przez cały spektakl walczyła z nadmiernie szerokim wibrato, zamkniętą górą i niewyrównaniem głosu w rejestrach: niedostatki wokalne umiała jednak czasem zniwelować niezłą interpretacją, szczególnie wzruszającą w arii z III aktu „Morrò, ma prima in grazia”. W Oscara wcieliła się Hila Baggio, imponująca świeżością głosu i lekką koloraturą, niezbyt jednak przekonująca postaciowo: zamiast odzwierciedlić „płochą”, skrywaną stronę osobowości Gustawa, odegrała rolę królewskiego błazna. O pozostałych solistach mogę się wypowiadać już tylko w superlatywach. Ewa Wolak zaśpiewała Ulrykę najprawdziwszym kontraltem – aksamitnym w średnicy, otwartym i pewnym intonacyjnie w górze, niemal tenorowym w brzmieniu w dolnym rejestrze. Co jednak istotniejsze, zbudowała tę tajemniczą postać ze smakiem i nieomylnym wyczuciem stylu, potwierdzając, że jest jedną z najwszechstronniejszych śpiewaczek w swej nietypowej kategorii wokalnej. Giovanni Meoni (Anckarström), mimo odrobinę już „przydymionych” górnych dźwięków, wciąż może uchodzić za wzorzec śpiewaka Verdiowskiego – jego świetnie postawiony „baritono nobile” zachwyca nie tylko miękkością prowadzonej frazy, ale też doskonałym zrozumieniem tekstu i wyczuciem specyficznego idiomu. W rolach niecnych spiskowców wyśmienicie spisali się Emanuele Cordaro (Horn) i Fabrizio Beggi (Ribbing) – zwłaszcza ten ostatni, obdarzony dźwięcznym, pięknie otwartym basem i wspaniałą prezencją sceniczną. Całości dopełnił znakomicie przygotowany chór i orkiestra, która pod batutą Raniego Calderona, dyrektora muzycznego Opery w Nancy, grała naprawdę jak natchniona: z finezją, okrągłym dźwiękiem, pulsując w rytmie Verdiowskiej frazy i ani na chwilę nie gubiąc tempa tej niezwykle skomplikowanej narracji.

Złoto Renu. Uliana Alexyuk (Woglinda), Stefanie Schaefer (Wellgunda), Jaco Venter (Alberyk) i Katharine Tier (Floshilda). Fot. Falk von Traubenberg.

Nazajutrz po spektaklu Balu maskowego zanurzyłam się bez reszty w świecie Pierścienia Nibelunga w Badisches Staatstheater. Przeskok miał być w miarę łagodny – po wizycie na Walkirii w grudniu 2016 roku mniej więcej wiedziałam, czego oczekiwać po całości cyklu, zrealizowanego, zgodnie z najnowszą modą, przez czterech oddzielnych reżyserów – w tym przypadku wschodzące gwiazdy scen międzynarodowych. O ile Bal maskowy doskonale pasuje do eklektycznego gmachu Opery w Nancy, o tyle ponadczasowy, zawieszony między światami Pierścień zdaje się idealnie wpisywać w modernistyczną przestrzeń teatru w Karlsruhe. Po ekstatycznych przeżyciach sprzed niemal półtora roku byłam przynajmniej pewna, że muzycy nie zawiodą. Nie spodziewałam się jednak, że Walkiria – do której zgłaszałam przecież mniej lub bardziej poważne zastrzeżenia – pozostanie najgłębiej przemyślanym i najlepiej dopracowanym członem Pierścienia pod względem teatralnym. I co gorsza, jedynym, w którym inscenizatorom udało się dotrzeć do sedna Wagnerowskiego mitu. Złoto Renu i Zygfryd zmieściły się w ramach porządnego, chwilami dowcipnego, ale w gruncie rzeczy dość banalnego teatru reżyserskiego. Zmierzch bogów dowiódł bezprzykładnej arogancji reżysera – tym bardziej przerażającej, że pod względem warsztatowym spektakl był właściwie bez zarzutu. Reżyser wiedział, o czym jest to  arcydzieło, i z okrucieństwem godnym barbarzyńcy postanowił zamęczyć je na śmierć.

Walkiria. Peter Wedd (Zygmunt), Avtandil Kaspeli (Hunding) i muzycy Badische Staatskapelle. Fot. Falk von Traubenberg.

Złoto Renu zapowiadało się całkiem nieźle. David Hermann wpadł na pomysł, żeby we wstępie „streścić” cały Pierścień, wplatając kluczowe motywy z kolejnych części w mroczne wizje Wotana. Niestety, wiedziony nieomylnym instynktem niemieckiego reżysera postdramatycznego, obarczył swoją koncepcję szeregiem stereotypowych, ogranych do nudności rozwiązań – począwszy od wprowadzenia dodatkowych postaci, skończywszy na częściowym „uwspółcześnieniu” akcji i ograniczeniu wyjściowego konfliktu do biznesowej rozgrywki między nieuczciwym inwestorem a dwójką rozczarowanych deweloperów budowlanych. Na szczęście przyziemny świat Wotana-biznesmena ściera się z fantastycznym światem mitu, co chwilami stwarza dość przekonujące napięcie dramatyczne – nie dość jednak mocne, by zapewnić skuteczną przeciwwagę dla napięcia zawartego w samej partyturze. Odrealniona, obfitująca w symbole Walkiria w reżyserii Yuvala Sharona wypada w tym zestawieniu więcej niż pozytywnie. Zainteresowanych odsyłam do swej wcześniejszej recenzji: dodam tylko, że Sharon w kilku miejscach wprowadził poprawki, na ogół uzasadnione, choć nie jestem do końca pewna, czy zastąpienie alegorycznej sceny śmierci Zygmunta, w której syn padał trupem z ręki ojca, dosłowną sceną pojedynku z Hundingiem, było akurat zmianą na lepsze. Zygfryd w ujęciu Þorleifura Örna Arnarssona znów idzie w stronę banalnej reinterpretacji mitu – czyli konfliktu pokoleń i porażki tradycji w walce z nowoczesnością. Kuźnia Mimego jest swoistym śmietnikiem historii, zagraconym mnóstwem przedmiotów wzbudzających najrozmaitsze skojarzenia z kulturą niemiecką. Zygfryd pieczołowicie kryje w tym bałaganie atrybuty nastoletniego buntu. Na podobnych kontrastach opiera się cała koncepcja spektaklu, która w swojej istocie sprowadza się do zderzenia kilku odmiennych wizji teatru. W finale komiksowy Zygfryd budzi Brunhildę jak żywcem wyjętą z tandetnego oleodruku. W sumie nic specjalnego, choć muszę przyznać, że pomysł na scenę z mieczem, w której Zygfryd czeka, aż Notung przekuje się sam, ma w sobie sporo prawdy psychologicznej i poniekąd trafia w sedno Wagnerowskiego przekazu.

Zygfryd. Erik Fenton (Zygfryd) i Matthias Wohlbrecht (Mime). Fot. Falk von Traubenberg.

Trochę się boję, że przy opisie Zmierzchu bogów, którym uraczył nas Tobias Kratzer, puszczą mi nerwy, więc będę się streszczać. Trzem Nornom, ucharakteryzowanym na reżyserów poprzednich części Ringu, pomysł na dokończenie cyklu urywa się równie raptownie, jak nić przeznaczenia. Co nie oznacza, że trzej reżyserzy (en travesti) znikną ze sceny na dobre. Będą się na niej pojawiać co rusz – a to jako walkirie, a to jako córy Renu, a to jako chór kobiet – rozpaczliwie próbując ratować sytuację, która wymknęła im się spod kontroli. Istotnie, wymknęła się. Zygfryd ślubuje Brunhildzie dozgonną miłość i zaczyna się masturbować, Alberyk przeczuwa, że będzie miał coś wspólnego z Klingsorem z Parsifala i dokonuje samokastracji, rumak Grane pojawia się na scenie najpierw żywy, później martwy (na szczęście w postaci manekina), w końcu zostaje zjedzony w ramach weselnego grill party, magiczny napój okazuje się wódką, więc Zygfryd zakochuje się w Gudrunie po pijaku – i tak dalej, aż po finałową scenę zagłady. Która sprowadza się do tego, że Brunhilda robi ze wszystkimi porządek: sama zasiada na fotelu reżyserskim i cofa akcję do punktu wyjścia. Czyli do momentu, zanim Zygfryd wykopał się z pościeli i ruszył w świat. Widziałam w życiu inscenizacje mniej zgodne z literą libretta i partytury. W życiu nie widziałam inscenizacji tak ordynarnej, żeby chwilami odbierała mi chęć słuchania uwielbianej muzyki. Kratzerowi się udało.

Tym bardziej mam mu za złe, że pod względem muzycznym Ring z Karlsruhe plasuje się w ścisłej czołówce światowej. Badische Staatskapelle pod batutą Justina Browna gra z nerwem i zapałem przywodzącym na myśl interpretacje Clemensa Kraussa ze złotych lat Bayreuth – jasnym, nasyconym dźwiękiem, po mistrzowsku różnicując dynamikę, misternie tkając faktury, klarownie nawarstwiając współbrzmienia. Soliści okrzepli i w większości przypadków zbudowali postacie skończone w każdym calu. Renatus Mészár, śpiewak niezwykle inteligentny, muzykalny i tym razem już całkowicie władny nad swym aksamitnym bas-barytonem, odzwierciedlił wszystkie etapy upadku władcy bogów: od gniewu, przez rozpacz, aż po znużoną bierność. Heidi Melton jako Brunhilda w Walkirii otarła się o doskonałość; jej ciemny i gęsty sopran zdradzał wprawdzie oznaki zmęczenia w Zygfrydzie, odzyskał jednak wigor w Zmierzchu bogów, choć tu i ówdzie trafiały się jeszcze nie do końca otwarte góry. Ze spektaklu na spektakl zyskiwała Katharine Tier – niezła Fryka w Złocie Renu i Walkirii, porażająca smutkiem swej przepowiedni Erda w Zygfrydzie, brawurowa wokalnie i postaciowo Norna, Waltrauta i Floshilda w nieszczęsnym Zmierzchu bogów. Soczysty i młodzieńczy, choć zdaniem niektórych trochę zanadto rozwibrowany sopran Catherine Broderick (Zyglinda) stworzył idealną przeciwwagę dla żarliwego, a przy tym zaskakująco dojrzałego śpiewu Petera Wedda w partii Zygmunta. Jego Heldentenor powoli przestaje być jugendlicher: wyrównany w rejestrach, niebywale dźwięczny, podparty długim oddechem, a przy tym ciemny i coraz bardziej autorytatywny w brzmieniu, predysponuje go już w pełni do wykonań cięższych partii Wagnerowskich i otwiera drogę do kilku innych ról z żelaznego repertuaru bohaterskiego. Wspaniałe postaci drugoplanowe stworzyli Avtandil Kaspeli (zwłaszcza jako Hunding) oraz Jaco Venter (Alberyk).

Zmierzch bogów. Christina Niessen (Gudruna) i Heidi Melton (Brunhilda). Fot. Matthias Baus.

Nie wspomniałam do tej pory o Zygfrydzie: w trzeciej części cyklu całkiem nieźle spisał się Erik Fenton, obdarzony głosem jak na tę partię niedużym, ale urodziwym i prowadzonym ładną, szeroką frazą. Nie zachwycił mnie Daniel Brenna w Zmierzchu bogów, śpiewak, któremu w zasadzie nic wytknąć nie można – poza jednym: że jego interpretacja pozostawia słuchacza doskonale obojętnym. To pierwszy zarzut pod adresem obsady tego Ringu. Po Zygmuncie z głosem jak dzwon i rolą zbudowaną od fundamentów aż po dach dostaliśmy dwóch Zygfrydów ustępujących mu zarówno pod względem wolumenu, jak i umiejętności kształtowania postaci. Zarzut poważniejszy dotyczy Logego. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć tę partię tenorowi wybitnie charakterystycznemu – skądinąd znakomitemu technicznie i aktorsko Matthiasowi Wohlbrechtowi, który brawurowo zaśpiewał Mimego w Zygfrydzie. Przecież Loge to istota piękna, groźna i przeraźliwie mądra. To poniekąd oś całej narracji, bóstwo, któremu „prawie wstyd”, że musi się utożsamiać z innymi bogami, stworzenie, przed którym respekt czuje sam Wotan. To wielki nieobecny w kolejnych częściach cyklu, którego uwodzicielski głos będzie odtąd rozbrzmiewał tylko w orkiestrze. Furtwängler i Böhm nie bez kozery obsadzali w tej partii Windgassena, i to u szczytu jego możliwości wokalnych.

A jednak zachwyt przeważył. I w Nancy, i w Karlsruhe. W dwóch teatrach, które mają tak wyśmienite zespoły, tak wrażliwych dyrygentów i tak wierną, rozkochaną w muzyce publiczność, że przeżyją jeszcze niejednego modnego reżysera i niejedną pomniejszą wpadkę obsadową.

Moja piosnka

Źle zawsze i wszędzie? Otóż niekoniecznie, źle bywa i tu, i tam, nić nie zawsze czarna się przędzie, ale przyznam, że tym razem wyjątkowo twardo wylądowałam po przeszło tygodniowym pobycie gdzie indziej. Ledwie zdążyłam rozpakować walizkę i siąść do komputera, a już wyczytałam w internetach – z dwóch oddzielnych wywiadów udzielonych przez tego samego artystę – że opera jest doskonale zbędna i nie jest dla wszystkich. Zupełnie jak ten ser z Tuwima i Słonimskiego, który należy przechowywać w miejscu suchym, acz nie pozbawionym znacznej wilgoci. Po półgodzinie lektury dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, o których dotąd nie miałam pojęcia, między innymi, że opera w swojej genezie to medium mieszczańskie, że Baden-Baden jest kolebką nazizmu, a Paul z Umarłego miasta jest mordercą swojej żony. No i pośrednio wywnioskowałam, że dziewiętnastoletni Gombrowicz musiał pracować w „New York Timesie”, skoro to on zadał pytanie, po co się wspinać w góry. Bo że odpowiedział na nie George Mallory, brytyjski, być może niedoszły zdobywca Mount Everestu, że słynna odpowiedź brzmiała „Because it’s there”, i że całość pochodzi z rozmowy opublikowanej w 1923 roku – wiem akurat na pewno. Ogólnie jednak zostałam oświecona, że opera to kicz i tandeta, że jak śpiewak umie śpiewać, to nie umie grać, że średnia wieku na widowni w zachodnioeuropejskich teatrach przekracza sześćdziesiąt lat, a bogate staruszki ciągną za sobą sznury pereł. Krótko mówiąc, trzeba tę mieszczańską zarazę rozsadzić od środka, bo w postaci opery interesuje już tylko zgredów i snobów.

To ja w takim razie opowiem Państwu bajkę. A właściwie dwie. Oto pierwsza: za lasami, za torami, w południowej części Karlsruhe, leży osiedle Dammerstock. Wszystko zaczęło się od konkursu, rozpisanego przez władze miasta w 1928 roku. Zaproszeni do udziału architekci, dziś zaliczani w poczet najwybitniejszych przedstawicieli niemieckiego modernizmu, mieli zaprojektować – horribile dictu! – kolonię mieszkań socjalnych dla ludzi, którym niespecjalnie się przelewało. Do konkursu przystąpił między innymi Walter Gropius, w jury zasiadł między innymi Mies van der Rohe. Wygrał Gropius, który niedługo przedtem zrezygnował z kierowania uczelnią Bauhaus w Dessau. W Dammerstock zaproponował rzędową zabudowę na linii północ-południe, żeby niezamożnym lokatorom – mimo stosunkowo niewielkiej powierzchni mieszkalnej – było jasno i przewiewnie. Między blokami i domkami wielorodzinnymi zaprojektował zieloną przestrzeń wspólnego użytku, wyposażoną między innymi w proste, piękne i funkcjonalne stelaże do suszenia bielizny. Wszystko otwarte i przyjazne dla użytkowników. Budowę rozpoczęto w 1929 roku. Cztery lata później zaczęły się kłopoty, bo naziści woleli tradycyjne domki ze spadzistymi dachami, więc kilka ich sobie nastawiali, ale jakimś cudem nie zaburzyli pierwotnej koncepcji. Kolejne modernistyczne budowle zaczęto wznosić już po wojnie, aż do początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wszystko stoi po dziś dzień – zadbane i odnowione praktycznie bez ingerencji w substancję osiedla. Kto się tam sprowadzi, czuje się tam jak w raju (przeczytałam kilka rozmów ze współczesnymi lokatorami). Jest pięknie, bezpiecznie i cieplutko jak w uchu. Dziś mieszkają tam nie tylko robotnicy, ale też artyści, młode rodziny na dorobku, spokojni emeryci uprawiający w ogródkach róże, kamelie i magnolie.

Osiedle Dammerstock w 1929 roku. Fot. Stadtarchiv Karlsruhe.

Oto druga bajka: za lasami, za torami, prawie w centrum Karlsruhe, stoi gmach Badisches Staatstheater. Też modernistyczny, ale już powojenny, zaprojektowany w 1965 roku przez miejscowego architekta Helmuta Bätznera. Olbrzymi, z bardzo przestronnym foyer, doskonale urządzoną widownią i świetną akustycznie sceną, która gości zarówno przedstawienia operowe, jak i dramatyczne. W środku jasno i przewiewnie, nigdzie ani czerwonych dywanów, ani hostess, ani fotoreporterów polujących na celebrytów, których zdjęcia pojawią się potem na plotkarskich portalach, ani kryształowo-złotych żyrandoli. W kolejce do dowolnego baru bądź teatralnej restauracji stoi się najwyżej pięć minut, równie krótko – w kolejce do toalety, zwłaszcza jeśli wybił już gong na koniec antraktu i potrzebujący, choćby w liczbie trzydziestu, zdają sobie sprawę, że trzeba się pośpieszyć. Lubię tam przychodzić na godzinę przed spektaklem, żeby nacieszyć się rozmową ze znajomymi albo przygodnie spotkanymi melomanami. Młodymi, starymi, w średnim wieku. Ze Stanów Zjednoczonych, z Australii, z Japonii. Za nikim nie ciągnie się sznur pereł. W narzuconym na ramiona ręcznie haftowanym szalu czuję się wręcz niestosownie elegancko. Dyrektor generalny krząta się po foyer w sztruksowych spodniach i w tweedowej marynarce. W niedrogim hotelu, usytuowanym dosłownie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko teatru, mieszkają przez tydzień wyłącznie miłośnicy Wagnera – wystawianego w Karlsruhe znacznie nowocześniej niż cokolwiek w Polsce. Młodzi, starzy, w średnim wieku. Co rano budzą mnie przez ścianę rozmowy dwóch zapaleńców roztrząsających subtelności libretta Makbeta Verdiego. Na tyle nienasyconych wrażeń, żeby w jednodniowej przerwie między Walkirią a Zygfrydem wybrać się do Baden-Baden na koncert Berlińczyków pod batutą Rattle’a i z Zimermanem jako solistą. Australijka z Melbourne zostanie dzień dłużej – słyszała wiele dobrego o dopełniającej badeński Ring operze współczesnej Wahnfried, autorstwa Izraelczyka Avnera Dormana, nominowanej do tegorocznych International Opera Awards.

Badisches Staatstheater Karlsruhe z lotu ptaka. Fot. ONUK.

To wbrew pozorom bajki o tym samym. Że opera – podobnie jak wszystko na tym świecie – dla wszystkich nie jest, ale niektórym jest niezbędna. Im kraj jaśniejszy, spokojniejszy i lepiej przewietrzony, tym mniej opera kojarzy się ludziom z blichtrem, kiczem i tandetą. Tym częściej przyciąga ludzi myślących i ciekawych świata w jego różnorodności. Ludzi, którym nie trzeba przebierać opery za kino, żeby zrozumieli, o co w niej tak naprawdę chodzi. Ludzi, którym nie trzeba stylizować mieszkań w apartamentowcach na rezydencje nowojorskich finansistów albo moskiewskich bonzów, żeby poczuli się ważniejsi. Ludzi, którzy nie muszą krzyczeć, jak nienawidzą mieszczaństwa, żeby nikt nie posądził ich o dulszczyznę. W jasnych, spokojnych i dobrze przewietrzonych krajach opera może być tradycyjna, nowoczesna, minimalistyczna, polityczna, koturnowa – do wyboru, do koloru. Ale wciąż jest operą i w cichości kwietniowego popołudnia wystawia zadowoloną twarz do słońca. Podobnie jak ja – na podwórku modernistycznego galeriowca na Dammerstock albo na tarasie modernistycznego Badisches Staatstheater Karlsruhe.

Opera na swoim

Dzisiejszy wpis będzie krótki. Dotyczy bowiem opery, której jeszcze nie ma. Której nie zauważył nawet Norman Lebrecht, który zauważa prawie wszystko. Informacje o zawiązaniu Oxford Opera Company dotarły do mnie za pośrednictwem Facebooka. Poczułam się jak w domu: pomysłodawcą przedsięwzięcia jest Stuart Pendred, aktor, który dopiero w 2011 roku, po studiach u Juliana Gavina, zdecydował się kontynuować karierę jako operowy bas-baryton. Pisałam o nim dwukrotnie przy okazji obydwu inscenizacji Tristana i Izoldy w Longborough Festival Opera, w których wcielił się z powodzeniem w rolę Kurwenala. Wcześniej zaśpiewał Hagena w tamtejszym Ringu. W 2016 roku zrealizował partię Biterolfa w Tannhäuserze pod batutą Anthony’ego Negusa. Prywatnie jest mężem Rachel Nicholls, pierwszej tamtejszej Izoldy, która święciła triumf u boku Petera Wedda w 2015 roku i od tamtej pory zdyskontowała swój sukces na kilku innych europejskich scenach, między innymi w Stuttgarcie, Karlsruhe, Rzymie i Turynie. W pierwszym i jak dotąd jedynym przedsięwzięciu aspirującej opery w Oksfordzie – koncertowym wykonaniu Toski pod batutą Neila Farrowa, 3 marca w Wesley Memorial Methodist Church – podjął się roli Scarpii. Partię tytułową wykonała Lee Bisset, fenomenalna Izolda z ubiegłorocznego wznowienia Tristana w reżyserii Carmen Jakobi, która po raz pierwszy wystąpiła w operze Pucciniego w 2014 roku, też w LFO. Rolę Cavaradossiego wziął na siebie Stephen Aviss, kolejny aktor-śpiewak, którego nie mogłam się nachwalić po ubiegłorocznych przedstawieniach Balu maskowego w Winslow Hall Opera, gdzie dał się poznać jako znakomity Gustavo.

Stuart Pendred. Fot. Jamie Scott.

Dlaczego o tym wszystkim piszę, mimo że na oficjalnej stronie nowej opery w Oksfordzie nie ma żadnych zapowiedzi kolejnych wydarzeń? Między innymi dlatego, że za nową inicjatywą stoją Susan Bullock, o której wspominałam między innymi przy okazji ubiegłorocznej inscenizacji Greka Turnage’a na Festiwalu Edynburskim, i zasłużony tenor Richard Berkely-Steele, pamiętny generał Philip Wingrave z kilku inscenizacji opery Brittena. Dlatego, że sądząc z wpisów na Facebooku, najwięcej radości przysporzyło organizatorom przygotowanie chóru dziecięcego, który w lwiej części złożył się z dzieci solistów i z uczniów miejscowych szkół, zachwyconych udziałem w „prawdziwej” operze i możliwością kontaktu z doświadczonymi artystami scen muzycznych.

Lee Bisset i Stephen Aviss na próbie przed koncertowym wykonaniem Toski. Fot. Oxford Opera Company.

Niewykluczone, że działalność opery, na którą „Oksford zasłużył”, zakończy się na jednym koncercie. Mam nadzieję, że będzie inaczej. Na razie nie kryję podziwu, że w trudnym czasie poprzedzającym Brexit, w atmosferze hiobowych zapowiedzi końca ambitnych przedsięwzięć kulturalnych, znalazła się grupka zapaleńców, którzy traktują swój pomysł z równą powagą, jak inicjatorzy działań partycypacyjnych w polskich gminach i samorządach. Oksford jest jednym z najstarszych ośrodków uniwersyteckich na świecie, miastem, w którym byle księgarnia poświęca więcej miejsca literaturze muzycznej niż specjalistyczny sklep w centrum Warszawy. Dojazd do Londynu, Longborough i Winslow zajmuje stąd mniej niż godzinę podróży pociągiem. Do Garsington Opera można dotrzeć autobusem miejskim spod gmachu kolegium Christ Church. A mimo to oksfordczycy chcą mieć własną operę, osobny teatr muzyczny, w którym dzieci będą mogły zdobywać pierwsze szlify wokalne, a dorośli przeżywać pierwsze operowe wzruszenia. Gorąco im kibicuję – z nadzieją, że doczekam się kiedyś Opery na Kamionku, Opery Grochowskiej, Opery na Olszynce – choćby maleńkich, ale prężnych kompanii, kultywujących tradycję lokalnych teatrów uczestniczących. Teatrów, które wierzą w tragedię Toski i nie szydzą z dylematów Jenufy. Prawdziwych teatrów operowych.

Teatr na rubieżach

Za tydzień kolejna premiera w poznańskim Teatrze Wielkim: pierwsza w historii niepodległej Polski inscenizacja Śpiewaków norymberskich. Jeszcze kilka dni temu cieszyłam się na nią jak dziecko. Teraz mina mi zrzedła, bo atmosfera wokół wydarzenia gęstnieje, i to bynajmniej nie z powodów muzycznych. Zobaczymy. Niedługo o tym wszystkim napiszę, zapewne na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Tymczasem wrócę do innej, jesiennej premiery w Poznaniu. W natłoku innych spraw tekst długo czekał na swoją kolej i wciąż nie jest dostępny pod linkiem w sieci. Jeśli ktoś woli na papierze i ma ochotę zapoznać się z całą zawartością numeru, śpieszę donieść, że najnowszy, lutowy „Teatr” jest już dostępny w sprzedaży.

***

Poszukiwania obiecujących talentów reżyserskich przez dyrektorów polskich oper coraz dobitniej kojarzą się ze starym dowcipem: „Czy umie pan grać na fortepianie?” – „Nie wiem, nigdy nie próbowałem”. Fakt, od czegoś trzeba zacząć. Gdyby jednak porównać tę sytuację z nabywaniem doświadczeń w dowolnym innym fachu, zestawienie obnażyłoby jej absurd w całej okazałości. Czeladnik nabywa umiejętności u doświadczonego rzemieślnika. Aspirujący chirurg sposobi się do zawodu w prosektorium, nie na sali operacyjnej. Polski reżyser operowy in spe wkracza z miejsca na deski teatru – często o ponadstuletniej tradycji – po czym realizuje nową inscenizację utworu, który w repertuarze scen światowych utrzymuje się od połowy XIX wieku albo i dłużej. W rozmowach przedpremierowych wychodzi na jaw, że kandydatom brakuje nie tylko wykształcenia muzycznego, ale też podstawowego osłuchania z formą operową. Nic nie szkodzi. Efekt ich pracy ma przede wszystkim olśnić widza. Tak właśnie: widza, nie słuchacza, który z reguły wychodzi z teatru w głębokim poczuciu dysonansu poznawczego. Świat polskich wielbicieli teatru operowego pękł na dwoje. Po jednej stronie plasują się zwolennicy efektownych przedstawień z niewiele znaczącą muzyką w tle, po drugiej – rozżaleni konserwatyści, wspominający z łezką w oku spektakle, które we wszystkich teatrach wyglądały tak samo, a wysiłek realizatorów ograniczał się do upilnowania, żeby inscenizacja nie przeszkadzała solistom w śpiewaniu.

Rigoletto, scena zbiorowa z udziałem Chóru TW. Fot. Michał Leśkiewicz.

Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest postępujący uwiąd społecznego uczestnictwa w kulturze. Do teatru, a zwłaszcza do opery, nie chodzi się w Polsce z nawyku. Nie ma u nas setek skromnych i bezpretensjonalnych scen „wielozadaniowych”, które grają Wagnera na przemian z Ibsenem, musicalami, kabaretem i spektaklami dla dzieci. Przy szczelnie wypełnionej widowni – jak na angielskiej bądź niemieckiej prowincji. Nieśmiałe postulaty wyodrębnienia specjalizacji operowej w programach wydziałów reżyserskich od pół wieku z okładem giną w powodzi innych priorytetów. Szefowie teatrów idą na skróty: zamiast organizować przestrzeń kształcenia młodych adeptów, szukają twórców, którzy odnieśli sukces na innym polu i zaistnieli w świadomości przeciętnego odbiorcy. A nuż w operze też się sprawdzą. Celuje w tym zwłaszcza Renata Borowska-Juszczyńska, od pięciu lat dyrektor naczelna Teatru Wielkiego w Poznaniu. Czasem jej się udaje, jak w przypadku ubiegłorocznego Borysa Godunowa – wyśmienitego debiutu operowego Iwana Wyrypajewa. Częściej kończy spektakularną klęską. Nowa inscenizacja Rigoletta, przygotowana przez Marcina Bortkiewicza, zaskoczyła zarówno postępowców, jak konserwatystów. Podejrzewam, że nawet dyrekcja spodziewała się po niej czegoś zupełnie innego.

Pomysł wydawał się genialny. Dwa lata temu Bortkiewicz wyreżyserował czarno-biały film Noc Walpurgi, oparty na monodramie Magdaleny Gauer Diva, wystawionym w 2010 roku na scenie słupskiego Teatru Rondo. Obsypany nagrodami obraz nie jest wprawdzie filmem muzycznym, opowiada jednak historię ocalałej z Holokaustu gwiazdy scen operowych, prowadzącej ryzykowną grę z niespodziewanym gościem, który po spektaklu złożył jej wizytę w garderobie. Mimo że twórcy filmu zmodyfikowali pierwowzór w sposób sugerujący niezłe otrzaskanie ze światem opery (choćby zamiana Cyrulika sewilskiego na lepiej korespondującą z „grą pozorów” Turandot), sam Bortkiewicz zapiera się jej jak żaba błota. „Lubię ją oglądać czasem w filmie, ale to wszystko”, stwierdził w jednym z wywiadów, jakby gustowanie w operze było czymś wstydliwym. Może zresztą jest. Co drugi polski twórca reżyserujący w teatrze operowym oznajmia, że ta forma ich nuży, śmieszy albo – w najlepszym razie – nie wzbudza żadnych emocji. Poznański Teatr Wielki chciał sobie zapewnić kolejny sukces frekwencyjny współpracą z autorem filmu, który skradł serca widzów niejednego festiwalu – mroczną atmosferą nawiązującą do ekspresjonistycznych arcydzieł Murnaua, odwołaniami do znanych i cenionych w Polsce dramatów Bergmana i Polańskiego, wyrazistą grą aktorów – zwłaszcza na powrót odkrytej przez Bortkiewicza Małgorzaty Zajączkowskiej w roli Nory Sedler.

Jerzy Mechliński (Rigoletto). Fot. Michał Leśkiewicz.

Tymczasem reżyser, zamiast zrealizować Rigoletta w konwencji kolejnego pastiszu Nosferatu – symfonii grozy, przedstawił nam wizję, która z powodzeniem mogłaby zagościć na deskach dowolnego teatru operowego sześćdziesiąt lat temu. Scenograf Paweł Dobrzycki zorganizował przestrzeń najprostszymi środkami, z użyciem przesuwanych ścian, schodów i pomostów (trzeba przyznać, doskonale oświetlonych), sugerujących już to zamek Księcia Mantui, już to obskurne zaułki miasta, już to oberżę Sparafucila nad brzegiem rzeki Mancio. Dorota Roqueplo ubrała śpiewaków w tradycyjne, gustowne, lecz niezbyt oryginalne kostiumy „z epoki”, wyraźnie inspirowane włoskim malarstwem epoki quattrocenta i późnogotyckimi miniaturami z Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry. Jedyne, co odróżnia tę wizję od setek innych, znacznie wcześniejszych inscenizacji opery Verdiego, to koloryt. Z kostiumów zdjęto złoto i przepych. Sceneria jest mroczna, ale nie czarno-biała: najlepiej wypada w epizodach rozgrywających się na obrzeżach Mantui, wśród unoszących się nad wodą mgieł, które skądinąd przywodzą zaskakujące w tym kontekście skojarzenia z teatrem japońskim. Choreografia Iwony Runowskiej – zwłaszcza pląsy dwórek na balu u Księcia – trąci myszką nawet w tym staroświeckim anturażu, zdominowanym przez grzeczne odcienie błękitu, szarości i brązu.

Neutralność koncepcji plastycznej mogłaby dać tym szersze pole do popisu dla sprawnego warsztatowo reżysera operowego. Bortkiewicz jednak się gubi. Akcja Nocy Walpurgi toczy się w klaustrofobicznym wnętrzu garderoby teatralnej. Mistrzowskie zdjęcia Andrzeja Wojciechowskiego podkreślają subtelność interakcji między postaciami. W Rigoletcie przestrzeń jest znacznie trudniejsza do zagospodarowania, protagonistów jest więcej, ich relacje – bardziej złożone, a zarazem ściśle zdeterminowane konwencją operową. W jednym oddam Bortkiewiczowi sprawiedliwość: naprawdę chciał nadać swoim bohaterom indywidualne cechy i wyposażyć ich w łatwo rozpoznawalne atrybuty. Cóż z tego, skoro większość jego pomysłów okazała się banalna i – co gorsza – niedopracowana. Tytułowy Rigoletto powłóczy nogą i przykurcza ramię jak Wilton z Garbusa i tancerki Murnaua, ale gdy narzuca opończę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskuje władzę w niesprawnej kończynie. Sparafucile bez przerwy ostrzy nóż, którym ostatecznie zadźga Gildę – co wzbudza niejakie wątpliwości co do jego kwalifikacji jako, bądź co bądź, skrytobójcy. Bohaterowie mdleją, zastygają w kunsztownych pozach i spadają ze schodów z ekspresją godną najbardziej prowincjonalnych teatrów operowych XIX-wiecznej Europy i chyba nienaumyślnie komicznym efektem.

Jerzy Mechliński i Małgorzata Olejniczak-Worobiej (Gilda). Fot. Michał Leśkiewicz.

Strona muzyczna spektaklu potęguje wrażenie banału. Wprawdzie solistom z usłyszanej przeze mnie drugiej obsady (między innymi Jerzy Mechliński w roli tytułowej, Piotr Friebe jako Książę Mantui, Szymon Kobyliński jako Sparafucile i Małgorzata Olejniczak-Worobiej w partii Gildy) nic zarzucić nie można, ale też i pochwalić nie bardzo jest za co. Orkiestra pod batutą Gabriela Chmury gra solidnie, ale bez pulsu, chwilami w zanadto szybkich tempach i jak zwykle zbyt głośno. Chór odśpiewuje swoje partie czysto i poprawnie pod względem emisyjnym, kto się jednak spodziewa muzykalnego frazowania i subtelnego cieniowania dynamicznego, ten się srodze zawiedzie.

Nie mam wątpliwości, że nowy Rigoletto zachwycił konserwatystów i zniesmaczył wielbicieli nowinek w teatrze operowym. Pozostają wszakże – jakkolwiek w mniejszości – miłośnicy spójnych, inteligentnych i nieskazitelnych warsztatowo inscenizacji, w których talent reżysera idzie pod rękę z natchnioną interpretacją dyrygenta oraz zaangażowanych w przedsięwzięcie muzyków. Przyznaję, jestem w kropce. Zganić nie wypada, pochwalić nie honor: zwłaszcza że pół wieku temu do reżyserowania podobnych spektakli angażowano emerytowanych śpiewaków, nie zaś modnych, doskonale zapowiadających się debiutantów. Może by jednak skierować tych zdolnych czeladników na naukę do prawdziwego mistrza? Tylko skąd go wytrzasnąć? Jak wiadomo, po pierwsze nie mamy armat. Po drugie… Dziękuję, to pierwsze wystarczy.

Klasycyzm pod rękę z secesją

Z reguły piszę o gmachach mniej znanych europejskich oper w ramach recenzji z tamtejszych spektakli. Tym razem było inaczej: tekst o Katii Kabanowej w Nancy połączyłam z omówieniem drezdeńskiego Umarłego miasta i nie starczyło już miejsca na nic więcej. Nadrabiam zaległości, także z poczucia patriotycznego obowiązku, bo fundatorem teatru w Nancy – w 1758 roku, pod nazwą Théâtre de la Comédie – był Stanisław Leszczyński, ówczesny książę Lotaryngii i Baru, poprzednio zaś król Polski, którego krótkie rządy hrabia Stanisław Plater podsumował w swej Małej Encyklopedyi jako „mniemane panowanie (…), ciągłą tylko wojnę, w któréj ścigający się wzajemnie Szwedzi z Polakami Stanisławowskimi, i Polacy Augustowscy z Sasami i Rossyanami, wszystkie części Polski kolejno pustoszyli, bez żadnego stanowczego rozwiązania i z żadnéj strony korzyścią”. W Lotaryngii poszło mu znacznie lepiej. Kult „króla-dobrodzieja” panuje w Nancy do dziś. I trudno się dziwić: ten światły wolnomularz, mecenas sztuk, filozof, pisarz polityczny i tłumacz zostawił po sobie nie tylko teatr, ale i całe założenie Place Stanislas (uchodzącego do dziś za jeden z najpiękniejszych placów w Europie), nie wspominając już o inicjatywie wzniesienia wspaniałego barokowego kościoła Notre-Dame de Bon Secours.

Théâtre de la Comédie, ulokowany niegdyś na tyłach Musée des beaux-arts w zachodniej pierzei Placu Stanisława, spłonął doszczętnie w nocy z 4 na 5 października 1906 roku, po próbie opery Mignon Ambroise’a Thomasa. Decyzję o odbudowie podjęto natychmiast po pożarze. Konkurs na projekt wygrał miejscowy architekt Joseph Hornecker, który zaproponował pastisz budowli XVIII-wiecznej z elementami secesji, wpisujący się doskonale w historyczny klimat miejsca. Gmach stanął ostatecznie we wschodniej pierzei, za zachowaną fasadą dawnego pałacu biskupiego. Uroczyste otwarcie odbyło się w październiku 1919 roku, po zakończeniu Wielkiej Wojny – działalność teatru zainaugurowano francuską odpowiedzią na Pierścień Nibelunga, czteroaktową operą Sigurd Ernesta Reyera. W roku 1994 budynek został poddany gruntownej renowacji, w styczniu 2006, decyzją ministra kultury, zyskał status regionalnej opery narodowej i do dziś działa pod nazwą Opéra national de Lorraine.

Hornecker był członkiem założonego w 1901 roku stowarzyszenia École de Nancy, forpoczty francuskiego stylu Art Nouveau, reprezentowanej przede wszystkim przez projektanta Émile’a Gallé. Jeśli ktoś z Państwa zbłądzi kiedyś do Lotaryngii i postanowi odwiedzić operę w dawnej stolicy regionu, niech zajrzy koniecznie do muzeum secesji w willi Eugène’a Corbina przy Rue du Sergent Blandan. Wrażenia z nowego gmachu teatru zamkną mu się wówczas w piękną i spójną całość.

(Przypominam, że po kliknięciu lewym przyciskiem myszy zdjęcia otwierają się w pełnej rozdzielczności.)

Gmach Opéra national de Lorraine w nocy i w deszczu. Fot. Dorota Kozińska.

Fontanna Neptuna projektu Barthélémy’ego Guibala, usytuowana w północno-wschodnim narożniku placu. Fot. Dorota Kozińska.

Lotaryński oset – detal stołu Le Rhin (Émile Gallé we współpracy z Victorem Prouvé i Louisem Hestaux, 1889). Fot. Dorota Kozińska

Pokój jadalny w stylu Art Nouveau. Aranżacja z Musée de l’École de Nancy. Fot. Dorota Kozińska.

Żniwa – intarsja w drewnie. Detal mebla autorstwa Émile’a Gallé. Fot. Dorota Kozińska.

Love and Freedom with Death in the Background

One of them was born in Brno; the other spent most of his life there. Aside from that, they differed in every respect. Die tote Stadt – an opera by the 23-year-old Erich Korngold, the compositional Wunderkind whose ballet Der Schneemann had scored triumphs ten years earlier at the Vienna Hofoper – was sought out by two theatres at once. The world première took place on 4 December 1920, simultaneously in Hamburg and Köln. The Köln production was conducted by Otto Klemperer himself, and the roles of Marie/Marietta and Juliette were played by his wife, Johanna Geisler. For the next several years, the work scored an uninterrupted series of triumphs all over the world. Despite its enthusiastically-received première at the Národní divadlo in Brno (23 November 1921), Kát’a Kabanová – a mature masterpiece by the 67-year-old Janáček – suffered disaster a year later in Prague; and a week later, at the same Theater in der Glockengasse in Köln under the baton of the same Klemperer, an even worse one – so ignominious that the second showing never came to pass. Die tote Stadt appeared at the right time – it helped people to overcome their mourning of sons, husbands and fiancés killed during the Great War, as well as the victims of the deadly Spanish flu epidemic that had moved from the front and the POW camps to the civil population. Kát’a was a record of Janáček’s personal tragedy – his obsessive, unrequited love for Kamila Stösslová, the young married woman who also stood behind every note of The Cunning Little Vixen, the Glagolitic Mass and String Quartet no. 2.

I had been gearing up for the new staging of Kát’a Kabanová at the Opéra National de Lorraine for a long time. I had let someone drag me to a showing of Korngold’s opera at Semperoper Dresden a week before the première in Nancy, above all hoping to erase my bad impressions from the production at Warsaw’s Teatr Wielki – Polish National Opera: the horrifically-cast role of Paul, the orchestra playing without the faintest idea of the youthful Austrian Jew’s sources of inspiration, not to mention Mariusz Treliński’s directorial perspective, which was as spectacular as it was nonsensical. Unfortunately, David Bösch did not resist the temptation to ‘literalize’ the libretto, which is loosely based on threads from Georges Rodenbach’s Symbolist novel Bruges-la-Morte. The gloomy Bruges, covered by a network of slimy canals, is above all a metaphor for possessive femininity – both in the literary prototype and in the somewhat trivialized text of Die tote Stadt. It manipulates the mind of the widower in deep mourning, ‘returns’ his beloved Maria to him in the form of an imperfect double, pushes him to commit a crime – in Rodenbach’s work, a real one; and in Erich and his father Julius’ libretto, playing out in Paul’s tormented imagination. For all of this to strike an equally tender chord in the viewer as nearly 100 years ago, this tale needs to be left in a sphere of ambiguity. Meanwhile, Bösch lays out for the audience in the simplest possible terms that everything is taking place in the protagonist’s head. Instead of leaving us eye to eye with the monster-city, he treats us to a Freudian psychoanalysis with elements of Gestalt therapy. In his vision, there is no place for any contrast: everything is tainted by decay. Paul is stuck in his neglected petit bourgeois apartment, staring at a hideously ugly portrait of Maria, finding no comfort either in the words of his faithful servant Brigitta, who is more like a slovenly cleaning lady, or in the tirades of Frank, who is as broken as he himself is, and imprisoned in a wheelchair. He sees his dead wife in a woman too vulgar: oddly angular in motion for a dancer, clothed in a tacky-looking dress, behaving like a juvenile nymphomaniac. The production takes on a bit of colour in Act II, when Paul wanders in the night among the canals of Bruges – subtly suggested by Patrick Bannwart’s stage design – ending up among parades of nuns and commedia dell’arte characters, mixed in with figures of omnipresent death. It culminates in a procession scene illustrated with spectacular projections in Act III, after which it again sinks into the stuffily disordered apartment of Paul, who in desperation commits the supposed murder of Marietta. In the finale, there is no hope: the ‘resurrected’ dancer returns for her umbrella and leaves; the widower – after a final conversation with his friend – curls up in a ball in the dirty floor, cradling a curl of Marie’s golden hair. The mourning continues – contrary to the composer’s intentions and the sounds of the celesta dissolving into nothingness.

Die tote Stadt. Burkhard Fritz (Paul). Photo: David Baltzer.

In musical terms, on the other hand, the Dresden production took me to seventh heaven. The Staatskapelle, under the baton of Dmitri Jurowski, probably managed to convince all undecided parties that Korngold’s score is closer to the works of Zemlinsky and Mahler than to the hits of the Viennese operetta. In its transparent textures, swinging rhythms and subtly-shaded colours of individual orchestra sections lurked evil and salvation, longing for times past and sadness overcome by hope for a better tomorrow. In the rendition of Burkhard Fritz – possessed of an intonationally secure, not too expansive in terms of volume but surprisingly warm-sounding Heldentenor – Paul turned out to be a fragile but at the same time mature man, able – the director’s concept notwithstanding – to face his own emotions. In vocal terms, he surpassed Manuela Uhl (Marie/Marietta), a big dramatic soprano tainted by quite stentorian vocal production and horrific diction, though I must admit that in ‘Glück das mir verblieb’ from Act I, she came out surprisingly well in her duet with Fritz, trying rather to melt into the lyrical phrasing of her partner than to outshout him. Beautiful creations of Frank and Fritz were produced by Chistoph Pohl, who sings with a round, superbly-placed, though in terms of dynamics not-too-nuanced baritone. Among the players of the supporting roles, worthy of mention is the deep contralto Tichina Vaught, perfect in terms of character in the role of Brigitta.

Christoph Pohl (Fritz) and Manuela Uhl (Marietta). Photo: David Baltzer.

My trip to Dresden confirmed me in my conviction that their musicians are masters, while the Warsaw production wasted the potential of Korngold’s youthful score – which, while perhaps not too innovative, is technically superb and very well planned-out in dramaturgical terms. I went to Nancy with the Teatr Wielki – Polish National Opera’s shocking production of Kát’a Kabanová from nearly eight years ago (directed by David Alden with Expressionist stage design by Charles Edwards) in my memory. In the capital of Lorraine, Janáček’s masterpiece was to take on a form proposed by David Himmelmann – a German known to Polish music lovers above all for a fragment from a Bregenz production of Tosca that played a prominent role in the James Bond film Quantum of Solace. His most recent staging, from a bit under a year ago, a Tosca at the Osterfestspiele Baden-Baden, did not inspire any great enthusiasm among critics; however, it must be admitted that Himmelmann is an experienced stage director with a solid musical education, which is perhaps why he felt justified in picking a bit at the material of the work.

However, one must also bear in mind that picking at Janáček’s ideally-constructed operas can turn out to be of disastrous effect. Kát’a Kabanová superficially gives the impression of an older and more bitter sister of Jenůfa. Kabanicha appears to be a ghostly caricature of Kostelnička; the title character, the hounded victim of a narrow-minded community that will finally drive her to suicide; her two men, Tichon and Boris, distorted emanations of the characters of Števa and Laca, the two perpetrators of the misfortune of the dishonoured girl from a Moravian village. This is not the way to go. As I wrote some time ago now, the key to understanding both Kát’a and its literary prototype, i.e. Alexander Ostrovsky’s The Tempest, is knowledge of the social history of Russia. Into this precise analysis of the conditions lying at the foundations of Russian despotism, into this commendation of passive resistance and painful hymn to freedom regained by death, Janáček wove the experience of his own unhappy feelings for Kamila Stösslová. Kát’a Kabanová is, however, a perversely optimistic opera: it is not Jenůfa, but the unfaithful wife of Tichon who shatters the found order of things. She overcomes fear, shame and moral scruples to admit with reckless courage to her guilt. Kát’a knows that the truth is going to come out regardless, so she takes matters into her own hands. She throws off the yoke imposed upon her and sets off on a journey. It is a pity that in her case, it will be at once her first and last – into the dark current of the Volga – but after all, one has to begin somewhere.

Kát’a Kabanová. Trystan Llŷr Griffiths (Kudrjaš) and Peter Wedd (Boris). Photo: Opéra National de Lorraine.

Russian libertarians understood Ostrovsky’s message, as did Janáček – giving Kát’a perhaps the most expansive and internally-nuanced role in his entire operatic œuvre. Most stage directors, even if they don’t have a thorough knowledge of this text’s conditions, do instinctively distribute the accents in accordance with the composer’s will. Himmelmann decided to do otherwise. He placed the entire action of the opera in an enclosed space – otherwise phenomenally arranged on a two-level stage and, thanks to the masterful work of the technicians, maintained in continual silent motion – probably with the intent of emphasizing the atmosphere of growing oppression (stage design by David Hohmann). As a result, he weakened the tension contained in the libretto and the score, for it is not without reason that Janáček shifts the action back and forth between the banks of the Volga and the stuffy interiors of the merchant’s home. The German stage director shifted the action into the unspecified realities of Eastern Europe and equally indeterminate contemporary times (judging from Lili Wanner’s costumes, the 1980s). He shut his protagonists up in a two-floor hotel-boarding house clearly run by Kabanicha. When there was no more reason for the protagonists to be present onstage, he packed them into the elevator, closed the hotel room doors behind them, or threw them into the wings. He turned all of the characters into one-dimensional caricatures. Kabanicha is a truly farcical hag; Tichon, a pitiful mama’s boy; Boris, a common coward; Varvara and Kudrjaš, a pair of thoughtless egoists who will flee to Moscow at the first opportunity; and Kát’a, a neurotic, sexually frustrated woman overtaken by guilt feelings. This interpretation of the main protagonist was emphatically highlighted by Himmelmann in the finale: when the scenery had finally disappeared from the stage, revealing the black abyss of the Volga (actually a very good idea), the farewell with Boris turned out to be a hallucination of Kát’a, who was obliged to dialogue with a partner hidden in the wings.

Helena Juntunen (Kát’a). Photo: Opéra National de Lorraine.

It is amazing that with this kind of stage direction, the soloists did not get lost in their roles, and put on a masterful display of singing in accordance with Janáček’s idiom. Helena Juntunen – a technically superb Finnish soprano gifted with a dark and deep voice, but surprisingly girlish in expression – created a well thought-out interpretation of the character of Kát’a, highlighted by a perfect understanding of the text and skill in picking out its characteristic micro-motifs (with phenomenally ‘torn’ sentences in the scene preceding the suicide). Superbly blended with her dense soprano was the metallic tenor of Peter Wedd (Boris), who –  thanks to abundant experience in the Wagner repertoire – did not fall into falsetto even once, and in several places showed a today-rare ability to sing a sonorous piano on a long, beautifully-closed phrase (for example, the brilliant ‘Jste to vy, Katerino Petrovno?’). In vocal terms, Éric Huchet fully equaled him as Tichon – brighter in tone, superb in articulation, convincing as an actor in the completely unconvincing role imposed upon him by the stage director. Leah-Marian Jones, who too often replaced singing with noisy melo-recitation, did not do as well. I don’t know, however, if anyone would be able to adapt the role of Kabanicha to such a concept for the interpretation of this character. An excellent performance was turned in by Eléonore Pancrazi and Trystan Llŷr Griffiths in the roles of Varvara and Kudrjaš. Aleksander Teliga once again successfully portrayed Dikój, though his Czech sounds as enigmatic as the Polish of Mestwin in the recent Poznań staging of Legend of the Baltic.

The real hero of the evening, however, turned out to be the conductor. Mark Shanahan brought out of this score the entire essence of Janáček’s late style: the contrasts of textures and motifs; utilization of instruments in unusual registers and, accordingly, surprising colouristic effects; polyrhythmic linking of measures; sudden changes of tempo. Most importantly, however, he did not try to forcibly ‘prettify’ Kát’a or smooth out its rough edges. Where necessary, he told the instruments to scream; elsewhere, to sob; yet elsewhere, to flow in waves like the Volga. And when the narrative required silence, he masterfully played silence in the orchestra. I do not doubt that he worked with equally meticulous care on the shape of every vocal phrase.

What I ought to do now is wrap both of these shows up with a metaphorical ribbon and carefully place them in the treasury of my memory. I shall not hear such intelligently and solidly prepared performances any time soon. With all certainty – and that, soon – I shall see less intelligent stagings.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski