Wspominałam już kilka razy, że w przyszłym roku prawie cały świat muzyczny będzie świętował 150. rocznicę prapremiery Pierścienia Nibelunga na pierwszym festiwalu w Bayreuth. Niestety, polskim melomanom znów pozostaje liczyć na łut szczęścia w zdobywaniu biletów na spektakle i koncerty za granicą – albo poprzestać na transmisjach, retransmisjach i streamingach najważniejszych wydarzeń wagnerowskiego jubileuszu. Z pewnością jednym z najciekawszych będzie europejska trasa koncertowa solistów oraz muzyków Dresdner Festspielorchester i Concerto Köln pod batutą Kenta Nagano, z Ringiem na instrumentach z epoki, przygotowywanym od lat przez zespół ekspertów pod dyrekcją Jana Vogla, w kontekście historycznym i zgodnie z ówczesną praktyką wykonawczą.
Ze sztuką dyrygencką Nagano zetknęłam się na żywo jeszcze w ubiegłym stuleciu. Miałam do niej wówczas stosunek niejednoznaczny: przeważnie wzbudzała we mnie zachwyt, czasem gwałtowny sprzeciw. Jesienią 2002 roku udało mi się z nim spotkać w Berlinie (Nagano był wówczas szefem Deutsche Symphonie-Orchester), w przerwie próby do nagrania Chrystusa na Górze Oliwnej Beethovena – w malowniczej uniwersyteckiej dzielnicy Dahlem. Rozmawialiśmy długo i na różne tematy. Zebrane materiały wykorzystałam między innymi w radiowej Dwójce i w „Ruchu Muzycznym”. Wróciłam do nich po blisko dwudziestu trzech latach, żeby podzielić się z Państwem kilkoma wciąż aktualnymi wypowiedziami Kenta Nagano: jednego z najwybitniejszych dyrygentów współczesności, a zarazem równego pośród równych sobie muzyków. Po tej właśnie rozmowie zachwyt przeważył nad sprzeciwem. I tak mi zostało do dziś.
***
Kent Nagano o pracy z DSO:
Moi instrumentaliści są niezwykle oddani – nie tylko kompozytorom i tworzonej przez nich muzyce, lecz także swojej artystycznej powinności. Nigdy nie wyznaczamy ram czasowych naszej pracy. Kończymy próbę dopiero wówczas, kiedy muzycy uznają, że pod względem muzycznym nie ma już nic do dodania. Doceniam ich zaangażowanie – uważam, że DSO jest wspaniałym zespołem, umiejącym się podporządkować najwyższemu autorytetowi, jakim jest jakość wykonania, które daje z kolei poczucie spełnienia zwykłych ludzkich marzeń.
…o przeszłości, która wskazuje drogę w przyszłość:
Ograniczanie repertuaru do konkretnej stylistyki uważam za pomysł niefortunny. Studiowałem kompozycję i grę na fortepianie, jestem też zapalonym wielbicielem opery. Moje wykształcenie i upodobania skłaniają mnie zarówno ku twórczości symfonicznej, jak operowej. Czuję się przynależny do swojej epoki i zwracam baczną uwagę na wszystko, co dzieje się wokół. Dzięki temu zyskuję perspektywę, dającą poczucie ciągłości między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. Zrozumienie dorobku naszej kultury wymaga odwołania się do przeszłości, która wskaże nam drogę w przyszłość. Wiąże się to z ogromnym poszanowaniem tradycji i koniecznością zgłębiania twórczości minionych epok. Chcąc z tradycji czerpać, musimy najpierw dobrze ją poznać. Próby wywodzenia koncepcji artystycznych wyłącznie z teraźniejszości są z góry skazane na niepowodzenie. Z kolei zapatrzenie w przeszłość, bez świadomości tego, co dzieje się teraz, może zwieść nas na manowce – przypomina prowadzenie samochodu ze wzrokiem wbitym w lusterko wsteczne, które przekazuje nam tylko zwierciadlany obraz rzeczywistości.
Kent Nagano kiedyś. Fot. Felix Broede
…o tym, jak rodzi się interpretacja:
Zaczynam pracować nad utworem w domu: przy biurku albo przy fortepianie. Niejedna partytura przeleżała się u mnie co najmniej pół roku. W tej chwili przygotowuję dwadzieścia kilka kompozycji naraz. W muzyce podobnie jak w życiu: najważniejszy jest dystans. Opanowanie materiału wymaga cierpliwości. Dopiero z czasem można przystąpić do kształtowania samej interpretacji, wychwycić wszelkie niuanse, zgłębić zamierzenia kompozytora. Staram się wystrzegać czysto emocjonalnych reakcji – które skądinąd mają duże znaczenie, wpływają bowiem na pierwotny, całościowy odbiór dzieła. Spontaniczne odruchy są istotnym elementem kreacji artystycznej, musi ona jednak sięgnąć znacznie głębiej – do zawartego w kompozycji przesłania, do jej treści muzycznej. Kiedy jestem już gotów przedstawić partyturę zespołowi, z reguły unikam pracy w poszczególnych sekcjach, od razu przystępując do kształtowania interpretacji jako całości. Przed laty skupiałem uwagę przede wszystkim na zgodności wykonania ze wskazówkami zawartymi w nutach, przechodząc do bardziej skomplikowanych zagadnień dopiero wówczas, kiedy udało mi się wyszlifować detale. Bardzo wielu dyrygentów postępuje zresztą w ten sposób. Z mojego punktu widzenia najbardziej fascynującym aspektem pracy nad utworem jest możliwość podzielenia się swoją koncepcją z zespołem. Dzięki temu unikam rutyny. Wszyscy jesteśmy artystami – zarówno kompozytor, jak dyrygent i jego muzycy. Odwołujemy się do ludzkich emocji, do naszego intelektu, wrażliwości i potencjału twórczego. Kiedy można się tym podzielić z wykonawcami, poszczególne aspekty kreacji przenikają się nawzajem. Uczymy się od siebie nie tylko pojmować czysto matematyczną strukturę utworu, lecz także wnikać w jego kolorystykę i brzmienie.
Kent Nagano dziś. Fot. Lyodo Kaneko
…i to tym, kim jest dyrygent:
Zastanówmy się nad samym znaczeniem słowa. Współczesna definicja tego zawodu bardzo daleko odeszła od pierwotnej etymologii. Pod pojęciem „dyrygent” rozumiemy osobę obdarzoną niewzruszonym autorytetem, dowódcę prowadzącego orkiestrę do boju. Koncepcja sztuki dyrygenckiej obrosła w swoistą mitologię. Wynika to między innymi z odniesień pojęcia „conductor” do łacińskiego czasownika „conducere”, który znaczy „prowadzić”, „służyć za przewodnika”. Można go też jednak tłumaczyć w kontekście terminologii fizycznej, w której określa substancję przewodzącą impuls. Przyznam, że takie podejście jest mi znacznie bliższe: chciałbym być właśnie takim „przewodnikiem”, przenoszącym z orkiestry na publiczność potencjał wyrazowy dzieła. Zamiast agresywnie narzucać swoją wizję interpretacji, staram się pełnić funkcję katalizatora, wydobywającego z zespołu maksimum twórczej ekspresji.