Mroczna czułość sarabandy

Agatha Christie powiedziała kiedyś, że przeczytane książki wracają do nas w sposób niezwykły. Podobnie bywa z muzyką. W zeszłym roku dotarłam do Getyngi wprost z Wenecji, po inscenizacji Il trionfo del Tempo e del Disinganno w Teatro Malibran – i nie spodziewałam się, że pojedyncze arie z tego oratorium będą do mnie wracały nie tylko na Festiwalu Händlowskim, ale też kilka miesięcy później na Bayreuth Baroque. W tym sezonie zamierzałam pojawić się na końcówce getyńskiego święta, ale musiałam zmienić plany i zjechałam na pierwsze trzy dni imprezy – zainaugurowanej właśnie Il trionfo w wykonaniu solistów oraz FestspielOrchester pod kierunkiem George’a Petrou. „Lascia la spina” znów wróciła do mnie nazajutrz. I to niejeden raz. W sposób tyleż niezwykły, ile nieoczekiwany.

Tegoroczna inauguracja odbyła się w świeżo odnowionej Stadthalle na skraju miejskiej starówki. Przyszłość potężnego gmachu, wzniesionego na początku lat 60. według projektu Rainera Schella, jeszcze niedawno wisiała na włosku. Budowla była w fatalnym stanie technicznym. Część mieszkańców do tej pory nie oswoiła się z jego modernistyczną estetyką: przede wszystkim z nietypową elewacją z opalizujących płyt ceramicznych, której Stadthalle zawdzięcza złośliwy przydomek „pieca kaflowego”. Pojawiły się wątpliwości, czy odsłonięcie azbestowych elementów konstrukcji w trakcie renowacji nie stworzy zagrożenia dla zdrowia ludności. Prace remontowe przedłużyły się w związku z pandemią i zamknęły w kwocie przeszło dwukrotnie wyższej niż planowano. Głosy krytyki nie milkły nawet po uroczystym otwarciu Stadthalle w styczniu 2024 roku. Specjaliści utyskiwali między innymi na wady akustyczne sali koncertowej, których mimo kosztownych zabiegów nie udało się zniwelować w przestrzeni odtworzonej zgodnie z pierwotnym założeniem architektonicznym.

Nie da się ukryć, Musikverein to nie jest, i wielbiciele XIX-wiecznej symfoniki z pewnością mają prawo czuć się rozczarowani. Händlowskie oratorium z udziałem niewielkiej orkiestry i czworga solistów zabrzmiało jednak w Stadthalle wystarczająco selektywnie i przejrzyście, by słuchacze mogli w pełni docenić puls, emocje i dramaturgię tego młodzieńczego arcydzieła. Wykonanie zostało dyskretnie wyreżyserowane przez Ilkę Seifert, asystentkę Sashy Waltz przy warszawskim spektaklu Matsukaze Hosokawy, wspartej przez innych współpracowników niemieckiej choreografki: Folkerta Uhdego, twórcę symbolicznych, nierozpraszających uwagi projekcji wideo, oraz odpowiedzialnego za światła Jörga Bittnera. Na nic jednak zdałyby się ich starania, gdyby nie przemyślana interpretacja Petrou, który zdecydował się na wyjątkowo trudny – i po mistrzowsku zrealizowany przez muzyków – zamysł stopniowego, niemal niezauważalnego spowalniania narracji aż po ostateczne „zatrzymanie czasu”. FestspielOrchester Göttingen, założona w 2006 przez Nicholasa McGegana, który uwzględnił w jej składzie instrumentalistów związanych od dawna z festiwalem, dorównuje poziomem najlepszym zespołom barokowym w Europie. Petrou umie nie tylko zestroić ją w jednobrzmiący organizm, ale też dać pole do popisu poszczególnym wirtuozom (na czele z fenomenalną oboistką Susanne Regel, obdarzonym wyjątkowym wyczuciem stylu organistą Fernandem Aguado oraz koncertmistrzynią, o której za chwilę). Świetnie też współpracuje ze śpiewakami, którzy stworzyli przekonujący kwartet „żywych” alegorii – mimo niespodziewanej zmiany w obsadzie partii Bellezzy.

Il trionfo del Tempo e del Disinganno. W głębi na ekranie Xavier Sabata (Disinganno) i Emanuel Tomljenović (Tempo); na pierwszym planie Emöke Barath (Piacere) i Anna Denis (Bellezza). Fot. Alciro Theodoro da Silva

A może właśnie dzięki tej zmianie, bo niedysponowaną Louise Kemény zastąpiła zjawiskowa, także pod względem aktorskim, Anna Dennis – dysponująca wyrazistym sopranem, którego barwę potrafi cieniować, jakby mieszała pigmenty na palecie. Doskonałe wrażenie wywarła na mnie Emöke Barath w roli Piacere – sopranistka o głosie ciemnym, bogatym w alikwoty i znakomicie podpartym, co udowodniła w arii „Lascia la spina”, zaśpiewanej w wyjątkowo wolnym, „zastygającym” tempie. Zaskakująco dobrze wypadł Xavier Sabata jako Disinganno, wynagradzając pewne niedostatki blaknącego już kontratenoru mądrością interpretacji. Młodziutki Emanuel Tomljenović, obdarzony pełnym, urodziwym i świetnie ustawionym tenorem, bez trudu pokonał wszelkie trudności partii Tempo, choć akurat w jego przypadku zabrakło mi głębszej refleksji nad tekstem.

Niezależnie od walorów muzycznych wykonania, publiczność zapamiętała też piękny, a zarazem prosty zabieg reżyserki, żeby w finale Bellezza ujęła za rękę pierwszą skrzypaczkę Elizabeth Blumenstock, wyprowadziła ją z orkiestry, usadowiła na krześle z przodu sceny i zaśpiewała „Tu del Ciel ministro eletto” w tak intymnym duecie z koncertmistrzynią, by słuchacze zapomnieli o całym świecie. Kto wie, czy nie bardziej niż śpiew wzruszyła mnie stylowa gra weteranki nurtu wykonawstwa historycznego, prowadzącej smyczek po strunach instrumentu, który był już „dorosły”, kiedy Händel dopiero się rodził.

Nazajutrz po olśniewającej inauguracji przenieśliśmy się do Deutsches Theater, gdzie rokrocznie odbywa się premiera nowej inscenizacji którejś z oper patrona festiwalu. Tym razem organizatorzy sprawili niektórym bywalcom niespodziankę, włączając się w coraz szerszą kampanię wskrzeszenia gatunku pasticcio. Pisałam o niej wielokrotnie, zwłaszcza w kontekście Rivoluzione e Nostalgia w La Monnaie, nie muszę więc nikogo przekonywać, jak gorąco jej kibicuję. Nie muszę też dodawać, że stworzenie dobrego pasticcia wymaga ogromnej wiedzy, nie tylko muzykologicznej; mrówczej pracy i anielskiej cierpliwości; nade wszystko zaś prawdziwej wiary w trwałość i siłę przekazu formy operowej.

Krystian Lada udowodnił, że z fragmentów oper Verdiego można złożyć spójną opowieść o rewolcie 1968 roku i jej dalekosiężnych konsekwencjach. George Petrou i Laurence Dale – znakomity tenor brytyjski, który po zakończeniu triumfalnej kariery zajął się reżyserią i dyrygenturą – podeszli do rzeczy z pozoru bardziej zachowawczo, tworząc Händlowskie pasticcio na motywach opowiadania Balzaka Sarrasine. Mało kto jednak pamięta, że drugie życie tej literackiej miniatury z 1830 roku zaczęło się właśnie w roku 1968 – od poświęconego jej seminarium Rolanda Barthes’a, który zapis swoich wykładów w paryskiej École pratique des hautes études opublikował w słynnej książce S/Z. Dokonał w niej brawurowej dekonstrukcji „logiki fabuły”, której osią jest historia młodego, zbuntowanego rzeźbiarza i jego obsesyjnej miłości do pięknej śpiewaczki Zambinelli – niechętnej nawiązaniu bliższej znajomości z artystą, który nie ma pojęcia, że obiekt jego westchnień jest w rzeczywistości pięknym kastratem.

Na słabość nowej teorii znaczeń Barthes’a wskazywała między innymi Ewa Bieńkowska, pisząc, że z lektury S/Z wyniosła raczej wrażenie obcowania z człowiekiem, dla którego „czytanie jest rozkoszą i który tej subtelnej przyjemności chciałby i nam udzielić”. Książka odbiła się jednak szerokim echem w świecie i pociągnęła za sobą falę zainteresowania zapomnianym utworem Balzaka, z oczywistych względów także wśród muzyków i ludzi teatru. Historię Sarrasine’a i Zambinelli opowiedział między innymi Neil Bartlett w głośnym niegdyś wodewilu operowym z muzyką Nicolasa Bloomfielda.

Sarrasine. Juan Sancho w roli tytułowej i Samuel Mariño jako Zambinella. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Petrou i Dale podeszli do Sarrasine w taki sposób, w jaki Bieńkowska wyobraziła sobie kiedyś zaczytanego w Balzaku Barthes’a, który „smakuje każde słowo, przywołuje na pomoc (…) całe swoje wykształcenie, wszystkie wiadomości i skojarzenia, jakich dostarcza solidna i szeroko zakrojona edukacja”. Petrou skompilował materiał muzyczny dwuaktowego pasticcia wyłącznie z utworów Händla – fragmentów oper, kantat i oratoriów (często w wersjach alternatywnych lub odrzuconych przez kompozytora), ale też wyimków z concerti grossi – z nawracającym motywem sarabandy, która objawia się pod najrozmaitszymi postaciami, od fragmentu instrumentalnego z Almiry, przez arię „Lascia la spina” z Il trionfo, aż po pamiętną z Barry’ego Lyndona sarabandę z Suity d-moll HWV 437. Dale uzupełnił libretto dialogami francuskimi i włoskimi.

Twórcy dochowali wierności Balzakowskiej „opowieści w opowieści”, uwypuklając zarówno dwa równolegle rozwijane wątki miłosne – czyli zaloty Narratora, utożsamionego tutaj z Balzakiem, do Madame de Rochefide, oraz wcześniejsze o lat kilkadziesiąt zauroczenie Sarrasine’a kastratem Zambinellą – jak i obecne w literackim pierwowzorze zderzenia przeciwieństw: mroku z przepychem, młodości ze starością, urody z brzydotą. Pomogły w tym oszczędne, dobrze oświetlone przez Johna Bishopa dekoracje Giorginy Germanou, na których tle scenografka tym skuteczniej budowała wielowątkową strukturę narracji przy użyciu sugestywnych kostiumów. Dodajmy, że w bardzo dobrej współpracy z reżyserem, który poprowadził solistów – oraz towarzyszących im w rolach pobocznych troje aktorów Deutsches Theater – z iście brytyjską precyzją.

Główny ciężar spoczął na czworgu śpiewaków, z których odbiorcom najbardziej zapadł w pamięć Samuel Mariño w roli Zambinelli. Istotnie, jakby dla niego stworzonej: wenezuelski sopranista odznacza się nie tylko nietypowym głosem, ale też intrygującą, androgyniczną urodą, która w połączeniu z niezłym rzemiosłem aktorskim pozwoliła mu stworzyć przekonującą postać nieszczęśliwego kastrata. W przeciwieństwie do większości kolegów po fachu nie podzielam jednak zachwytów nad wokalną stroną jego popisu. Mariño dysponuje sopranem niewątpliwie urodziwym, ale niepopartym rzetelną techniką – choć z pewnością potrafi „oszukiwać” spektakularnymi, często niepowiązanymi z logiką frazy trylami, oraz innymi, nie zawsze stylowymi ozdobnikami. Wolumen ma nikły i nie umie nawet tego ukryć: na dobrą sprawę wyczerpał cały swój potencjał w arii „L’armi implora” z pierwszego aktu. Pod względem muzycznym zdecydowanie górował nad nim Juan Sancho w roli tytułowej, śpiewak, z którym zetknęłam się po raz pierwszy na żywo w ubiegłym roku w Madrycie, przy okazji premiery Achille in Sciro Corsellego. Pewien nadmiar ekspresji w jego soczystym tenorze – rażący wówczas w partii Nearco – tym razem sprawdził się doskonale jako nośnik miłosnych cierpień Sarrasine’a. W piękną i subtelną Madame de Rochefide wcieliła się grecka sopranistka Myrsini Margariti, obdarzona głosem świetlistym i szeroko otwartym w górnym rejestrze, aczkolwiek chwilami zanadto rozwibrowanym. Na mięciutki, roziskrzony barwami basso cantante Sretena Manojlovicia (Balzac) zwróciłam uwagę już w 2019 roku, w wiedeńskiej Halce pod batutą Łukasza Borowicza, w której powierzono mu epizodyczną rolę Dudziarza. Wtedy też doceniłam jego talent aktorski, choć Mariusz Treliński obszedł się dość bezceremonialnie z kreowaną przez niego postacią. Sposób, w jaki Manojlović zbudował charakter Lotaria w przedstawieniu Flavia na ubiegłorocznym Bayreuth Baroque, stał się przedmiotem pogłębionej analizy kilkorga moich studentów w warszawskiej Akademii Teatralnej. Jego Balzac w Sarrasine dowodzi konsekwentnego rozwoju artysty, zarówno w warstwie wokalnej (cudownie namiętny, „wyszeptany” duet z Madame de Rochefide w I akcie), jak i aktorskiej. Laurence Dale powierzył mu niezmiernie trudne zadanie wcielenia się w uczestnika zdarzeń, a zarazem obserwującego rzecz z dystansu „opowiadacza”. I jego właśnie, nie zaś wysłanników kardynała, uczynił zabójcą Sarrasine’a – w finale opery Balzac ratuje Zambinellę, zadając coup de grâce nieszczęśliwej, oszalałej z bólu istocie, którą sam stworzył jako narrator.

Koncert w Stadthalle Northeim. Lutz Koppetsch i Bayerisches Kammerorchester Bad Brückenau pod batutą Johannesa Moesusa. Fot. Alciro Theodoro da Silva

Wyjechałam z Getyngi dwa dni po premierze Sarrasine, zdążyłam się jednak przekonać, że Petrou z powodzeniem kontynuuje misję swoich poprzedników. Uśmiałam się na niespełna godzinnym występie zespołu NeoBarock, który z pomocą ludzików LEGO i projekcji Michaela Sommera wytłumaczył maluchom, o czym są Les Indes galantes Rameau. Doceniłam koncert saksofonisty Lutza Koppetscha i Bayerisches Kammerorchester Bad Brückenau pod dyrekcją Johannesa Moesusa w Stadthalle Northeim, przygotowany rzetelnie, choć głównie z myślą o starszych słuchaczach, wciąż nienawykłych do brzmienia dawnych instrumentów. Posmutniałam na wieść, że Ernst Puschmann – „Dzwonnik z St. Jacobi”, który od lat rozbudowywał kościelny kurant o kolejne dzwony i w zeszłym roku stworzył „prawdziwy”, dwuoktawowy karylion – zmarł niespełna miesiąc przed otwarciem Händel-Festspiele. Na szczęście zdążył zainaugurować instrument wcześniej – i można przypuszczać, że Martin Begemann z dumą przejął po nim schedę jako wykonawca poranków festiwalowych z wieży kościoła św. Jakuba.

W przyszłym roku postaram się usłyszeć i zobaczyć więcej. Niech potem wraca. Nigdy dość niespodzianek.

They Came to Share Love, Not Hatred

In mid-May 1968, two days after the occupation of the Sorbonne and the general strike in France began, Jean-Louis Barrault opened the doors of the Odéon to a crowd of several thousand demonstrators. He did not suspect that the events of the 1830 July Revolution, when the theatre became one of the main centres of activity for the rebellious youth of the day, would be repeated in a distorted form and get out of hand. The first barricades made of cars, fallen trees and furniture hauled from the university were already standing in the Latin Quarter. The red banners of the socialists and the black flags of the anarchists flew in the streets, tear gas fumes were in the air. The protesting students ripped the lids off the city’s rubbish bins to use them as shields in clashes with the police. They were joined by artists, intellectuals and a growing number of agitators. On the night of 16-17 May Barrault noted in his diary: “We feel betrayed and have no desire to take sides. We are moved only by genuine students. It seems to me that they have been betrayed as much as we have”.

The revolt in Italy began much earlier and lasted much longer, from 1966 until the autumn of 1969. It swept through universities all over the country, from Milan and Turin, Naples and Padua, to Genoa and Salerno. Unlike in France, in Italy the student movement merged from the very beginning with the workers’ movement. The students helped the strikers edit leaflets, and held joint meetings to analyse the course of events and plan strategies for the future. The government focused primarily on torpedoing the activities of the extreme left. It ignored extremists on the other side, including the radical, neo-fascist faction of the Ordine Nuovo. In December 1969 two members of the organisation carried out a bomb attack in Milan’s Piazza Fontana. Seventeen people were killed. The “creeping May” ended and the “years of lead” began.

One hundred and twenty years earlier, in 1848, when the riots later referred to as “Cinque giornate” broke out in Milan, Verdi happened to be in Paris. Hearing about the uprising, he set out for Lombardy and arrived there on 5 April, two weeks after the end of the uprising. In a letter to Francesco Piave he announced that he was drunk with happiness after the rebels’ victory and did not intend to waste paper on composing, when it would be better to use it to make casings for bullets. It was a Pyrrhic victory. The losses suffered by Milanese were twice as big as those of the Austrians they chased away; and the Austrians returned to the city in July. The Risorgimento lasted until 1871 and did not end with the unification of all the lands inhabited by Italians. The year 1968 changed the face of the world, but it is still only one of the many milestones on the path to a united Europe that is yet to be travelled.

Rivoluzione. Enea Scala (Carlo). Photo: Karl Forster

Jacques Mallet du Pan was a royalist, but he rightly compared a revolution to Saturn devouring his own children. Krystian Lada followed this clue in his latest project, commissioned by Brussels’ La Monnaie and its boss Peter de Caluwe. This was the second attempt by the company – after the well-received Bastarda based on a concept by Olivier Fredj – to revive the Baroque pasticcio convention. However, while the idea behind the Bastarda was to extract the Queen Elizabeth thread from Donizetti’s four operas and glue their fragments together into a new, though still “Tudor”, whole, Lada went much further, creating a true pasticcio: an entirely new story based on musical material from Verdi’s sixteen operas, written during the initial stage of the struggle for the unification of Italy. The first part of the diptych, Rivoluzione, is set during the tumultuous 1968 riots, the second, Nostalgia – forty years later, when memories of the revolution are revived at a vernissage, under the impact of a sculptural installation drawing on those events.

A crazy idea, requiring painstaking dramaturgical work and a meticulous selection of fragments to match the concept (fragments taken from Oberto, Ernani, Stiffelio, I Lombardi alla prima crociata, Attila, I due Foscari, Giovanna d’Arco and Un giorno di regno, as well as from Nabucco and Macbeth, among others), and yet it turned out to be successful and, paradoxically, in many ways truly “Verdian” in spirit. If purists missed anything, it was a musical binder composed specifically for the occasion, which would have given both parts the semblance of a “genuine” nineteenth-century opera. Lada, however, opted for a different approach, stitching the various elements together with film inserts featuring the singers in spoken interactions and monologues, and thus avoided a “contamination” of Verdi’s music with any foreign musical body. And he probably did the right thing: the mosaic nature of the theatrical means used fitted much better with the narrative he devised, divided as it was by a distance of forty years, but still set in a not-so-distant past.

In Rivoluzione the action rushes forward like a crowd of enraged demonstrators. Lada plays out the crowd scenes brilliantly, weaves into the action excerpts from documentary films from the period, and enhances the message of the arias, cabalettas and ensembles thanks to the participation of street dancers (excellent choreography by Michiel Vandevelde). In the as usual clean stage space (the author of the entire concept was Lada, assisted in the making of the sets and video material by Łukasz Misztal and Jérémy Adonis, respectively; the costumes were designed by Adrian Stapf), superbly lit by Aleksander Prowaliński, a thread of truly Verdian intrigue is spun. The crucial character is the shipbuilder Carlo, a friend of Giuseppe, an engineering student and son of an influential police officer. Their “class inappropriate” relationship arises from their shared love of boxing. Giuseppe is dating Cristina, a film school student who still finds it impossible to recover from her old love for Carlo. Laura, Giuseppe’s sister, a violin student in a relationship with the pianist Lorenzo, who is head over heels in love with her, succumbs to a growing fascination with the devilishly handsome Carlo and abandons bourgeois ideals for the slogans of the revolt. Everything is heading for a dramatic finale on the barricades: Laura commits suicide and by the decision of the crowd joins the Pantheon of the great martyrs of the revolution.

Rivoluzione. Nino Machaidze (Laura) and Vittorio Prato (Giuseppe). Photo: Karl Forster

The story could have taken place anywhere in Europe at the time: in Paris, Milan, tank-wrecked Prague or Warsaw during the March 1968 events. Lada’s sources of inspiration might perhaps be found in Bertolucci’s The Dreamers or films by the French New Wave directors. Yet they can be more easily discovered in Verdi’s early operas, in which the “music of guns and cannons” is heard constantly, while youthful ideals clash with outbursts of equally youthful feelings in complicated amorous polygons. Lada used the potential of the Verdian convention to the full. He entrusted Laura with parts intended for a soprano with dramatic overtones, and Cristina – with parts suitable for a singer faithful to the tradition of the Italian bel canto of the likes of Donizetti and Bellini. The charismatic Carlo is a typical Verdi tenor, Giuseppe, an ambiguous character, is, appropriately, a baritone. Lorenzo’s anger and unrequited feelings are conveyed by a bass voice.

Lada “breaks” this convention with extraordinary sensitivity in Nostalgia, which takes place forty years later. Cristina is gone. Her daughter Virginia has inherited her late mother’s love of film art, subtle beauty and no less subtle voice (Lada cast the same singer in the role). The protagonists have aged. Carlo is a baritone, Giuseppe a bass and Lorenzo stops singing altogether (the bass is replaced with the actor Denis Rudge). Icilio, a politically engaged artist, sings with a tenor in which we can hear a distant echo of young Carlo’s voice. Enter Donatella, an art gallery owner, who organises a double vernissage of Virginia’s film and her boyfriend Icilio’s sculpture, entitled “Barricade 1968”. This archetypal Verdi prima donna will provoke a catharsis on the scale of an ancient tragedy in the finale: she will accidentally make Virginia realise who her father really is, summon the spirit of Laura from the beyond, unleash dormant energy in three old men, order them to destroy Icilio’s work and chase away the demons of the revolution that devoured everything they once loved.

There are several very memorable images in this diptych: a girl’s naïve delight at the sight of an atomic mushroom cloud, a delight stifled a moment later by the immense sadness of the “Patria opressa” chorus from Macbeth; the finale of the third act of Rivoluzione, binging to mind ghastly associations with Géricault’s Raft of the Medusa and several paintings by Delacroix; and the symbolic ending of Nostalgia, in which Lorenzo tries to rescue a plaster bust of Verdi from an orgy of destruction. This was another encounter for me with ultra-modern opera theatre, precisely directed, intricately put together from a myriad of perfectly fitting pieces, but, at the same time, drawing on the composer’s legacy with a fidelity bordering on homage.

Huge credit for this goes to all the musicians involved in the project, above all to the conductor Carlo Goldstein, who combines an admirable knowledge of the Verdian idiom with a sensual fervour of interpretation. Laura was finely portrayed by Nino Machaidze, singing with an impeccably produced soprano that was powerful and perfectly developed in the upper range, although not very resonant in the middle. Endowed with a luscious and tireless tenor, perfect for the role of Carlo in Rivoluzione, Enea Scala could have varied the dynamics a bit more, but I will put this minor shortcoming down to his enthusiasm, which enabled him to build a more convincing character of the young rebel. Scott Hendricks, his older incarnation in Nostalgia, has a fairly small and rather gravelly baritone, which in the second part of the diptych should, paradoxically, be regarded as an asset. The two performers of the role of Giuseppe, the baritone Vittorio Prato and the bass Giovanni Battista Parodi, did a great job. I admire the expressive power of Justin Hopkins’ interpretation (of Lorenzo), although his dark, velvety bass would definitely have benefitted in terms of beauty of tone, had the artist not been prone to singing with a low larynx. Paride Cataldo, an artist with a resonant and richly coloured lyric tenor, did well in the small role of Icilio.

Nostalgia. Gabriela Legun (Virginia), Giovanni Battista Parodi (Giuseppe), and Helena Dix (Donatella). Photo: Karl Forster

As usual, I have saved the best for last. The sensation of the diptych was Gabriela Legun in the dual role of Cristina and Virginia. Legun is a phenomenally gifted Polish soprano, winner of the 2019 Ada Sari Competition, who I think will have a beautiful international career. Legun’s golden, soft voice already impresses with its impeccable technique, and if her interpretations are still “transparent” at times, they will certainly become more expressive as she accumulates more stage experience. The other jewel in the vocal crown of Rivoluzione e Nostalgia was undoubtedly Helena Dix (Donatella), a singer endowed with a supple, sensuous, truly Verdian soprano, which she wields with enough awareness to turn Lady Macbeth’s great madness scene into both a dazzling display of bel canto and a perverse parody of the convention associated with the role. In today’s opera houses it is rare to find such an great combination of superb singing and outstanding acting with an unparalleled sense of humour.

Jean-Louis Barrault wrote shortly after the events of May 1968 that the streets of Paris were seized by hatred, that people would not be able to realise the momentousness and consequences of those events for a long time. I think the time has come. Krystian Lada and the co-authors of the success of his Brussels diptych began to dig out from under that hatred the first crumbs of love – the one that died, the one that was revived years later and the one that will last forever. As in Verdi’s music, which turned out to be a perfect vehicle for a story about quite different times.

Translated by: Anna Kijak

Współkochać przyszli, nie współnienawidzić

W połowie maja 1968 roku, dwa dni po zajęciu Sorbony i rozpoczęciu strajku powszechnego we Francji, Jean-Louis Barrault otworzył bramy Odéonu przed kilkutysięczną rzeszą demonstrantów. Nie podejrzewał, że wydarzenia rewolucji lipcowej roku 1830, kiedy teatr stał się jednym z głównych ośrodków aktywności ówczesnej zbuntowanej młodzieży, powtórzą się w spotworniałym kształcie i wymkną spod kontroli. W Dzielnicy Łacińskiej stały już pierwsze barykady z samochodów, zwalonych drzew i mebli wyniesionych z uczelni. Na ulicach powiewały czerwone sztandary socjalistów i czarne flagi anarchistów, w powietrzu unosiły się opary gazu łzawiącego. Protestujący studenci zrywali pokrywy z miejskich kubłów na śmieci, żeby używać ich jako tarcz w starciach z policją. Dołączali do nich artyści, intelektualiści i coraz liczniejsze grupy agitatorów. W nocy z 16 na 17 maja Barrault zanotował w swoim dzienniku: „czujemy się zdradzani i nie mamy ochoty opowiadać się po niczyjej stronie. Wzruszają nas tylko prawdziwi studenci. Wydaje mi się, że zostali zdradzeni tak samo jak my”.

Rewolta we Włoszech zaczęła się dużo wcześniej i trwała znacznie dłużej, od 1966 aż do jesieni 1969 roku. Przetoczyła się przez uniwersytety w całym kraju, od Mediolanu i Turynu, przez Neapol i Padwę, aż po Genuę i Salerno. We Włoszech – w przeciwieństwie do Francji – ruch studencki zrósł się od początku z ruchem robotniczym. Studenci pomagali strajkującym redagować ulotki i organizowali wspólne spotkania, żeby analizować przebieg wydarzeń i snuć strategie na przyszłość. Rząd skupił się przede wszystkim na torpedowaniu działalności skrajnej lewicy. Zlekceważył ekstremistów z drugiej strony, między innymi radykalny, neofaszystowski odłam Ordine Nuovo. W grudniu 1969 dwóch członków organizacji dokonało zamachu bombowego na Piazza Fontana w Mediolanie. Zginęło siedemnaście osób. We Włoszech skończył się „pełzający maj”, zaczęły się „lata ołowiu”.

Sto dwadzieścia lat wcześniej, w 1848 roku, gdy w Mediolanie wybuchły zamieszki nazwane później „Cinque giornate”, Verdi przebywał akurat w Paryżu. Na wieść o powstaniu wyruszył do Lombardii i dotarł na miejsce 5 kwietnia, dwa tygodnie po zakończeniu zrywu. W liście do Francesca Piavego oznajmił, że jest pijany ze szczęścia po zwycięstwie buntowników i nie zamierza marnować papieru na komponowanie, skoro lepiej go użyć do produkcji łusek do pocisków. Pyrrusowe to było zwycięstwo. Mediolańczycy ponieśli przeszło dwukrotnie większe straty niż przepędzeni przez nich Austriacy, którzy i tak wrócili do miasta w lipcu. Risorgimento dobiegło kresu dopiero w 1871 roku i nie skończyło się zjednoczeniem wszystkich ziem zamieszkanych przez Włochów. Rok 1968 zmienił oblicze świata, ale wciąż jest tylko jednym z kamieni milowych na nieprzebytej drodze do zjednoczonej Europy.

Rivoluzione, scena zbiorowa. Fot. Karl Forster

Jacques Mallet du Pan był rojalistą, ale słusznie przyrównał rewolucję do pożerającego własne dzieci Saturna. Tym tropem poszedł Krystian Lada w swoim najnowszym przedsięwzięciu, zrealizowanym na zamówienie brukselskiej La Monnaie i jej szefa Petera de Caluwe. To już druga na tej scenie – po dobrze przyjętej Bastardzie według koncepcji  Oliviera Fredja – próba wskrzeszenia barokowej konwencji pasticcio. O ile jednak zamysł Bastardy polegał na wyodrębnieniu wątku królowej Elżbiety z czterech oper Donizettiego i sklejeniu ich fragmentów w nową, wciąż „tudorowską” całość, o tyle Lada posunął się znacznie dalej, tworząc rasowe pasticcio: całkiem nową opowieść opartą na materiale muzycznym z szesnastu oper Verdiego, powstałych w początkowej fazie walk o zjednoczenie Włoch. Pierwsza część dyptyku, Rivoluzione, rozgrywa się w burzliwej scenerii rozruchów 1968 roku, druga, Nostalgia – czterdzieści lat później, kiedy wspomnienia rewolucji odżywają na pewnym wernisażu, pod wpływem nawiązującej do tamtych wydarzeń instalacji rzeźbiarskiej.

Pomysł szalony, wymagający benedyktyńskiej pracy dramaturgicznej i pieczołowitego wyboru dostosowanych do koncepcji fragmentów (zaczerpniętych między innymi z Oberta, Ernaniego, Stiffelia, I Lombardi alla prima crociata, Attili, I due Foscari, Giovanny d’Arco i Un giorno di regno, ale także z Nabucca i Makbeta), a mimo to udany i – paradoksalnie – pod wieloma względami prawdziwie „verdiowski” z ducha. Jeśli purystom czegokolwiek zabrakło, to skomponowanego specjalnie na tę okoliczność muzycznego spoiwa, które nadałoby obu częściom pozór „prawdziwej” XIX-wiecznej opery. Lada poszedł jednak inną drogą, łącząc poszczególne elementy filmowymi wstawkami z udziałem śpiewaków w mówionych interakcjach i monologach, dzięki czemu uniknął „skażenia” muzyki Verdiego jakimkolwiek obcym ciałem muzycznym. I zapewne postąpił słusznie: mozaikowość użytych środków teatralnych znacznie lepiej pasuje do wykoncypowanej przez niego narracji, przedzielonej czterdziestoletnią cezurą, wciąż jednak osadzonej w nieodległej przeszłości.

W Rivoluzione akcja pędzi naprzód jak tłum rozjuszonych demonstrantów. Lada fenomenalnie rozgrywa sceny zbiorowe, wplata w akcję fragmenty dokumentalnych filmów z epoki, wzmacnia wydźwięk arii, cabalett i ansambli udziałem tancerzy ulicznych (znakomita choreografia Michiela Vandevelde). W jak zwykle czystej przestrzeni scenicznej (autorem całej koncepcji jest Lada, w realizacji scenografii i materiałów wideo wspierany odpowiednio przez Łukasza Misztala i Jérémy’ego Adonisa; kostiumy zaprojektował Adrian Stapf), znakomicie oświetlonej przez Aleksandra Prowalińskiego, przędzie się nić iście verdiowskiej intrygi. Osiową postacią jest stoczniowiec Carlo, przyjaciel Giuseppe, studenta inżynierii i syna wpływowego oficera policji. Ich „niewłaściwa klasowo” relacja wynika ze wspólnego zamiłowania do boksu. Giuseppe chodzi z Cristiną, studentką szkoły filmowej, która wciąż nie może się wyleczyć z dawnej miłości do Carla. Laura, siostra Giuseppe, studentka klasy skrzypiec, związana z zakochanym w niej po uszy pianistą Lorenzem, ulega narastającej fascynacji zabójczo przystojnym Carlem i porzuca burżuazyjne ideały na rzecz haseł rewolty. Wszystko zmierza do dramatycznego finału na barykadach: Laura popełnia samobójstwo i decyzją tłumu dołącza do korowodu wielkich męczenników rewolucji.

Rivoluzione. Nino Machaidze (Laura). Fot. Karl Forster

Ta historia mogłaby dziać się w dowolnym miejscu ówczesnej Europy: w Paryżu, Mediolanie, rozjeżdżanej czołgami Pradze, a nawet marcowej Warszawie. Źródeł inspiracji Lady można by doszukiwać się w Marzycielach Bertolucciego albo w filmach francuskich reżyserów Nowej Fali. Tyle że prościej odnaleźć je we wczesnych operach Verdiego, w których nieustannie rozbrzmiewa „muzyka karabinów i armat”, a młodzieńcze ideały ścierają się z porywami równie młodzieńczych uczuć w skomplikowanych wielokątach miłosnych. Lada wykorzystał potencjał Verdiowskiej konwencji do cna. Laurze powierzył partie przeznaczone na sopran o zabarwieniu dramatycznym, Cristinie – odpowiednie dla śpiewaczki wiernej tradycji włoskiego belcanta spod znaku Donizettiego i Belliniego. Charyzmatyczny Carlo jest typowym verdiowskim tenorem, Giuseppe, bohater niejednoznaczny, śpiewa stosownym dla tej postaci barytonem. Nośnikiem gniewu i zawiedzionych uczuć Lorenza jest głos basowy.

Lada z niebywałą wrażliwością „złamał” tę konwencję w rozgrywającej się czterdzieści lat później Nostalgii. Nie ma już Cristiny. Jej córka Virginia odziedziczyła po zmarłej matce zamiłowanie do sztuki filmowej, subtelną urodę i nie mniej subtelny głos (Lada obsadził w tej roli tę samą śpiewaczkę). Bohaterowie się postarzeli. Carlo śpiewa barytonem, Giuseppe basem, Lorenzo przestaje śpiewać w ogóle (basa zastąpił aktor Denis Rudge). W tenorze Icilia, zaangażowanego politycznie artysty, pobrzmiewa odległym echem głos młodego Carla. Na scenę wkracza Donatella, właścicielka galerii sztuki, która urządza podwójny wernisaż filmu Virginii i rzeźby jej chłopaka Icilii, zatytułowanej „Barykada 1968”. Ten archetyp verdiowskiej primadonny sprowokuje w finale katharsis na miarę antycznej tragedii: bezwiednie uświadomi Virginii, kto jest naprawdę jej ojcem, przywoła z zaświatów ducha Laury, wyzwoli w trzech starych mężczyznach uśpioną energię, każe im zniszczyć dzieło Icilii i rozpędzić demony rewolucji, która pożarła wszystko, co kiedyś kochali.

Kilka obrazów z tego dyptyku głęboko zapadło mi w pamięć: cielęcy zachwyt dziewczyny na widok atomowego grzyba, zdławiony po chwili bezbrzeżnym smutkiem chóru „Patria opressa” z Makbeta; finał trzeciego aktu Rivoluzione, przywołujący na myśl upiorne skojarzenia z Tratwą Meduzy Géricaulta i kilkoma płótnami Delacroix; symboliczny koniec Nostalgii, w którym Lorenzo próbuje ocalić z orgii zniszczenia gipsowe popiersie Verdiego. Po raz kolejny zetknęłam się z ultranowoczesnym teatrem operowym, precyzyjnie wyreżyserowanym, misternie złożonym z mnóstwa idealnie pasujących do siebie kawałków, a zarazem odnoszącym się do spuścizny kompozytora z wiernością graniczącą z hołdem.

Ogromna w tym zasługa wszystkich uczestniczących w tym przedsięwzięciu muzyków, przede wszystkim dyrygenta Carla Goldsteina, łączącego podziwu godną znajomość Verdiowskiego idiomu ze zmysłową żarliwością interpretacji. W partii Laury świetnie wypadła Nino Machaidze, śpiewająca nieskazitelną emisją, sopranem potężnym i doskonale rozwiniętym w górnym odcinku skali, choć niezbyt nośnym w średnicy. Enea Scala, obdarzony tenorem soczystym i niezmordowanym, idealnym do roli Carla w Rivoluzione, mógłby odrobinę wyraziściej różnicować dynamikę, ten drobny mankament złożę jednak na karb zapału, który pozwolił mu zbudować tym bardziej przekonującą postać młodego buntownika. Scott Hendricks, jego starsze wcielenie w Nostalgii, dysponuje barytonem niedużym i dość chropawym, co w drugiej części dyptyku należy paradoksalnie uznać za atut. Obydwaj wykonawcy partii Giuseppe, baryton Vittorio Prato i bas Giovanni Battista Parodi, wywiązali się ze swych zadań bez zarzutu. Podziwiam siłę wyrazu interpretacji Justina Hopkinsa (Lorenzo), choć jego ciemny, aksamitny bas zdecydowanie zyskałby na urodzie, gdyby artysta nie miał skłonności do śpiewu na obniżonej krtani. W niewielkiej roli Icilia dobrze się sprawił Paride Cataldo, obdarzony dźwięcznym i bogatym w barwie tenorem lirycznym.

Nostalgia. Scott Hendricks (Carlo) i Helena Dix (Donatella). Fot. Karl Forster

Najlepsze jak zwykle zachowałam sobie na koniec. Sensacją dyptyku okazała się Gabriela Legun w podwójnej roli Cristiny i Virginii, fenomenalnie uzdolniona polska sopranistka, zwyciężczyni Konkursu imienia Ady Sari w 2019 roku, której wróżę piękną międzynarodową karierę. Złocisty, miękki głos Legun już teraz imponuje nieskazitelną techniką, a jeśli jej interpretacje są jeszcze chwilami „przezroczyste”, z pewnością nabiorą ekspresji w miarę gromadzenia przez nią doświadczeń scenicznych. Drugą perłą w wokalnej koronie Rivoluzione e Nostalgia była niewątpliwie Helena Dix (Donatella), obdarzona giętkim, zmysłowym, prawdziwie verdiowskim sopranem, którym włada na tyle świadomie, by z wielkiej sceny szaleństwa Lady Makbet uczynić zarazem olśniewający popis bel canto, jak i przewrotną parodię związanej z tą rolą konwencji. W dzisiejszych teatrach operowych rzadko się trafia tak celne połączenie znakomitego śpiewu i wybitnej gry aktorskiej z niezrównanym poczuciem humoru.

Jean-Louis Barrault pisał niedługo po wydarzeniach majowych 1968 roku, że ulice Paryża zagarnęła nienawiść, że ludzie długo nie będą mogli sobie uświadomić doniosłości i konsekwencji tamtych wydarzeń. Chyba już przyszła pora. Krystian Lada i współtwórcy sukcesu jego brukselskiego dyptyku zaczęli wygrzebywać spod tamtej nienawiści pierwsze okruchy miłości – tej, która zginęła, tej, która odżyła po latach, i tej, która trwać będzie wiecznie. Jak w muzyce Verdiego, która okazała się idealnym wehikułem opowieści o całkiem innych czasach.

And They Went to the End of the World

When it is time to sow millet in the mountains of northern Taiwan, the men of the indigenous Bunun ethnic group celebrate the Pasibutbut ritual. Dressed in festive garments, they line up in a circle, entwined by their arms, and then intone a song to the powerful deity dehanin. The singing begins in a very low register and gradually rises with a series of microtonal changes happening synchronously in all the voices. In fact, there are no more than five voices, but owing to the heterophonic texture, and the harmonics of various timbres and pitches, the song gives the impression of being a highly complex polyphonic piece. The singing is said to have been inspired by the buzzing of bees, the swoosh of waterfalls and the rustling of bamboo leaves. Pasi means community, butbut – mutual support. The ritual lasts a few minutes, and the degree of harmony between the singers is regarded as a signal of whether the harvest will be good.

When the first sounds of Joby Talbot’s Path of Miracles rang out in King’s College Chapel in Cambridge – in an excerpt reminiscent of the Pasibutbut ritual, but with a more condensed and rising crescendo until a powerful clash with the anthem Dum Pater Familias – I immediately thought that the degree of understanding among the members of the Tenebrae choir augured a remarkably bountiful harvest. The hour-long piece, a musical record of a pilgrimage to Santiago da Compostela along the Camino Francés, the busiest of the Ways of St. James, was commissioned especially for Tenebrae and premiered in 2005, at London’s St. Bartholomew-the-Great Church. It has since travelled halfway across the world with the ensemble. In 2006 it was heard in Spanish churches along the French Way, a decade later it was included in the main programme of the choir’s 15th anniversary celebrations, and this year it came to Cambridge the day after a concert at St. Martin-in-the-Fields, only to end up at Hamburg’s Elbphilharmonie two days later, on 29 March. Tenebrae is planning at least three more performances of Path of Miracles before the end of the year, also in Switzerland.

Tenebrae. Photo: Sim Canetty-Clarke

When he accepted the commission, Talbot had barely turned thirty, but he already had some notable compositional successes under his belt – and in surprisingly diverse fields at that, from quite “serious” commissions, including for the BBC Philharmonic, to music for TV series, and collaborations with pop and rock bands. The work on Path of Miracles lasted over three years and from the beginning it was marked by a genuine admiration for Tenebrae’s musical craftsmanship. There is indeed much to admire, as this is a truly remarkable ensemble. It was founded by the countertenor Nigel Short, a longtime member of The King’s Singers and The Tallis Scholars, an oratorio and opera soloist as well as a composer, who dreamed of a choir that would combine the panache and drama of performance with precision worthy of the best chamber ensembles. Singers of the stature of Emma Walshe, Guy Cutting and Matthew Brook have all passed through his Tenebrae. The 19-strong line-up in the Cambridge performance of Path of Miracles included two members of the illustrious Gesualdo Six group – its founder Owain Park and Joseph Wicks.

Talbot has taken full advantage of Tenebrae’s potential, writing the score for seventeen vocal parts and dividing the material into four movements – choral images of four stopovers along the pilgrimage route, from Roncesvalles, the first stopover on the Camino Francés after crossing the Pyrenees, through Burgos and León to Santiago. The different movements are sharply contrasted. The trance-like beginning and the euphoria that accompanies the start of the journey are followed by a period of battling with dark forces in Burgos; the battle gets forgotten in the light-bathed León cathedral. The fourth movement begins with an arduous climb to the top of Monte de Gozo – Mountain of Joy – where the euphoria returns at the sight of the towers of the Santiago cathedral. However, this is not the end of the way, which, after the spiritual rapture and unbridled revelry in the city of St. James, leads the pilgrims to the end of the world, or Finisterre, where they can finally take a dip in the ocean, wash off the dirt and start everything all over again.

Joby Talbot. Photo: Anna McCarthy

The composer has confused the pilgrims’ tongues. Texts taken from liturgical and medieval sources (in Latin, Greek, French, German, Basque and Spanish) are cemented by English poems by Robert Dickinson, responsible for the entire libretto. Musically, Path of Miracles is a masterpiece of noble eclecticism. Talbot successfully appeals to the sensibilities of every listener. If he verges on kitsch anywhere, it is only in the León section, where he has succumbed to the temptation to paint a mood of bliss with oversimplified harmonic means. Elsewhere, however, he impresses with his technical mastery: he brilliantly juxtaposes textures, contrasts sounds in extreme registers, and plays with the movement of sound in space. He colours the melody with modalisms, shifts tonal centres with a grace worthy of the French impressionists, and stops chords by means of methods known from Tavener’s best works. Talbot has created a thing of unpretentious beauty, marked by a clear spiritual experience, accessible and understandable even to a diehard agnostic.

I find it difficult to imagine more sensitive and competent performers of this composition than the Tenebrae choir, in which each singer speaks in their own distinct voice, or blends into a perfectly coherent whole with the rest of the ensemble. And in doing so, they do not need to use a tuning fork, which has become an indispensable tool for most contemporary choristers. An hour of music flowing freely, without heads being tapped with a pitchfork, without the narrative being stopped in order for the right note to be given by the conductor. A performance that I listened to with delight, disbelief and regret that I would not experience such an emphatic sense of community and mutual support any time soon. We all need them like sunshine and water – not just for millet to grow.

Translated by: Anna Kijak

I poszli na kraniec świata

Kiedy w górach na północy Tajwanu nadchodzi czas siewu prosa, mężczyźni z rdzennej grupy etnicznej Bunun celebrują rytuał pasibutbut. Ubrani w odświętne szaty, ustawiają się w kręgu spleceni ramionami, po czym intonują pieśń do potężnego bóstwa dehanin. Śpiew rozpoczyna się w bardzo niskim rejestrze i stopniowo pnie się w górę, szeregiem mikrotonowych zmian, dokonujących się synchronicznie we wszystkich głosach. W zasadzie jest ich nie więcej niż pięć, ale ze względu na heterofoniczną fakturę i pojawiające się alikwoty rozmaitej barwy i wysokości pieśń sprawia wrażenie niezwykle skomplikowanego wielogłosu. Podobno inspiracją dla tych śpiewów było bzyczenie pszczół, szum wodospadów i szelest liści bambusa. Człon pasi oznacza wspólnotę, butbut – wzajemne wsparcie. Rytuał trwa kilka minut, a stopień porozumienia między śpiewakami uchodzi za prognostyk, czy żniwa będą udane.

Kiedy w King’s College Chapel w Cambridge rozległy się pierwsze dźwięki Path of Miracles Joby’ego Talbota – we fragmencie nawiązującym do rytuału pasibutbut, ale bardziej skondensowanym i narastającym crescendo aż do potężnego zderzenia z hymnem Dum Pater Familias – z miejsca uznałam, że stopień porozumienia między członkami chóru Tenebrae wróży nadzwyczaj obfite plony. Ten godzinny utwór, będący muzycznym zapisem pielgrzymki do Santiago da Compostela wzdłuż Camino Francés, najbardziej uczęszczanej z Dróg św. Jakuba, powstał na specjalne zamówienie zespołu i doczekał się prawykonania w 2005 roku, w londyńskim kościele St. Bartholomew-the-Great. Od tamtej pory przebył z nim pół świata. W roku 2006 zabrzmiał w hiszpańskich kościołach na trasie Drogi Francuskiej, dekadę później wszedł do głównego programu obchodów piętnastolecia chóru, w tym roku trafił do Cambridge nazajutrz po koncercie w St. Martin-in-the-Fields, żeby dwa dni później, 29 marca, zawędrować do Elbphilharmonie w Hamburgu. Do końca roku Tenebrae planują jeszcze co najmniej trzy występy z Path of Miracles, między innymi w Szwajcarii.

W chwili przyjęcia oferty Talbot ledwie przekroczył trzydziestkę, ale miał już za sobą kilka znaczących sukcesów kompozytorskich, i to na zadziwiająco zróżnicowanych polach, od całkiem „poważnych” zamówień, między innymi dla BBC Philharmonic, przez muzykę do seriali telewizyjnych, aż po współpracę z zespołami popowymi i rockowymi. Praca nad Path of Miracles zajęła mu przeszło trzy lata i od początku przebiegała pod znakiem niekłamanego podziwu dla rzemiosła muzycznego Tenebrae. A jest co podziwiać, bo to zespół naprawdę niezwykły. Powstał z inicjatywy kontratenora Nigela Shorta, wieloletniego członka King’s Singers i Tallis Scholars, solisty oratoryjnego i operowego, a także kompozytora, któremu zamarzył się chór łączący rozmach i dramatyzm wykonań z precyzją godną najlepszych ansambli kameralnych. Przez jego Tenebrae przewinęli się śpiewacy tej miary, co Emma Walshe, Guy Cutting i Matthew Brook. W dziewiętnastoosobowej obsadzie Path of Miracles w Cambridge znaleźli się między innymi dwaj członkowie znakomitej grupy Gesualdo Six – jej założyciel Owain Park oraz Joseph Wicks.

Chór Tenebrae. Fot. SIMPHOTOGRAPHY

Talbot w pełni wykorzystał potencjał Tenebrae, rozpisując partyturę na siedemnaście głosów wokalnych i ujmując materiał w cztery części – chóralne obrazy czterech przystanków na trasie pielgrzymki, od Roncesvalles, pierwszego postoju na Camino Francés po przekroczeniu Pirenejów, przez Burgos i León, aż po Santiago. Poszczególne części są wyraziście skontrastowane. Po transowym początku i euforii towarzyszącej wyruszeniu w podróż, w Burgos nastaje czas zmagań z siłą nieczystą, które odchodzą w niepamięć w zalanej światłem katedrze w León. Część czwarta zaczyna się żmudną wspinaczką na szczyt Monte de Gozo – Góry Radości – gdzie euforia powraca na widok wież katedry w Santiago. To jednak nie koniec drogi, która po duchowych uniesieniach i rozpasanej hulance w mieście św. Jakuba prowadzi pątników na koniec świata, czyli do Finisterre, gdzie mogą wreszcie zanurzyć się w oceanie, zmyć z siebie brud i zacząć wszystko od nowa.

Kompozytor pomieszał pielgrzymom języki. Teksty zaczerpnięte z liturgii i źródeł średniowiecznych (po łacinie, grecku, francusku, niemiecku, baskijsku i hiszpańsku) połączono spoiwem z angielskich wierszy Roberta Dickinsona, odpowiedzialnego za całość libretta. Pod względem muzycznym Path of Miracles jest arcydziełem szlachetnego eklektyzmu. Talbot z powodzeniem odwołuje się do wrażliwości każdego słuchacza. Jeśli gdziekolwiek ociera się o kicz, to jedynie w części León, gdzie uległ pokusie odmalowania nastroju błogości zanadto już uproszczonymi środkami harmonicznymi. Gdzie indziej jednak imponuje biegłością warsztatu: mistrzowsko zderza faktury, kontrastuje brzmienia w skrajnych rejestrach, bawi się ruchem dźwięku w przestrzeni. Zabarwia melodykę modalizmami, przesuwa centra tonalne z wdziękiem godnym francuskich impresjonistów, zatrzymuje współbrzmienia metodami znanymi z najlepszych utworów Tavenera. Tworzy rzecz bezpretensjonalnie piękną i naznaczoną wyraźnym przeżyciem duchowym, dostępnym i zrozumiałym nawet dla zatwardziałego agnostyka.

Joby Talbot. Fot. Anna McCarthy

Trudno mi sobie wyobrazić zespół wrażliwszych i bardziej kompetentnych odtwórców tej kompozycji niż chór Tenebrae, w którym każdy śpiewak już to przemawia własnym, odrębnym głosem, już to łączy się w idealnie spójną całość z resztą zespołu. A przy tym nie musi wspomagać się kamertonem, który stał się nieodłącznym narzędziem większości współczesnych chórzystów. Godzina muzyki płynącej swobodnie, bez stukania się w głowę widełkami, bez zatrzymywania narracji w oczekiwaniu na dźwięk podany przez dyrygenta. Wykonanie, którego słuchałam z zachwytem, niedowierzaniem i żalem, że nieprędko doświadczę tak dobitnego poczucia wspólnoty i wzajemnego wsparcia. Potrzebnych nam wszystkim jak słońce i woda – nie tylko po to, by proso urosło.

A Tale of a Flawed Knight

Dalibor the knight did really exist and was an ambiguous figure, to say the least. He came from an old family from Kozojedy, Central Bohemia. In 1483 his father, Aleš of Kozojedy, acquired the Mnetěš estate in the Litoměřice district, near the village of Ploskovice, where one of the first peasant revolts in the region took place thirteen years later. The peasants refused to fulfil their serf duties, seized the estate of the local feudal lord Adam of Drahonice, and then placed themselves under young Dalibor’s protection. Dalibor cleverly took advantage of the situation, seizing not only his neighbour’s lands and stronghold, but also his labour force. Knocked about and humiliated, burgrave Adam decided to assert his rights. He sued Dalibor in a Prague court and won, especially as the young scallywag was a reoffender: a few years before his own father had accused him of misappropriating part of his younger brother’s property. Dalibor was found guilty, but he did not give the cows, pigs and grain back to Ješek, which ended in another lost lawsuit, this time brought by his brother.

Dalibor’s case, brought by Adam of Drahonice, led to the establishment of a legal precedent which provided not only for the return of seized property, but also for the death penalty for the villain, who had taken the rebellious peasants under his protection. Dalibor was arrested on the orders of King Vladislav (that is, the Polish prince Vladislav II Jagiellon), and then imprisoned, apparently as the first ever prisoner, in a tower on the premises of the Prague Castle, today referred to fondly as Daliborka. The sentence was passed on 13 March 1498. Dalibor lost all his property, his noble title and his head: in the literal sense, as he was beheaded with an executioner’s axe. The later legend of the defender of the oppressed was written down only by Jan František Beckovský, a historian and member of the Order of the Knights of the Cross with the Red Star, author of Poselkyně starých přjběhůw cžeských, one of the most important tools of Czech patriotic education in the eighteenth century.

Jana Šrejma Kačírková (Jitka). Photo: Marek Olbrzymek

The story, along with the claim that Dalibor learned to play the violin in the castle tower, was picked up by Josef Wenzig, who submitted to Smetana a proposal for a German libretto even before the premiere of The Bartered Bride. The composer sketched the first act in October 1865 and completed the whole thing two years later – with an unabashed sense that he had created his life’s work. He was all the more upset by the cool reception of Dalibor, which after its premiere on 16 May 1868 at the Prague Provisional Theatre was labelled an “anti-national” opera , full of treacherous references to Wagner’s hated oeuvre. Despite hasty alterations, Dalibor disappeared from the repertoire for nearly twenty years and did not return to the public’s good graces until Smetana’s death. In the late nineteenth century it conquered Vienna and Germany. It appeared probably only once in Warsaw, in 1902. Popular in Czechia, after the WW2, in the 1960s, it slowly began to make its presence felt in the West, mainly through guest appearances of Czech companies (though not only thanks to them: in 1977 Harold C. Schonberg wrote warmly about it after a concert performance at Carnegie Hall, with New York ensembles and Teresa Kubiak as Milada, alongside Nicolai Gedda in the title role). The opera has been attracting increasing interest recently in German-speaking countries, being advertised as a Czech Lohengrin or Czech Fidelio. In 2024 it inaugurated the Moravian celebrations of the Year of Czech Music at the Janáček Theatre in Brno, in a new staging by David Pountney.

Dalibor is an undoubted masterpiece, although Smetana’s unparalleled melodic invention and sonic imagination is not always matched by the coherence of the dramatic concept. The narrative gets bogged down here and there, and sometimes strays into psychological improbability. In the first act we have an astonishing coup de foudre from Milada, who seems to be acting as a witness for the prosecution in the court scene, only to fall madly in love with Dalibor at the sight of the perpetrator of the ill-fated raid. There is an intriguing homoerotic subtext in Dalibor’s affection for the fiddler Zdeněk, who was killed by the burgrave – it runs through the opera until its finale, in which the knight, having rapturously reciprocated Milada’s love, dies with the names of both of them on his lips.

It is, therefore, not surprising that the producers of the Brno staging decided to make some cuts in the score, return to the original ending, and make some “improvements” to the Czech version of the libretto, written by Erwin Špindler. Less convincing is the decision to divide the three-act opera into two parts (before the first set change in the second act), if only because Jitka’s meeting with her beloved does not match, either musically or dramaturgically, the material of the first act. What appeals the least to the imagination is the director’s overall vision – Pountney has come up with the idea that Dalibor is a thoroughly political work and, worse still, decided to get this concept across to us extremely chaotically. The combination of allusions to the events of the Prague Spring with references to the figure of Bobby Sands and other IRA members who went on the tragic hunger strike in 1981, fighting for the status of political prisoners, does not add up to a universal picture of a struggle for the freedom of an oppressed nation, let alone provoke the audience to reflect on whether Dalibor was a brave defender of the weak or simply an ordinary villain. Especially since such reflections have nothing to do with the story told by Smetana.

Csilla Boross (Milada) and Peter Berger (Dalibor). Photo: Marek Olbrzymek

And that story is intricate enough and at times incoherent enough for a responsible director to resist the temptation to encase is in a plethora of additional meanings. Yet in Dalibor Pountney, an artist with an huge body of work and some truly outstanding productions to his credit, has taken dozens of his own and others’ ideas from the past half-century, and stitched together a veritable theatrical Frankenstein-like monstrosity – with the help of Robert Innes Hopkins (set design) and Marie-Jeanne Lecca (costumes). The first act brings to mind the beginning of Lohengrin in any provincial German theatre: glass, steel, ranks of police in riot gear, video projections, a courtroom – seemingly abstract, but with the emblem of the double-tailed Bohemian lion – King Vladislav in a tyrant’s uniform straight from an operetta, and Jitka, a girl as innocent as the water lily in Smetana’s vision, transformed into a seasoned militia fighter. The updated battle scenes are reminiscent of analogous episodes from stagings by Calixto Bieito, Olivier Py and even Mariusz Treliński, but in a cost-cutting version (apart from the sizeable arsenal of machine guns). The Fidelio-inspired prison scenes with Dalibor and Milada in male disguise, on the other hand, become a cheesy allegory with a few unexpectedly realistic touches (the burglar locksmith’s tool kit in Milada’s backpack). Zdeněk’s ghost looks like a caricature of the one-winged Gottfried the swan from the Welsh Lohengrin directed by Antony McDonald – also barefoot, but wearing a too tight suit and with a bloodied wing. As if it were not enough for Pountney that the opera ends badly, he has Vítek, Jitka’s beloved, die at the beginning of Act Two – without any convincing justification later on in the narrative.

Fortunately, everything was more than made up for by the musical side of the production. I decided to go to see the penultimate performance in this run because of its almost entirely Czech and Slovak cast, artists who understand Smetana, know what they sing about and know how to do it. Contrary to what might have been thought, not far behind in this respect was the Hungarian Csilla Boross, a singer well acquainted with the repertoire, having been a resident artist at the National Theatre in Brno years ago. Her dark, rounded dramatic soprano is perfect for the big and, at times, fiendishly difficult role of Milada, and her minor problems with Czech pronunciation were more than made up for by her musicality and expressive characterisation. Peter Berger triumphed in the title role. His is a jugendlichen Heldentenor in the peculiarly “Slavic” version, resonant, healthy, with a beautiful golden honeyed tone. Berger is also a fine actor and has an excellent stage presence. In many respects he can already be considered a worthy successor to Beno Blachut, the legendary performer of the role. I’m very glad I got to see a performance featuring Svatopluk Sem, who sang the dilemmas of King Vladislav with a bass-baritone that was bright, supple and free at the top, with a typically “Smetanian” phrasing that enabled him to breathe much more humanity into his character than the director had envisaged. An outstanding Jitka came from Jana Šrejma Kačírková, aptly cast with Ondřej Koplík as Vítek (a lovely duet of these two at the beginning of the second act).

Peter Berger. Photo: Marek Olbrzymek

However, all these marvels would not have been possible had it not been for the superb orchestra, the phenomenal chorus and Tomáš Hanus, a reliable conductor in this repertoire, who conducted Dalibor not only with exuberant energy, but also – perhaps above all – with an uncommon sense of the treasures contained in this score. Hanus does not waste time on pondering whether Dalibor was a villain or an angel: he makes sure he brings out from the brilliant orchestral texture everything that shines differently; accentuates each of the motifs that would inspire Dvořák himself; makes Zdeněk and his singing violin sound not only in the words of the protagonist, but throughout the piece, in each string part – as a metaphor for the nation’s identity born through art, the most powerful weapon in the Czechs’ struggle against oppression.

In this respect Pountney was right. Dalibor is a thoroughly political opera. However, it did not occur to him that this policy was pursued with music, not guns.

Translated by: Anna Kijak

Baśń o rycerzu ze skazą

Rycerz Dalibor istniał naprawdę i był postacią co najmniej niejednoznaczną. Pochodził ze starego rodu z siedzibą w Kozojedach w kraju środkowoczeskim. Jego ojciec, Aleš z Kozojedów, w 1483 roku wszedł w posiadanie dóbr Mnetěš w powiecie litomierzyckim, niedaleko wioski Ploskovice, gdzie trzynaście lat później doszło do jednego z pierwszych buntów chłopskich na tych ziemiach. Chłopi odmówili świadczenia pańszczyzny, zajęli majątek miejscowego feudała Adama z Drahonic, po czym oddali się pod opiekę młodego Dalibora. Ten sprytnie wykorzystał sytuację, przejmując nie tylko ziemie i twierdzę sąsiada, ale i jego siłę roboczą. Sponiewierany i upokorzony burgrabia Adam postanowił dochodzić swoich praw. Pozwał Dalibora przed sąd w Pradze i wygrał, zwłaszcza że młody huncwot działał w warunkach recydywy: parę lat wcześniej oskarżył go własny ojciec, o przywłaszczenie części majątku należnej młodszemu bratu. Dalibor został uznany za winnego, ale krów, świń i zboża Ješkowi nie oddał, co skończyło się kolejnym przegranym procesem, tym razem wytoczonym przez brata.

Sprawa Dalibora z powództwa Adama z Drahonic doprowadziła do ustanowienia precedensu prawnego, który przewidywał nie tylko zwrot zagrabionej własności, lecz i karę śmierci dla złoczyńcy, który wziął pod opiekę zbuntowanych chłopów. Dalibor został aresztowany na rozkaz króla Władysława (czyli naszego polskiego królewicza Władysława II Jagiellończyka), po czym osadzony, ponoć jako pierwszy więzień, w wieży na terenie Zamku Praskiego, zwanej dziś pieszczotliwie Daliborką. Wyrok wydano 13 marca 1498 roku. Dalibor stracił cały majątek, tytuł szlachecki i głowę: tę ostatnią w sensie dosłownym, ściętą katowskim toporem. Późniejszą legendę obrońcy uciśnionego ludu spisał dopiero Jan František Beckovský, historyk i członek Zakonu Krzyżowców z Czerwoną Gwiazdą, autor Poselkyně starých přjběhůw cžeských, jednego z najważniejszych narzędzi czeskiej edukacji patriotycznej w XVIII wieku.

Scena z I aktu. Na pierwszym planie Peter Berger (Dalibor). Fot. Marek Olbrzymek

Tę właśnie opowieść, wraz z podaniem, jakoby Dalibor w zamkowej wieży nauczył się grać na skrzypcach, podchwycił Josef Wenzig, który przedłożył Smetanie propozycję niemieckiego libretta jeszcze przed premierą Sprzedanej narzeczonej. Kompozytor naszkicował akt pierwszy w październiku 1865 roku, całość ukończył dwa lata później – w niezmąconym poczuciu, że stworzył dzieło swojego życia. Tym bardziej zmartwiło go chłodne przyjęcie Dalibora, którego po premierze 16 maja 1868 w Nowomiejskim Teatrze Tymczasowym w Pradze okrzyknięto operą „antynarodową”, pełną zdradzieckich odniesień do wrażej twórczości Wagnera. Mimo dokonanych naprędce przeróbek Dalibor spadł z afisza na prawie dwadzieścia lat i wrócił do łask publiczności dopiero po śmierci Smetany. U schyłku XIX wieku podbił Wiedeń i sceny niemieckie. W Warszawie pojawił się tylko raz, bodaj w 1902 roku. Po wojnie popularny jedynie w Czechach, w latach 60. ubiegłego stulecia zaczął powoli dawać o sobie znać na Zachodzie, głównie za sprawą gościnnych występów czeskich teatrów (ale nie tylko: w 1977 roku pisał o nim ciepło Harold C. Schonberg, po koncertowym wykonaniu w Carnegie Hall, z zespołami nowojorskimi oraz Teresą Kubiak w partii Milady, u boku Nicolaia Geddy w roli tytułowej). W ostatnim czasie opera budzi coraz większe zainteresowanie w krajach niemieckiego obszaru językowego, reklamowana jako czeski Lohengrin bądź czeski Fidelio. W 2024 roku zainaugurowała morawskie obchody Roku Muzyki Czeskiej w Teatrze Janaczka w Brnie – w nowej inscenizacji Davida Pountneya.

Dalibor jest arcydziełem niewątpliwym, choć niepospolitej inwencji melodycznej i wyobraźni dźwiękowej Smetany nie zawsze towarzyszy zwartość koncepcji dramaturgicznej. Narracja tu i ówdzie grzęźnie, gdzie indziej zbacza na manowce psychologicznego nieprawdopodobieństwa. W pierwszym akcie zdumiewa gwałtowny coup de foudre Milady, która w scenie sądu występuje poniekąd w roli świadka oskarżenia, by na widok sprawcy nieszczęsnego zajazdu zakochać się w Daliborze do szaleństwa. Intryguje homoerotyczny podtekst uczucia Dalibora do zabitego przez burgrabiego skrzypka Zdenka – przewijający się przez operę aż po jej finał, w którym rycerz, raptownie odwzajemniwszy miłość Milady, ginie z imionami obojga na ustach.

W tej sytuacji nie dziwi, że realizatorzy spektaklu w Brnie zdecydowali się dokonać skrótów w partyturze, wrócić do pierwotnego zakończenia i odrobinę „poprawić” czeską wersję libretta, autorstwa Erwina Špindlera. Mniej już przekonuje decyzja podzielenia trzyaktowej opery na dwie części (przed pierwszą zmianą scenerii w drugim akcie), choćby dlatego, że spotkanie Jitki z ukochanym nie skleja się ani muzycznie, ani dramaturgicznie z materiałem aktu pierwszego. Najmniej przemawia do wyobraźni wizja reżyserska Pountneya, który wyszedł z założenia, że Dalibor jest dziełem na wskroś politycznym i postanowił ten koncept nakłaść nam łopatą do głowy, na domiar złego wyjątkowo chaotycznie. Połączenie aluzji do wydarzeń Praskiej Wiosny z odniesieniami do postaci Bobby’ego Sandsa oraz innych członków IRA, którzy w 1981 roku podjęli tragiczny w skutkach strajk głodowy, walcząc o status więźniów politycznych – nie składa się w uniwersalny obraz walki o wolność ciemiężonego narodu, ani tym bardziej nie prowokuje widza do refleksji, czy Dalibor był dzielnym obrońcą słabszych, czy jednak zwyczajnym łotrem. Zwłaszcza, że podobne rozważania mają się nijak do historii opowiedzianej przez Smetanę.

Csilla Boross (Milada) i David Szendiuch (strażnik Beneš). Fot. Marek Olbrzymek

A ta jest wystarczająco zawiła i chwilami na tyle niespójna, by odpowiedzialny reżyser oparł się pokusie obudowywania jej mnóstwem nadpisanych znaczeń. Tymczasem Pountney, twórca z ogromnym dorobkiem i w swoim czasie autor kilku naprawdę znakomitych przedstawień, wykorzystał w Daliborze dziesiątki własnych i cudzych pomysłów z ostatniego półwiecza i zszył z nich istne teatralne monstrum Frankensteina – z pomocą Roberta Innesa Hopkinsa (scenografia) i Marie-Jeanne Lecca (kostiumy). Akt pierwszy kojarzy się z początkiem Lohengrina w dowolnym prowincjonalnym teatrze niemieckim: szkło, stal, szeregi policji w rynsztunku szturmowym, projekcje wideo, sala sądowa, niby to abstrakcyjna, ale pod znakiem czeskiego lwa z dwoma ogonami, król Władysław w operetkowym mundurze tyrana i Jitka – u Smetany dziewczę niewinne jak ta wodna lilija, w Brnie zaprawiona w walkach ulicznych członkini jakiejś bojówki. Uwspółcześnione sceny bitewne przywodzą na myśl analogiczne epizody z inscenizacji Calixta Bieito, Oliviera Py, a nawet Mariusza Trelińskiego, tyle że w wersji oszczędnościowej (jeśli nie liczyć pokaźnego arsenału broni maszynowej). Inspirowane Fideliem sceny więzienne z Daliborem i Miladą w męskim przebraniu przybierają z kolei postać tandetnej alegorii z kilkoma niespodziewanie realistycznymi akcentami (niezbędnik ślusarza-włamywacza w plecaku Milady). Duch Zdenka wygląda jak karykatura jednoskrzydłego Gotfryda łabędzia z walijskiego Lohengrina w reżyserii Antony’ego McDonalda – też boso, ale za to w przyciasnym garniturze i ze skrwawionym skrzydłem. Jakby Pountneyowi było mało, że opera źle się kończy, to jeszcze na początku II aktu uśmiercił Vitka, ukochanego Jitki – bez żadnego przekonującego uzasadnienia w dalszej części narracji.

Na szczęście wszystko – i to z nawiązką – wynagrodziła strona muzyczna spektaklu. Postanowiłam wybrać się na przedostanie w tym cyklu przedstawień, ze względu na prawie w całości czeską i słowacką obsadę, która Smetanę rozumie, wie, o czym śpiewa, i wie, jak to robić. Wbrew pozorom niewiele pod tym względem odstawała od reszty Węgierka Csilla Boross – śpiewaczka doskonale zaznajomiona z tym repertuarem, zresztą przed laty artystka-rezydentka Teatru Narodowego w Brnie. Jej ciemny, zaokrąglony sopran dramatyczny doskonale pasuje do rozbudowanej i chwilami morderczo trudnej partii Milady, a drobne kłopoty z czeską wymową Boross wynagrodziła w dwójnasób muzykalnością i wyrazistym rysunkiem postaci. W roli tytułowej tryumfował Peter Berger, młodzieńczy tenor bohaterski w specyficznie „słowiańskim” wydaniu, dysponujący głosem nośnym, zdrowym, w pięknym, złocisto-miodowym odcieniu. Berger jest poza tym świetnym aktorem i ma doskonałą prezencję sceniczną. Pod wieloma względami już dziś można go uznać za godnego następcę Beno Blachuta, legendarnego odtwórcy tej partii. Bardzo się cieszę, że trafiłam na spektakl z udziałem Svatopluka Sema, który wyśpiewał rozterki króla Władysława bas-barytonem jasnym, giętkim i swobodnym w górze, typowo „Smetanowską” frazą, która pozwoliła mu tchnąć w swego bohatera znacznie więcej człowieczeństwa, niż zamyślił sobie reżyser. Znakomitą Jitką okazała się Jana Šrejma Kačírková, celnie zestawiona w obsadzie z Ondřejem Koplíkiem w partii Vitka (prześliczny duet obojga na początku drugiego aktu).

Scena więzienna. W środku Peter Berger. Fot. Marek Olbrzymek

Nie byłoby jednak wszystkich tych cudowności, gdyby nie znakomita orkiestra, fenomenalny chór oraz Tomáš Hanus, dyrygent w tym repertuarze niezawodny, prowadzący Dalibora nie tylko z żywiołową energią, lecz także – a może przede wszystkim – z niepospolitym wyczuciem zawartych w tej partyturze skarbów. Hanus nie bawi się w rozważania, czy Dalibor był łotrem, czy aniołem: dba o to, by wydobyć z błyskotliwej faktury orkiestrowej wszystko, co świeci odmiennym blaskiem; żeby zaakcentować każdy z motywów, którymi z czasem miał się zainspirować sam Dworzak; żeby Zdenek i jego śpiewne skrzypce dźwięczały nie tylko w słowach protagonisty, ale i w całym utworze, w każdej partii smyczków – jako metafora tożsamości narodu rodzącej się przez sztukę, najpotężniejszą broń w walce Czechów z opresją.

Pod tym względem Pountney miał rację. Dalibor jest operą na wskroś polityczną. Nie przyszło mu jednak do głowy, że narzędziem tej polityki jest muzyka, a nie karabin.

How to Keep On Living, Offred?

The Polish edition of The Handmaid’s Tale, translated by Zofia Uhrynowska-Hanasz, appeared in 1992, seven years after its original publication in Canada. Published by PIW as part of the Klub Interesującej Książki (Interesting Book Club) – a project intentionally less prestigious than the famous ‘black series’ of contemporary world literature – it gained a small band of enthusiasts, but generally failed to make any great ripples, like the earlier translations of three other Margaret Atwood novels. No interest was aroused in Poland by Volker Schlöndorff’s 1990 film adaptation either – possibly because it was not well received by the critics and was not released in Polish cinemas. Poland only enacted a new family planning law – considerably more restrictive than the law on the conditions for terminating pregnancy that had been in force since the mid-fifties – in 1993.

Atwood and her terrifying dystopia became a hot topic in 2016, when the first Black Protests swept Poland, after Ordo Iuris and the Pro Life Foundation announced that it was to set before parliament a citizen’s bill proposing a complete ban on abortion and the introduction of severe punishments for ‘prenatal murder’. In 2020, after the notorious verdict (questioned in legal circles) issued by the Constitutional Tribunal, we woke up on the threshold of the Republic of Gilead, with an abortion law stricter than in Iran or Pakistan, and the tightest in Europe, not counting the ultra-Catholic Malta, where abortion is absolutely forbidden. Legal abortion, theoretically possible in cases where the woman’s life is threatened or in situations where the pregnancy is the result of a proscribed act, in practice became a fiction.

In Poland, Atwood’s novel found favour, and female readers in particular were amazed that the Canadian writer had managed to foresee a future that in 1985 had seemed unimaginable. Yet The Handmaid’s Tale was actually reflecting, in a crooked mirror, the fears of women across the Atlantic. It was first published around the same time as Ronald Reagan introduced the so-called Mexico City Policy, which blocked the financing of all organisations concerned with reproductive health. The principle of a ‘global gag’ became a push-me-pull-you of American politicians: by turns abolished by the Democrats and restored by the Republicans, it reemerged, in a monstrous form, in 2017, under Donald Trump. The spectre of Gilead, temporarily dispelled in the United States by Biden, still hovers over Poland, a country where the cult of Reagan, fighting ‘for our freedom and yours’, is surprisingly persistent, and even the current governing coalition is riven by disputes over abortion – and that after the eight-year nightmare inflicted on many Poles, not just women, by the right-wing populists.

Avery Amereau (Serena Joy) and Kate Lindsey (Offred). Photo: Zoe Martin

That probably explains why I perceive Atwood’s book and all its adaptations as if through a pane of glass. That tale no longer shocks me. I see it rather as a reflection of a partially realised scenario, a possibly belated warning against a deluge of fundamentalist oppression around the world. That also applies to the opera by Danish composer Poul Ruders that was written in 1998 and premiered two years later at Det Kongelige Teater in Copenhagen, with a libretto by Paul Bentley translated into Danish. The English National Opera has been associated with this work almost from the start. The Copenhagen production, directed by Phyllida Lloyd, with sets by Peter McKintosh, reached the London stage in 2003, where it was first performed in English. The Handmaid’s Tale, after several productions in the United States and Australia, returned to the ENO in 2022, in a staging by director Annelise Miskimmon, the theatre’s artistic director, and her regular scenographic collaborator Annemarie Woods. In February 2024, the production was revived under the baton of the same Portuguese conductor, Joana Carneiro, and with the participation of several singers from the original cast.

Bentley and Ruders, choosing between the main heroine’s expansive inner monologue and a sort of hybrid in which Offred’s emotions, reflections and recollections clash with the fairly linear narration of events in Gilead, opted for the latter solution, remaining essentially faithful to Atwood’s text, but at the expense of the drama: almost to the end of the first act, the tale is rather static and heads laboriously towards the climactic scene of Janice’s labour (the child turns out to be disabled and is slain), while in the second act it hurtles along blindly, diverting the audience’s attention away from the next climax, in the scene of the public execution. The flaws in Bentley’s libretto are largely compensated for by Ruders’s highly expressive, at times even ruthless, music, which meanders between atonal and tonal, drawing liberally on a wide range of conventions: from Mozart, through Richard Strauss, Berg and Stravinsky, to the classics of American minimalism. Ruders also introduces elements of pastiche and grotesque into his score, although, unlike his beloved Penderecki, he does not use them as material for further compositional actions, employing them rather as quotations, musical symbols, motifs appearing out of nowhere, which vanish a moment later into a dense orchestral texture (recurring references to John Newton’s hymn ‘Amazing Grace’, the promise of the chorale ‘Ich bin’s ich sollte büssen’ from the first movement of Bach’s St Matthew Passion, dispersed into nothingness). Ruders’s imagination and excellent technique come to the fore especially in the remarkably colourful orchestral part. Things did not turn out so well with the solo parts: the only character whom the composer really allows to speak with a full voice is Offred. The other protagonists communicate in broken sentences, snatches of arioso, often exceeding the compass of any voice whatsoever, with the result that a not entirely comprehensible emotional barrier is created between the stage and the audience (I most regretted the character of Nick, who plays an extremely important, even crucial, role in Atwood’s narrative, but is overlooked by the production team).

Kate Lindsey. Photo: Zoe Martin

Miskimmon, herself brought up in a country of fanatism and religious prejudice, did not follow the lead of several of her earlier productions and resisted the temptation to transfer A Handmaid’s Tale to the realia of her native Ireland. Together with Woods, she created a pure, clear theatrical space, in which she placed characters and props triggering unequivocal associations with Atwood’s book and with the vision of the team behind the highly publicised series from 2017, anchored in the collective imagination. The handmaids wear dresses similar to the costumes of Amish women – in various shades of red, the intensity of which appears to suggest their ‘reproductive usefulness’ in Gilead (Offred has the ‘reddist’ dress). The wives of the dignitaries, including Serena Joy, are dressed in blue, the regime’s functionaries in dun uniforms, and the privileged men parade around in black. The transitions between scenes are smooth, mostly thanks to the brilliant lighting (Paule Constable) and quick changes of props behind a red curtain that also serves as a screen for Offred’s black-and-white recollections (projected by Akhila Krishnan). Miskimmon retained several forceful gestures from the original, including the ritual of inseminating a handmaid in the arms of the lawful wife of the ‘reproductor’, while others are softened (to marvellous effect), replacing the corpses hanging on the wall with photographs of the condemned, while transferring the actual execution to the domain of theatrical symbol (one can infer the function of the rope that disappears somewhere between the wings and the flies solely from the precise directing of this image). At several points, she succeeded in relieving the mood of ubiquitous menace with a touch of black humour (the handmaids use prayer machines, modelled on one-arm bandits). The sole mistake in the staging – a major error, alas – is turning the spoken male role of Professor Pieixoto into a performance by an actress (the excellent Juliet Stevenson). After all, it is precisely Pieixoto who binds the narrative together with a tragic clasp, admitting at an academic conference in 2195 that as a man he does not have the right research tools to verify the handmaid’s tale – thereby indirectly testifying that women were erased from the history of the Republic of Gilead.

The main collective hero of the evening proved to be the orchestra – in magnificent form, sensitively reacting to the precise instructions from Joana Carneiro, who kept perfect command over proceedings. I was less taken by the chorus, which was lacking cohesion, which for me is extremely important in this work, where the objectified women ought to speak in the uniform voice of a nameless crowd. In the thankless supporting roles, most impressive was Avery Amereau (Serena Joy), whose dark, velvety mezzo-soprano, with a beautifully cultured, truly alto bottom register, aptly conveyed the sadness of the infertile wife – profound and despairing, like the biblical Rachel. Nadine Benjamin was convincing with her sonorous soprano and abundance of energy, ideal for the role of the rebellious Moira; the same goes for Scottish soprano Eleanor Dennis, who brought a great deal of freshness to the part of Ofglen, Offred’s friend. A class unto herself was Susan Bickley in the mezzo-soprano role of the main heroine’s mother. Rachel Nicholls gave a bravura performance of the soulless Aunt Lydia, to whom Ruders gave a part that is downright repulsive in vocal terms: full of screamed commands and broken, barking syllables in the top register. The male singers came across worse, including the booming bass James Creswell, who decidedly lacked subtlety in his interpretation of the emotionally unstable Commander Fred.

Kate Lindsey and Eleanor Dennis (Ofglen). Photo: Zoe Martin

Yet everything was offset by the titular handmaid, defined with the derogatory, possessive nickname Offred, meaning ‘of Fred’. Her lost life, existential fear and continually crushed hope were marvellously rendered by the American mezzo-soprano Kate Lindsey, possessing a voice of great beauty, led to masterful effect and with great facility, particularly in the top scale, where the ethereal piano seems to reach us at times from another world, at times from the depths of an agonising yearning for happiness irrecoverably lost. I am not at all surprised that in the second act she was given a duet with herself (her younger incarnation is usually entrusted to another soloist): still ringing in my ears are her last words, ‘how can I keep on living?’, sung in unison, before a split on the last note into a piercing semitone interval. I think the opera would benefit from Ruders ‘slimming down’ the narrative and instead allowing Offred to enter into a closer relationship with one of the musically better drawn characters.

This revival almost came to nought. Until the eleventh hour, it was threatened by a strike of the ENO musicians, protesting against planned redundancies in the orchestra. The crisis has been averted for the time being, but a decision to force the ensemble to move to Manchester seems inevitable. Dark clouds are also gathering over the Welsh National Opera. I just hope that a hundred years from now no Professor Pieixoto will exclaim at another symposium that he has too little evidence to verify anonymous reports of the former splendour of operatic theatre in Great Britain.

Translated by: John Comber

Jak dalej żyć, Offred?

Opowieść podręcznej w polskim tłumaczeniu Zofii Uhrynowskiej-Hanasz ukazała się w 1992 roku, siedem lat po premierze w Kanadzie. Wydana przez PIW w ramach Klubu Interesującej Książki – przedsięwzięcia z założenia mniej prestiżowego niż słynna „czarna seria” współczesnej literatury światowej – zyskała wąskie grono entuzjastów, na ogół przeszła jednak bez echa, podobnie jak wcześniejsze przekłady trzech innych powieści Margaret Atwood. Żadnego zainteresowania nie wzbudziła też w naszym kraju ekranizacja Volkera Schlöndorffa z 1990 roku – być może dlatego, że nie została dobrze przyjęta przez krytykę i nie trafiła do polskich kin. Ustawa o planowaniu rodziny – znacznie bardziej restrykcyjna niż obowiązujące od połowy lat pięćdziesiątych prawo o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży – weszła w życie dopiero w roku 1993.

O Atwood i jej przerażającej dystopii zrobiło się głośno w 2016, kiedy przez Polskę przetoczyły się pierwsze Czarne Protesty: po tym, jak Ordo Iuris wraz z Fundacją Pro Prawo do Życia zapowiedziało złożenie w sejmie projektu obywatelskiego z propozycją całkowitego zakazu aborcji i wprowadzenia surowych kar za „morderstwo prenatalne”. W roku 2020, po osławionym i kwestionowanym w środowiskach prawniczych wyroku Trybunału Konstytucyjnego, obudziliśmy się w przedsionku Republiki Gileadzkiej – z prawem aborcyjnym surowszym niż w Iranie i Pakistanie, a jeśli nie liczyć ultrakatolickiej Malty, gdzie obowiązuje bezwzględny zakaz przerywania ciąży, najostrzejszym w całej Europie. Legalna aborcja, teoretycznie możliwa w przypadku zagrożenia życia kobiety bądź sytuacji, w której ciąża jest wynikiem czynu zabronionego, w praktyce stała się fikcją.

Powieść Atwood wróciła w Polsce do łask; czytelnicy, a zwłaszcza czytelniczki nie mogą wyjść z podziwu, jak kanadyjskiej pisarce udało się przewidzieć przyszłość, która w 1985 roku zdawała się niewyobrażalna. Problem w tym, że Opowieść podręcznej odbijała jak w krzywym zwierciadle ówczesne lęki kobiet po drugiej stronie Oceanu. Jej premiera niemal zbiegła się w czasie z wprowadzeniem przez Ronalda Reagana tak zwanej Mexico City policy, czyli blokady finansowania wszelkich organizacji zajmujących się zdrowiem reprodukcyjnym. Zasada „globalnego knebla” stała się wańką-wstańką amerykańskich polityków: na przemian znoszona przez Demokratów i przywracana przez Republikanów, wypłynęła znów, w spotworniałym kształcie, w roku 2017, za kadencji Donalda Trumpa. Widmo Gileadu, w Stanach Zjednoczonych chwilowo zażegnane przez Bidena, wciąż krąży nad Polską: krajem, gdzie kult Reagana, bojownika „za wolność naszą i waszą”, trzyma się zaskakująco mocno, a spory o aborcję rozsadzają od środka nawet obecną koalicję rządzącą – i to po ośmiu latach koszmaru, jaki wielu Polakom, nie tylko kobietom, zgotowali prawicowi populiści.

Scena zbiorowa. W środku Rachel Nicholls (Ciotka Lydia). Fot. Zoe Martin

Zapewne dlatego książkę Atwood oraz wszelkie jej adaptacje odbieram jak przez szklaną szybę. Ta opowieść już mną nie wstrząsa. Widzę ją raczej jako odzwierciedlenie częściowo spełnionego scenariusza, spóźnioną być może przestrogę przed rozlaniem się fundamentalistycznej opresji na cały świat. Dotyczy to także opery duńskiego kompozytora Poula Rudersa, która powstała w 1998 roku i dwa lata później doczekała się premiery w Det Kongelige Teater w Kopenhadze, z przetłumaczonym na duński librettem Paula Bentleya. English National Opera zrosła się z tym dziełem prawie od początku jego istnienia. Kopenhaska produkcja w reżyserii Phyllidy Lloyd i oprawie scenograficznej Petera McKintosha dotarła na londyńską scenę w 2003 roku, gdzie przedstawiono ją po raz pierwszy w oryginalnej wersji językowej. Opowieść podręcznej, po kilku inscenizacjach w Stanach Zjednoczonych i Australii, wróciła do ENO w roku 2022: w ujęciu odpowiedzialnej za reżyserię Annelise Miskimmon, dyrektor artystycznej teatru, i regularnie współpracującej z nią scenografki Annemarie Woods. W lutym 2024 produkcja doczekała się wznowienia: pod batutą tej samej portugalskiej dyrygentki Joany Carneiro i z udziałem kilkorga śpiewaków z pierwotnej obsady.

Bentley i Ruders, dokonując wyboru między rozbudowanym monologiem wewnętrznym głównej bohaterki a swoistą hybrydą, w której emocje, refleksje i wspomnienia Offred zderzają się z linearną w miarę narracją wydarzeń w Gileadzie, zdecydowali się na drugie z tych rozwiązań. W zasadzie dochowując wierności tekstowi Atwood, ale kosztem dramaturgii: niemal do końca pierwszego aktu opowieść jest dość statyczna i mozolnie zmierza w stronę kulminacyjnej sceny porodu Janice (dziecko okaże się niepełnosprawne i zostanie zgładzone), za to w drugim pędzi na oślep, odwracając uwagę odbiorcy od kolejnej kulminacji w scenie publicznej egzekucji. Wady libretta Bentleya w dużej mierze niweluje muzyka Rudersa: niezwykle ekspresyjna, chwilami wręcz bezlitosna, lawirująca między atonalnością i tonalnością, czerpiąca pełnymi garściami z najrozmaitszych konwencji – od Mozarta, poprzez Ryszarda Straussa, Berga i Strawińskiego, aż po klasyków amerykańskiego minimalizmu. Ruders wprowadza też w partyturę elementy pastiszu i groteski, choć w przeciwieństwie do uwielbianej przez niego twórczości Pendereckiego nie czyni z nich tworzywa do dalszych działań kompozytorskich: stosuje je raczej na prawach cytatu, muzycznego symbolu, pojawiającego się znikąd motywu, który po chwili zanika w gęstej fakturze orkiestrowej (nawracające odniesienia do hymnu Johna Newtona Amazing Grace; rozpływająca się w nicość obietnica chorału „Ich bin’s, ich sollte büssen” z pierwszej części Pasji Mateuszowej Bacha). Wyobraźnia i znakomity warsztat Rudersa dają o sobie znać przede wszystkim w niezwykle barwnej partii orkiestry. Z partiami solowymi poszło już gorzej: właściwie jedyną postacią, której kompozytor pozwolił przemówić pełnym głosem, jest Offred. Pozostali bohaterowie komunikują się urywanymi zdaniami, strzępami arioso, często wykraczającymi poza tessyturę jakiegokolwiek głosu – co w konsekwencji tworzy nie do końca zrozumiałą barierę emocjonalną między sceną a słuchaczem (najbardziej mi szkoda zlekceważonej przez twórców postaci Nicka, który w narracji Atwood odgrywa niezwykle istotną, wręcz kluczową rolę).

Kate Lindsey (Offred) i James Creswell (Komendant). Fot. Zoe Martin

Miskimmon, sama wychowana w kraju fanatyzmu i uprzedzeń religijnych, nie poszła tropem kilku swoich wcześniejszych inscenizacji i oparła się pokusie przeniesienia Opowieści podręcznej w realia rodzinnej Irlandii Północnej. Wraz z Woods stworzyła czystą, klarowną przestrzeń teatralną, w której umieściła postaci i rekwizyty wzbudzające jednoznaczne skojarzenia z książką Atwood i zakotwiczoną już w zbiorowej wyobraźni wizją twórców głośnego serialu z 2017 roku. Podręczne noszą suknie podobne do strojów amiszek – w najrozmaitszych odcieniach czerwieni, których intensywność zdaje się sugerować ich „użyteczność rozrodczą” w Gileadzie (najczerwieńszą suknię ma Offred). Żony dygnitarzy, wśród nich Serena Joy, noszą się na błękitno, funkcjonariusze i funkcjonariuszki reżimu są ubrani w bure uniformy, uprzywilejowani mężczyźni paradują w czerni. Przejścia między poszczególnymi scenami dokonują się płynnie, głównie za sprawą mistrzowsko prowadzonych świateł (Paule Constable) i szybkiej zmiany rekwizytów za dzielącą przestrzeń czerwoną kotarą, która pełni też rolę ekranu dla czarno-białych wspomnień Offred (projekcje Akhila Krishnan). Miskimmon zachowała kilka dobitnych gestów z pierwowzoru, między innymi rytuał zapładniania podręcznej w ramionach prawowitej żony „reproduktora”, inne – z doskonałym skutkiem – złagodziła, zastępując wiszące przy murze zwłoki zdjęciami skazańców, samą zaś egzekucję przenosząc w sferę teatralnego symbolu (do czego służy sznur, który niknie gdzieś między kulisą a nadsceniem, można się domyślić tylko na podstawie precyzyjnej reżyserii tego obrazu). W kilku momentach nastrój wszechobecnej grozy udało jej się przełamać odrobiną czarnego humoru (podręczne korzystają z maszyn modlitewnych, działających na wzór jednorękiego bandyty). Jedynym, ale za to poważnym błędem inscenizacji jest zamiana męskiej, mówionej roli profesora Pieixoto na występ aktorki (skądinąd znakomitej Juliet Stevenson). Przecież to właśnie Pieixoto spina tę narrację tragiczną klamrą, przyznając na konferencji naukowej w 2195 roku, że jako mężczyzna nie ma odpowiednich narzędzi badawczych, by zweryfikować opowieść podręcznej – a tym samym dając pośredni dowód, że kobiety zostały wymazane z historii Republiki Gileadzkiej.

Zbiorowym bohaterem wieczoru okazała się przede wszystkim orkiestra – we wspaniałej formie, czujnie reagująca na precyzyjne wskazówki doskonale panującej nad całością Joany Carneiro. Mniej spodobał mi się chór, któremu zabrakło spójności brzmienia: moim zdaniem niezwykle ważnej w tym utworze, gdzie uprzedmiotowione kobiety powinny przemawiać jednolitym głosem bezimiennego tłumu. W niewdzięcznych rolach drugoplanowych najlepiej spisała się Avery Amereau (Serena Joy), której ciemny, aksamitny mezzosopran z pięknie rozwiniętym, prawdziwie altowym dołem celnie oddał smutek bezpłodnej żony – głęboki i pełen desperacji, jak u biblijnej Racheli. Przekonująco wypadła Nadine Benjamin, obdarzona sopranem dźwięcznym i pełnym energii, idealnym do roli zbuntowanej Moiry; a także młoda szkocka sopranistka Eleanor Dennis, która wniosła mnóstwo świeżości w partię Ofglen, przyjaciółki Offred. Klasę samą dla siebie zaprezentowała Susan Bickley w mezzosopranowej roli matki głównej bohaterki. Rachel Nicholls brawurowo wcieliła się w bezduszną Ciotkę Lydię, której Ruders powierzył partię wręcz odpychającą pod względem wokalnym: pełną wywrzaskiwanych komend i rwanych, szczekliwych sylab w górnym rejestrze. Gorzej poradzili sobie panowie, wśród nich dysponujący potężnym basem James Creswell, któremu zdecydowanie zabrakło subtelności w interpretacji postaci targanego emocjami Komendanta Freda.

Eleanor Dennis (Ofglen) i Kate Lindsey. Fot. Zoe Martin

Wszystko jednak wynagrodziła tytułowa podręczna, określana uwłaczającym, dzierżawczym przydomkiem Offred, czyli „ta od Freda”. Jej utracone życie, jej egzystencjalny lęk i nieustannie tłamszoną nadzieję cudownie wyśpiewała amerykańska mezzosopranistka Kate Lindsey, dysponująca głosem nie tylko wielkiej urody, ale też prowadzonym po mistrzowsku i z wielką swobodą, zwłaszcza w górze skali, gdzie jej eteryczne piana chwilami sprawiały wrażenie, jakby dobiegały nie z tego świata, nie z tego czasu – z głębi rozdzierającej tęsknoty za bezpowrotnie utraconym szczęściem. Wcale się nie dziwię, że realizatorzy spektaklu powierzyli jej w II akcie duet z samą sobą (zwykle w roli jej młodszego wcielenia obsadza się drugą solistkę): wciąż brzmią mi w uszach ostatnie słowa „how can I keep on living?”, śpiewane unisono, by na ostatnim dźwięku rozejść się w dojmującym interwale półtonu. Myślę, że dobrze by zrobiło tej operze, gdyby Ruders „odchudził” narrację i w zamian pozwolił Offred wejść w bliższą relację z którąś z lepiej zarysowanych muzycznie postaci.

Mało brakowało, żeby do wznowienia w ogóle nie doszło. Niemal do ostatniej chwili wisiała nad nim groźba strajku muzyków ENO – w proteście przeciwko planowanym zwolnieniom w orkiestrze. Kryzys przejściowo zażegnano, ale decyzja o wymuszonej przeprowadzce zespołu do Manchesteru zdaje się już przesądzona. Czarne chmury zbierają się teraz nad Welsh National Opera. Oby za sto lat jakiś profesor Pieixoto nie palnął na innym sympozjum, że ma zbyt mało danych, by zweryfikować anonimowe doniesienia o niegdysiejszej świetności teatru operowego w Wielkiej Brytanii.

Like Milk and Blood

Over a decade ago, when Romeo Castellucci’s production of The Four Seasons Restaurant arrived in Poland, Jacek Kopciński bridled at a comment in the Malta Festival programme book: an example of embarrassing vacuousness, “the claptrap, which is so tolerated today and which overgrows theatre programmes, brochures and leaflets, spreads to television and, of course, to the Internet (…), from where it finds its way into reviews and then into master’s theses and doctoral dissertations, subsequently quoted in programmes – and the whole process comes full circle”. Like Kopciński, I am not in the habit of reading previews before a performance, and like him, I often rub my eyes in astonishment, when I read them after seeing the performance in question. However, when confronting the oeuvre of Castellucci, about whom I again agree with Kopciński that he is a director of eschatological premonitions as much well-known as he is misunderstood, I’m afraid of falling into the trap of clichés. The Italian artist’s theatre – unreal, derived from the logic and aesthetics of dreams – features so many symbols and cultural references that a review of each of his productions can become a doctoral dissertation. And be way off the mark, because Castellucci’s stagings are like time bombs. Their various elements keep coming back to the spectator like recovered dreams. They make up false memories, thanks to which the spectator experiences revelation, as it were – for a sequence of several oneiric scenes is able to generate in his or her brain an image which was not there, but which will prove to be the key to interpreting the whole.

I firmly take the view that theatre is not a keyhole and is not to be used to peek at reality: that is why I appreciate Castellucci’s productions so much, and why in describing them I try to resist the temptation to split hairs and pedantically pick out the accumulating signs. I went to see Die Walküre – the second part of Wagner’s tetralogy staged by him – at La Monnaie primarily because of my personal fondness for the work: perfectly constructed in terms of drama and thus enabling the spectator to gain a deep insight into the motivations and feelings of the characters. I was also intrigued by the director’s declaration that he would treat each part of the Brussels Ring not only as an integral part of the cycle, but also as a separate work, governed by its own theatrical logic.

Thus the generally luminous, white and gold Rheingold was followed by a predominantly dark Walküre, speaking, like Castellucci’s other productions, the unique language of his theatre, oriented more towards the image than the word. At times this image was on the verge of visibility, creating an illusion of empty space that the spectators were to fill with their energy and emotions, to sort out the blackness, give meaning to it. Castellucci’s Die Walküre becomes more and more minimalist, conceptual from act to act. In this respect it brings to mind rather obvious associations with Wieland Wagner’s stagings, though it creates a broader framework for the world of myth, placing it – like Pasolini did in his Medea – in the context of the aesthetic experience of various cultures and periods. Hence the references to Christian and Buddhist iconography, hence the allusions to Nietzsche and Dostoyevsky, hence  the reference – in my opinion the most significant of all – to Friedrich Hölderlin and his Death of Empedocles.

Nadja Stefanoff (Sieglinde) and Peter Wedd (Siegmund). Photo: Monika Rittershaus

I might have missed the association, if it had not been for the poignant finale, in which Brunhilde disappeared under a blindingly white screen, after which the screen was lifted, revealing a pair of shoes she had left behind. Brunhilde’s rock turns out to be Etna, into whose depths Empedocles threw himself. Castellucci’s entire production is steeped in the thought of Empedocles, the forefather of the philosophy of love, the author of the concept whereby the main forces of order are Love and Strife, and our world comes into being only when the latter, dark force invades the perfect world. Siegmund’s wolf skin, Hunding’s black dog, Fricka’s white doves and Valkyries’ dark horses (it’s been a long time since Castellucci brought such a number of live animals to the stage) are not only the director’s repeated sign of a return to the origins of theatre, but also a reference to Empedocles’ belief in metempsychosis. Empedoclean elements include even the colours of the staging, which, with few exceptions, is dominated by the four elemental colours: black, white, red and various shades of ὠχρός, the colour of the earth.

I admit that Castellucci’s visions are not always consistent with the music, and sometimes make life difficult for the singers (this is especially true of the mesh screen in Acts One and Two, the equivalent of a PVC film curtain, making it difficult for audiences of the artist’s earlier stagings to follow the action). Several images, however, will remain in my memory for a long time: a horse’s eye in a giant circle watching Sieglinde and Siegmund in Act One like an omniscient animal deity; the death of Siegmund, engulfed by a quivering mass of earth, or perhaps lava flowing out from beneath it; the beginning of Act Three, in which nine barely visible horses carry the naked corpses of the fallen warriors onto the stage, and then the Valkyries pile them up, laying them down in rows, throwing one of the corpses into the lap of one of them, who receives him with helpless apathy worthy of Michelangelo’s Vatican sculpture.

Ingela Brimberg (Brunhilde). Photo: Monika Rittershaus

A veritable storm of meanings was carried by the image of the Völsung siblings’ vow of incestuous love. The scene gradually becomes empty. The lovers are left amidst the snowy whiteness, also dressed in white; Siegmund (yes, earlier than in the score) draws a sword from Sieglinde’s womb and opens a wound in her body: a symbol of misfortune, suffering, but in medieval Christian iconography also of the vulva from which a child will be born. This is soon followed by is a veritable orgy of fertility and transgression. The lovers lubricate themselves with blood flowing out of the wound – symbolising the female element of the foetus – and then douse each other with milk, a symbol of the male “white blood”, or sperm, from which the baby’s bones will grow. There is no ash tree on stage. Siegmund puts the Nothung, a decidedly phallic element in this context, into an empty white refrigerator – as if with a subconscious intention of preserving the fruit of the love night. The whole scene can also be interpreted in terms of sacrifice of milk and blood. Or the Old Testament prohibition of combining one substance with another, that is, in the subtext – the prohibition of incest. The abundance of flowers accompanying this initiation also brings to mind some ancient chthonic ritual. It’s been a long time since I saw such a bold yet stunningly beautiful erotic scene in the theatre.

The musical reins of the production were in the hands of Alain Altinoglu – a conductor as far as possible from trying to interpret Wagner in the bombastic Bayreuth style of the 1930s – so it’s not surprising that his choice of cast was different from what many critics expected. The result was generally good, although there were a few disappointments, especially for me, with all my years of watching the Wagnerian “shadow cabinet” in less prominent European theatres. I really liked the fragile, subtle Sieglinde portrayed by the German soprano Nadja Stefanoff, whose voice is relatively small but luminous and natural, with a warm, slightly “old-fashioned” sound and great power of expression. Unfortunately, she did not find her equal in Peter Wedd (Siegmund), an extremely musical singer, whose free-flowing phrasing is reminiscent of the vocal art of his compatriot Walter Widdop. However, Wedd’s handsome, dark tenor shows clear signs of fatigue. Theatre directors clearly missed the moment when Wedd had the makings of one of the more interesting jugendliche Heldentenors of his generation. Now his voice has become dull, lost its harmonics, descended deep into the larynx, which has also resulted in production errors – a great pity, especially given that when I heard his debut in the role in Karlsruhe in 2016, his sonorous, bronze “Wälse! Wälse!” carried over the orchestra with a real squillo. Living proof of the usefulness of taking good care of your vocal instrument was provided on the other hand by Marie-Nicole Lemieux, a singer normally associated with quite a different repertoire, who effortlessly adapted her sonorous, warm and extremely rich-sounding contralto to the by no means easy part of Fricka. I wasn’t entirely convinced by Ingela Brimberg as Brunhilde – hers is a soprano that is powerful, but rather harsh and, in my opinion, with too much vibrato, for which she fortunately managed to make up with great musicality and phenomenal acting. I will be interested in following the career of Gábor Bretz, a Wotan who is still too “youthful”, but is already showing the makings of an excellent lyrical interpreter of the role, as he demonstrated especially in the final farewell scene with Brunhilde. I was a bit disappointed by Ante Jerkunica, whose otherwise beautiful bass is too light for the role of Hunding. A perfectly harmonised (if sometimes a tad too shrill) team of the Valkyries was created by Karen Vermeiren, Tineke van Ingelgem, Polly Leech, Lotte Verstaen, Katie Lowe, Marié-Andrée Bouchard-Lesieur, Iris van Wijnen and Christel Loetzsch.

Gabor Bretz (Wotan). Photo: Monika Rittershaus

The biggest revelation of the evening, however, was Altinoglu, conducting the whole thing with a precision worthy of André Cluytens and attention to narrative cohesion that Charles Munch himself would have been proud of. It was the first time I heard live a truly “French” Wagner, which in this interpretation betrayed non-obvious affinities with Berlioz’s oeuvre, for example. Altinoglu keeps the pulse in check, does not overwhelm with the mass of sound, contrasts the tempos clearly, but always in accordance with the musical logic, and, above all, impresses with his extraordinary attention to detail and ability to bring out surprising sound effects from the texture, especially in the woodwind (phenomenal clarinets and oboes). We could use a few more equally sensitive conductors to finally make a breakthrough in the performance of Wagner’s music, still played with admirable persistence in a quite ahistorical manner.

Some predict that Castellucci’s Brussels stagings will make up the first Ring worthy of our century. They are quite likely right. We live in a civilisation of images, but, fortunately, we are still able to make a distinction between artistry and chutzpah. Castellucci himself once said that good theatre has power. Can create. It testifies to the existence of another, parallel world.

Translated by: Anna Kijak