Stare dobre małżeństwo

To już ostatni z esejów towarzyszących wiosennej odsłonie Actus Humanus – nie bez przyczyny akurat teraz, bo wkrótce na mojej stronie zrobi się trochę bardziej barokowo. W najbliższych planach festiwal w Innsbrucku oraz Bayreuth Baroque, potem się zobaczy, choć mam już to i owo na oku. AH Nativitas za cztery miesiące i dni kilka, a tymczasem wróćmy pamięcią do recitalu Krzysztofa Garstki z drugim zeszytem Notenbüchlein für Anna Magdalena Bach, 20 kwietnia w Ratuszu Głównego Miasta.

***

Podobno było to szczęśliwe małżeństwo – mimo szesnastoletniej różnicy wieku. Poznali się w 1721 roku, na dworze księcia Leopolda von Anhalt-Köthen, gdzie Jan Sebastian Bach cztery lata wcześniej został kapelmistrzem. Młodziutka Anna Magdalena Wilcke – córka trębacza Johanna Caspara Wilckego, muzyka na saksońskich dworach w Zeits i Weissenfels, oraz Margarethy Elisabeth Liebe, której ojciec był organistą – dostała właśnie posadę sopranistki w prowadzonym przez Bacha zespole. Trzydziestosześcioletni wdowiec z czwórką małych dzieci nie zwlekał z oświadczynami: poślubił śpiewaczkę w grudniu tego samego roku. Nie minęły dwa lata, kiedy doczekali się córeczki, Christiany Sophii Henrietty, która jednak zmarła kilka miesięcy po narodzinach. Ich pierwszy syn, Gottfried Heinrich, przyszedł na świat już w Lipsku, gdzie jego ojciec rok wcześniej objął stanowisko kantora w kościele św. Tomasza. Anna Magdalena powiła w tym związku aż trzynaścioro dzieci, z których zaledwie szóstka osiągnęła wiek dojrzały.

Utrwalany w podręcznikach obraz wielodzietnej, ledwie wiążącej koniec z końcem rodziny Bachów i wiecznie zagrzebanej w pieluchach Anny Magdaleny, jest z gruntu fałszywy. Frau Kapellmeisterin nie musiała zajmować się domem ani zrywać się ze snu na każdy płacz zgłodniałego lub umęczonego kolką niemowlęcia. Zarobki męża pozwalały na zatrudnienie wystarczającej liczby pokojówek, praczek, kucharek oraz zawodowych mamek, które wykarmiały ich dzieci własną piersią. Anna Magdalena nie zrezygnowała po ślubie z kariery śpiewaczej. Na dworze w Köthen zarabiała niewiele mniej niż Bach, brała też honoraria za występy na lipskich koncertach. Była nie tylko przykładną żoną, ale i muzyczną partnerką męża, wnoszącą niebagatelny wkład do budżetu rodziny. Pani Bachowa, obdarzona czystym, pewnym intonacyjnie sopranem, była też utalentowaną instrumentalistką, biegłą w grze na skrzypcach i klawesynie. Z życia muzycznego Lipska wycofywała się tylko w zaawansowanej ciąży, na czas porodu i krótkiego połogu. Ostatnio pojawiły się nawet hipotezy, że była przynajmniej współautorką kilku dzieł Bacha, między innymi Suit wiolonczelowych BWV 1007–1012 oraz fragmentów Wariacji Goldbergowskich i Das wohltemperierte Klavier – niepoparte jednak żadnymi przekonującymi dowodami i odrzucone przez większość muzykologów. Fakt, że po śmierci męża zamówiono u niej kantatę z okazji wyborów do rady miejskiej, pozostaje wszakże bezsporny.

Kadr z filmu Chronik der Anna Magdalena Bach w reżyserii Jean-Marie Strauba i Danièle Huillet (1968). W rolach małżeństwa Bachów wystąpili Christiane Lang (na zdjęciu) i Gustav Leonhardt

O ile Anna Magdalena według współczesnych nam standardów nie była wzorem troskliwej matki, poświęcającej się dzieciom bez reszty i zapewniającej im czułą obecność od pierwszych dni życia, o tyle oboje państwo Bachowie starali się jak najwcześniej wprowadzać swoje potomstwo w arkana sztuki muzycznej, kształtować ich smak i dostarczać nieustannej inspiracji. Nawet ich pierwszy syn Gottfried Heinrich, choć od wczesnego dzieciństwa zdradzał oznaki zaburzeń rozwoju i wieku dorosłym wymagał stałej opieki, zdaniem przyrodniego brata Carla Philippa Emanuela zapowiadał się na „prawdziwego geniusza” klawesynu. Zarówno pierwszy Notenbüchlein für Anna Magdalena Bach, powstały w 1722 roku, jak i drugi określany tą nazwą zeszyt, późniejszy o trzy lata, należy zatem traktować jako coś w rodzaju muzycznego pamiętnika, w którym członkowie rodziny Bachów notowali nie tylko utwory własne, lecz i zaprzyjaźnionych z rodziną kompozytorów – z myślą o domowym muzykowaniu, edukacji kolejnych pokoleń i podtrzymywaniu własnej wirtuozowskiej praktyki.

Notenbüchlein z roku 1725 jest obszerniejszy i piękniej zdobiony od swego poprzednika. Na jasnozielonej obwolucie widnieją złote inicjały AMB, po śmierci macochy uzupełnione ręką jej pasierba Carla Philippa Emanuela. Pięknie złocone są także brzegi stron manuskryptu. Autorką większości wpisów do notatnika jest sama Anna Magdalena, pozostałe wyszły spod pióra Johanna Sebastiana, jego synów z obu małżeństw oraz przyjaciół domu – po części wyraźnie podpisanych, po części zidentyfikowanych przez późniejszych badaczy, w niektórych przypadkach nieustalonych do dziś. Rękopis zawiera ogółem czterdzieści dwie kompozycje, z których mniej więcej połowa znalazła się w programie dzisiejszego koncertu.

Die Thomasschule w Lipsku. Fotografia Hermanna Waltera z początku lat 80. XIX wieku

Wśród niekwestionowanych utworów Johanna Sebastiana zwraca uwagę Preludium C-dur BWV 846/1 – rozpoczynające pierwszą księgę Das wohltemperierte Klavier, w notatniku uwzględnione jednak z pominięciem pięciu taktów, być może ze względów czysto praktycznych, żeby zapis nutowy zmieścił się na dwóch stronach rękopisu. Autorstwo innych kompozycji Lipskiego Kantora wciąż pozostaje sporne, dlatego wciąż figurują w aneksie do katalogu Bach-Werke-Verzeichnis, oznaczone sygnaturą BWV Anh. W kilku przypadkach udało się już rozstrzygnąć, że utwory przypisywane niegdyś Janowi Sebastianowi są w rzeczywistości kompozycjami Carla Philippa Emanuela, drugiego syna z małżeństwa z Marią Barbarą, zwanego Bachem „berlińskim” albo „hamburskim”; dopisaną znacznie później i skreśloną dziecięcą ręką wprawką Johanna Christiana, najmłodszego z braci Bachów; utworami drezdeńskiego kompozytora Christiana Petzolda, którego spuścizna niemal w całości zaginęła i dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku zaczęto ją odnajdywać w innych rękopisach z epoki, między innymi właśnie w Notenbüchlein; oraz polonezem Johanna Adolpha Hassego, twórcy, który z czasem miał zyskać znacznie większe uznanie niż jego starszy kolega Jan Sebastian Bach.

Oba zeszyty Notenbüchlein für Anna Magdalena Bach są jednak przede wszystkim wzruszającym świadectwem wrażliwości kobiety, która skrzętnie zbierała wpisy do muzycznego sztambucha, żeby doskonalić swój warsztat, wpoić swój gust i upodobania licznemu potomstwu, pomuzykować z mężem, usiąść z nim przy klawiaturze, by opłakać śmierć kolejnych niemowląt i noworodków, albo – w lepszych chwilach – po prostu się pośmiać, a gdy Bacha na świecie zabrakło, znaleźć na tych złoconych po brzegach stronicach pociechę w żałobie, otuchę na wdowie lata i wspomnienia radosnych spotkań muzyków w domu Lipskiego Kantora.

Tablica pamiątkowa Anny Magdaleny na ścianie Thomaskirche. Fot. Lukas Beck

Wiadomo, że po śmierci Johanna Sebastiana – który przynosił do domu zarobki wielokrotnie wyższe niż najlepsi lipscy rzemieślnicy – Anna Magdalena musiała niejednokrotnie zwracać się o pomoc finansową do rady miejskiej, wynajmować pokoje podróżnym, czerpać niewielkie zyski ze sprzedaży utworów Bacha. Nie wiadomo, jak potoczyły się jej losy w czasie wojny siedmioletniej, która wywróciła na nice ówczesny porządek świata. Zmarła w wieku niespełna sześćdziesięciu lat. Przeżyła jednak swego męża o prawie dekadę – niewykluczone, że bez tych skrzętnie wypełnianych muzyką notatników odeszłaby znacznie wcześniej i w poczuciu gorzkiego niespełnienia.

Tenderness Can Be Like a Battle Cry

During the summer holidays, when operatic life in Poland almost comes to a standstill, being limited to concert performances and one-off open-air performances, critics and music lovers are left with no choice but to pack up their suitcases and seek their fortunes elsewhere. Summer festivals in France, Germany, Austria and the United Kingdom not only take place in real theatres, but also tempt fans with interesting repertoire, presenting operas that are completely unknown in Poland or, for various reasons, are neglected. I began my holiday tour this year in England as usual. After Avner Dorman’s Wahnfried  I returned to Longborough for Pelléas et Mélisande, which had its Polish premiere at Teatr Wielki-Polish National Opera (in a production that was, in fact, transferred from the Aix-en-Provence Festival), 116 years after the Paris premiere, and disappeared from the stage after five performances. From there I moved on to Grange Park Opera for a performance of Tchaikovsky’s Mazeppa, unlikely to be staged in Poland again.

Monty Jacobs, a now forgotten German critic of English descent, wrote in 1904 of Maeterlinck’s symbolist play that “Mélisande’s love tragedy sparkles with the fullness of saturated colours and delicate transitional tones of a picture that is utter perfection”. The same can be said today of Debussy’s masterpiece, one caveat being that the composer constructed his musical image from the delicate transitional tones between light and darkness. His Pelléas et Mélisande is the first opera in history with a libretto that is not an adaptation, but the text of a play, abridged with the playwright’s permission (with what is perhaps the only but memorable original addition by the composer – Mélisande’s song “Mes longs cheveux” at the beginning of Act Three). Fidelity to the prosody and complicated meanings of the original is one of the main factors that determine the atmosphere of the score, which, according to Ernest Ansermet, exemplifies a perfect symbiosis of musical content with poetic substance. At the same time Pelléas can be called an anti-opera, as it were, a work that eludes both the convention of the form and itself. It takes place always and everywhere or never and nowhere. It evokes an overwhelming aura of fear and mystery locked in unexpected dissonances, modalisms and whole-tone scales without a tonal centre. It undulates slowly and tails off like dead water after a storm. Anyone who tries to fathom its essence will hear “ne me touchez pas” – heard in nearly every bar, not just in the famous first words of the terrified Mélisande.

Pelléas et Mélisande at LFO. Karim Sulayman (Pelléas) and Kateryna Kasper (Mélisande). Photo: Matthew Williams-Ellis

That is why stage directors should not “touch” Pelléas et Mélisande. The land of Allemonde is governed by symbols and archetypes. Most attempts to set the work in a specific, recognisable reality fail. Fortunately, Jenny Ogilvie, the director of the Longborough production, respects the work’s programmatic anti-realism and has offered a production that is as ambiguous as it is engaging for the audience – clearly drawing on Adolphe Appia’s symbolist theatre, with clean, architectural space modified primarily by light and shadow. The stage is almost empty and from the very first images overwhelmingly dark. There is no spring, no castle or tower, no precipice flooded with water – or they are there, suggested, however, by silver foil, geometric, three-dimensional sets by Max Johns and by Peter Small’s varied lighting.

Neither is there Mélisande’s long hair, which somewhat perplexed me – until the beginning of Act Three, when the protagonist, instead of combing the locks tumbling down from the tower walls, rocked on a swing: in thick darkness illuminated by ethereal light, wearing a snow-white gown with vertical ruffles (costumes by Anisha Fields) sufficiently emphasising the “rusalka-like” aspect of her personality. This was enough to charm not only Pelléas, but the entire audience as well. And yet, despite the compelling beauty of this and other scenes, not all ideas of the lighting director proved equally convincing: at times Small used this tool too aggressively, overshadowing – excuse the pun – Ogilvie’s excellent work with the actor-singers.  A significant error, but one that does not ruin the beauty and wisdom of the production, consistently carried through to the finale, in which Mélisande’s deathbed, resembling a flower-filled glass coffin, disappears into the darkness along with Arkel hugging the newborn baby, and the only character that remains on stage is Golaud, the most tragic figure of the drama, a man who has lost everything because of a desperate belief that the “truth” will guarantee him the love of the mysterious foundling from the forest.

A beautiful production, one of the most beautiful ones I have seen at this theatre: not least because it confirmed Ansermet’s opinion concerning the symbiosis of poetry and music in this work. Anthony Negus, whom I know best for his dazzling interpretations of Wagner’s oeuvre, has managed to finally shatter the myth of Pelléas as an anti-Wagnerian opera. In his work Debussy is involved in a fierce dispute with the Bayreuth Master, though he does not question his method – rather, he tries to direct it onto a different track, cleanse it of the remnants of the Romantic aesthetics and distil it into a form more suitable for the new times. He plays with silence, rarely goes beyond mezzo forte, avoids tutti like the plague, treats leitmotifs differently, and still cannot resist using the Tristan chord as a symbol of – not just functional – ambiguity (on Mélisande’s words “je suis bien heureuse, mais je suis triste” in Act Four). What this opera has even more of than Tristan is Parsifal, a work which Debussy held in high regard and the echoes of which can still be heard the morbid sound aura of Arkel’s castle. Having at his disposal an orchestra as sensitive as ever to his every gesture, Negus brought out all these details with the meticulousness of a natural-born Wagnerite, without losing the essence of Debussy’s distinctive style or other sources of inspiration used by the composer, who similarly “deconstructed” in Pelléas the oeuvres of Borodin, Mussorgsky and Rimsky-Korsakov.

Nia Coleman (Yniold) and Brett Polegato (Golaud). Photo: Matthew Williams-Ellis

Most importantly, however, Negus conducted the character of Golaud precisely as intended by Debussy – who with each successive performance encouraged the first performer of the role, Hector Dufranne, to emphasise even more forcefully the intense sadness and loneliness of the jealous prince, to highlight even more strongly his regret for what he had not done and had not said. Golaud as interpreted by Brett Polegato, a singer of great sensitivity endowed with a baritone that is almost painfully beautiful, would have pleased Debussy in every way. Especially in the scene with Yniold (superbly portrayed by Nia Coleman singing with a truly “boyish” soprano), which, under Negus’ baton, turned into a real musical thriller, one of the best dramaturgically constructed depictions of psychological violence I have ever encountered in opera. What turned out to be a great casting decision was entrusting the role of Mélisande to the Ukrainian-German soprano Kateryna Kasper, who has a voice of extraordinary expressive power and a surprisingly dark timbre, marked by a peculiarly “Eastern” melancholy, which makes her an ideal performer of this mysterious creature. Vocally, she was not matched by Karim Sulayman, a very musical singer who knows how to handle the French phrase stylishly, but whose tenor is decidedly too light and insufficiently developed at the bottom to cope with the demands of the role of Pelléas. Julian Close, the memorable Hunding and sinister Hagen from last year’s Ring, this time built a touchingly fragile character of the old Arkel. The ever-reliable Catherine Carby was excellent as Geneviève, while the Latvian-British bass-baritone Pauls Putnins was faultless in the brief roles of Doctor and Shepherd.

After the magnificent performance in Longborough, I was even more looking forward to Mazeppa at Grange Park Opera, wondering how David Pountney would resolve the dilemma of staging Tchaikovsky’s opera during the ongoing Russian invasion of Ukraine. The libretto of Mazeppa is based on the poem Poltava, written by Pushkin a few years after the fall of the Decembrists’ uprising, when the poet had already become fully convinced of Tsar Nicholas I’s historical mission. Pushkin’s Mazeppa is neither an indomitable, though selfish, youth from Byron’s poem, not a Romantic hero from Słowacki’s later drama; instead, he is a traitor of Russia, anathematised by the Orthodox Church, a conspirator against Peter I, a heartless, cruel man and victim of senile passions. The historical hetman was no innocent – like Kochubey and most commanders and politicians from that turbulent era. Mazeppa indeed tried to marry Kochubey’s young daughter, but Kochubey thwarted his plans and sent Mariya (or Matriona) to a monastery. A few years later Kochubey indeed was condemned to death by Mazeppa – after a failed attempt to turn the latter in to the tsar. It is a fact that the defeat of the Swedish army and the Hetmanate at Poltava put an end to Mazeppa’s many years of diplomatic efforts to unite the Ukrainian lands – but this is not what Poltava and the opera based on it are all about.

Mazeppa at GPO. Rachel Nicholls (Mariya) and David Stout (Mazeppa). Photo: Marc Brenner

Today Mazeppa is Ukraine’s national hero and a symbol of the country’s steadfast resistance to Russia. The hetman’s portrait can be found on banknotes; his name was given to the flagship of the Ukrainian navy, the godmother of which was the wife of President Zelensky. We can assume with a high degree of certainty that as long as Ukraine remains independent, this particular work by Tchaikovsky will not find its way onto the stages of opera houses there – for the same reasons Glinka’s A Life for the Tsar has not been and probably will never be staged in Poland.

I suspect that most Brits associated Mazeppa with Byron’s poem and did not expect to see a scoundrel on stage. In any case, the spectators at the Grange Park Opera performance were clearly perplexed. Judging by the conversations overheard during the interval, until the end they expected a spectacular internal transformation of the protagonist. And they did not get it, because Pountney not only moved the narrative to some vague, though close to us, present, but he also highlighted all the propagandistic features of the work. As early as in Act One his Mazeppa enters the stage in the first act in full gear of the Hells Angels, a motorcycle club regarded as a criminal organisation, not only in the United States. He is accompanied by acolytes as if taken straight from the notorious Solntsevskaya Brotherhood. The director had the lovers’ escape enacted in an almost grotesque convention, punctuated by scenes of quick sex on the saddle of a Harley. Mazeppa’s words in his conversation with Kochubey in Act One (“the thing is that Mariya must marry me”) were interpreted by him in accordance with the moral attitude of his generation – the result being that in Act Two we saw a very pregnant teenage Mariya. Orlik’s torturing of Kochubey brought to mind Lubyanka in Stalin’s times rather than any of the atrocities from today’s Russian-Ukrainian front. The battle from Act Three was fought between some unknown armies; it was taken out of context, populated with characters who, as in most productions of this kind, waved banners, robbed the coffins of the fallen, danced in gas masks and generally threw their weight around in some ghastly theatre of war – though it was unclear whose war. However, I went numb when, in the torture scene, the word “Mzp” appeared on the wall with a red letter “Z” in the middle and I heard people sitting next to me whisper whether it was a reference to Zelensky. I don’t have to explain this to my Polish readers, but I would love to remind the audience of the English Mazeppa that this ghastly sign is the symbol of the Russian invasion forces in Ukraine.

Aleksander Poliński, who reviewed the Warsaw premiere of Mazeppa in 1912, when that part of Poland was still under Russian rule, wrote that “Tchaikovsky must have been in a bloodthirsty mood when writing Mazeppa. For in this whole, somewhat lengthy opera God’s sun shines through in only a few scenes. In the vast majority of the scenes storms of various passions roar, axes of executioners swish, shackles of political prisoners rattle, moans of the tortured and wails of those in excruciating pain are bloodcurdling”. Pountney must have been in a similarly bloodthirsty mood when he created the concept for his Mazeppa (and tried to win over to the idea the set designer Francis O’Connor, the choreographer Lynne Hockney and the lighting director Tim Mitchell). Since the first days of the war I have been calling for long-dead composers not to be held responsible for the nightmare happening beyond our eastern border. This time, however, I did understand the frustration of my Ukrainian friends. And I still hope that Pountney has not sided with the invaders. I constantly delude myself that he has simply failed to understand anything about this war.

Act Two. Kochubey (Luciano Batinić), Orlik (Andreas Jankowitsch), and dancers. Photo: Marc Brenner

Fortunately, I was not disappointed by the protagonists of the drama: the phenomenal David Stout, who with his beautiful baritone brought out far more nuance in the role of Mazeppa than Tchaikovsky himself envisioned for this one-dimensional character; and the magnificent Rachel Nicholls, who, paradoxically, showed her full potential only in Mariya’s harrowing final lullaby. The tenor John Findon, making his Grange Park debut, was rather good in the thankless part of Andrei, who is in love with Mariya. The Croatian bass Luciano Batinić was a reliable Kochubey, though his was perhaps not a very expressive portrayal in comparison with the protagonists. Sara Fulgoni was a little disappointing in the mezzo-soprano role of Lyubov, Mariya’s mother – more convincing as an actress than a singer. Other roles were more or less successfully interpreted by Andreas Jankowitsch (Orlik), Sam Utley (Iskra) and Benjie del Rosario (Drunken Cossack). The whole thing, accompanied by the English National Opera orchestra and the GPO chorus, was conducted conscientiously, though without flair, by Mark Shanahan, who left enough space for the singers, but not delved into the nuances of this at times surprisingly sophisticated score.

And so – to refer again to Poliński’s words – whatever was good in Mazeppa somehow got out. What will remain with me, however, is Pelléas et Mélisande under Negus, who fully consciously brought out everything that is good in this score.

Translated by: Anna Kijak

Czułość bywa jak pełny wojen krzyk

Pod kanikułą, kiedy życie operowe w naszym kraju nieomal zamiera, ograniczając się do wykonań koncertowych i pojedynczych spektakli pod gołym niebem, krytykom i melomanom nie pozostaje nic innego, jak spakować manatki i poszukać szczęścia gdzie indziej. Letnie festiwale we Francji, Niemczech, Austrii i Wielkiej Brytanii nie tylko odbywają się w prawdziwych teatrach, ale też kuszą ciekawym repertuarem, prezentując opery całkiem u nas nieznane lub z rozmaitych względów traktowane po macoszemu. Tegoroczne wakacyjne objazdy jak zwykle zaczęłam w Anglii. Po Wahnfried Avnera Dormana wróciłam do Longborough na Peleasa i Melizandę, który doczekał się polskiej premiery w TW-ON (a właściwie spektaklu przeniesionego z festiwalu w Aix-en-Provence) sto szesnaście lat po premierze paryskiej, i zniknął ze sceny po pięciu przedstawieniach; stamtąd zaś przeniosłam się do Grange Park Opera, na przedstawienie Mazepy Czajkowskiego – dzieła, na którego kolejną inscenizację w Polsce raczej się nie zanosi.

Monty Jacobs, zapomniany dziś krytyk niemiecki angielskiego pochodzenia, pisał w 1904 roku o symbolistycznej sztuce Maeterlincka, że „tragedia miłosna Melizandy mieni się pełnią nasyconych barw i delikatnych tonów przejściowych obrazu skończenie doskonałego”. Podobnie dziś można powiedzieć o arcydziele Debussy’ego – z tym jednak zastrzeżeniem, że kompozytor skonstruował swój muzyczny obraz z delikatnych tonów przejściowych między światłem a mrokiem. Jego Peleas i Melizanda to pierwsza opera w historii, której libretto nie jest adaptacją, tylko skróconym za zgodą dramatopisarza tekstem sztuki (z bodaj jedynym, za to pamiętnym wtrętem autorskim kompozytora – piosenką Melizandy „Mes longs cheveux” na początku trzeciego aktu). Wierność prozodii i powikłanym sensom oryginału to jeden z głównych czynników warunkujących klimat tej partytury, która zdaniem Ernesta Ansermeta jest przykładem idealnej symbiozy treści muzycznej z substancją poetycką. Peleasa można przy tym nazwać swoistą antyoperą, która wymyka się zarazem konwencji formy, jak samej sobie. Dzieje się zawsze i wszędzie albo nigdy i nigdzie. Ewokuje przytłaczającą aurę trwogi i tajemnicy, zaklętą w niespodziewanych dysonansach, modalizmach i pozbawionych ośrodka tonalnego skalach sześciostopniowych. Faluje powoli i gaśnie jak martwa woda po sztormie. Kto spróbuje dojść jej sedna, usłyszy „ne me touchez pas” – wybrzmiewające niemal w każdym takcie, nie tylko w słynnych pierwszych słowach przerażonej Melizandy.

Peleas i Melizanda w LFO. Karim Sulayman (Peleas). Fot. Matthew Williams-Ellis

Dlatego inscenizatorzy nie powinni „dotykać” Peleasa i Melizandy. W krainie Allemonde rządzą symbole i archetypy. Większość prób osadzenia utworu w konkretnej, rozpoznawalnej rzeczywistości kończy się fiaskiem. Na szczęście Jenny Ogilvie, reżyserka spektaklu z Longborough, uszanowała programowy antyrealizm dzieła i zaproponowała spektakl tyleż niejednoznaczny, ile angażujący odbiorcę – wyraźnie nawiązując do symbolistycznego teatru Adolphe’a Appii, z czystą, architektoniczną przestrzenią, modyfikowaną przede wszystkim światłem i cieniem. Scena jest prawie pusta i od pierwszych obrazów przytłaczająco mroczna. Nie ma tu źródła, nie ma zamku ani wieży, nie ma przepaści zalanej wodą – albo inaczej, są, sugerowane jednak srebrzystą folią, geometryczną, trójwymiarową zabudową sceniczną autorstwa Maxa Johnsa i zróżnicowaną reżyserią świateł Petera Smalla.

Nie ma też długich włosów Melizandy, co wprawiło mnie w pewną konsternację – aż do początku III aktu, kiedy protagonistka, zamiast rozczesywać pukle spływające z murów wieży, rozbujała się na huśtawce: w gęstym mroku rozjaśnionym eterycznym światłem, ubrana w śnieżnobiałą, obszytą pionowymi falbankami suknię (kostiumy Anisha Fields), dostatecznie podkreślającą „rusałczy” aspekt jej osobowości. Wystarczyło, by oczarować nie tylko Peleasa, ale i całą widownię. A jednak, mimo zniewalającego piękna tej i innych scen, nie wszystkie pomysły reżysera świateł okazały się równie przekonujące: chwilami Small operował tym narzędziem zbyt agresywnie, odsuwając – nomen omen – w cień świetną robotę Ogilvie z aktorami-śpiewakami. Błąd istotny, nierujnujący jednak urody i mądrości spektaklu, doprowadzonego konsekwentnie aż do finału, w którym śmiertelne łoże Melizandy, przypominające wypełnioną kwiatami szklaną trumnę, znika w ciemnościach wraz z tulącym noworodka Arkelem, a na scenie zostaje zdruzgotany Golaud – najtragiczniejsza postać dramatu, mężczyzna, który stracił wszystko przez rozpaczliwą wiarę, że „prawda” zapewni mu miłość tajemniczej znajdy z lasu.

Peleas i Melizanda. Kateryna Kasper (Melizanda). Fot. Matthew Williams-Ellis

Spektakl przepiękny, jeden w najpiękniejszych, jakie widziałam w tym teatrze: również dlatego, że potwierdził opinię Ansermeta o zawartej w tym dziele symbiozie poezji z muzyką. Anthony Negus, znany mi przede wszystkim z olśniewających ujęć twórczości Wagnera, zdołał ostatecznie zburzyć mit Peleasa jako opery antywagnerowskiej. Debussy toczy w tym utworze zajadły spór z Mistrzem z Bayreuth, nie kwestionuje wszakże jego metody – próbuje ją raczej skierować na inne tory, oczyścić z pozostałości estetyki romantyzmu i wydestylować do postaci stosowniejszej na nowe czasy. Gra ciszą, rzadko wychodzi poza dynamikę mezzoforte, unika tutti jak ognia, inaczej traktuje motywy przewodnie, a i tak nie może się oprzeć, by jako symbol niejednoznaczności – nie tylko funkcyjnej – wykorzystać akord tristanowski (na słowach Melizandy „je suis bien heureuse, mais je suis triste” w czwartym akcie). Jeszcze więcej niż Tristana jest w tej operze Parsifala, dzieła, które Debussy bardzo cenił i którego echa wciąż pobrzmiewają w chorobliwej aurze dźwiękowej zamczyska Arkela. Negus, mając do dyspozycji orkiestrę jak zwykle czułą na każdy jego gest, wydobył wszystkie te detale ze skrupulatnością rasowego wagneryty, nie zatracając przy tym ani istoty specyficznego stylu Debussy’ego, ani innych źródeł inspiracji kompozytora, który w podobny sposób „dekonstruował” w Peleasie twórczość Borodina, Musorgskiego i Rimskiego-Korsakowa.

Co jednak najistotniejsze, Negus poprowadził postać Golauda właśnie tak, jak życzył sobie Debussy – który z każdym kolejnym przedstawieniem zachęcał pierwszego wykonawcę tej partii, Hectora Dufranne’a, by jeszcze dobitniej podkreślał dojmujący smutek i samotność zazdrosnego księcia, jeszcze mocniej uwypuklał jego żal za tym, czego nie zrobił i nie powiedział. Golaud w interpretacji Bretta Polegato, śpiewaka obdarzonego wielką wrażliwością i aż boleśnie pięknym barytonem, zadowoliłby Debussy’ego w każdym calu. Zwłaszcza po wysłuchaniu sceny z Ynioldem (w znakomitym ujęciu śpiewającej prawdziwie „chłopięcym” sopranem Nii Coleman), która pod batutą Negusa przeistoczyła się w prawdziwy muzyczny thriller, jeden z najlepiej skonstruowanych dramaturgicznie obrazów psychicznej przemocy, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia w operze. Świetną decyzją obsadową było powierzenie roli Melizandy ukraińsko-niemieckiej sopranistce Katerynie Kasper, dysponującej głosem o niezwykłej sile wyrazu i zaskakująco ciemnej barwie, naznaczonym specyficznie „wschodnim” rysem melancholii – co czyni z niej idealną odtwórczynię tej tajemniczej istoty. Pod względem wokalnym nie dorównał jej Karim Sulayman, śpiewak bardzo muzykalny, stylowo prowadzący francuską frazę, obdarzony jednak tenorem zdecydowanie zbyt lekkim i niedostatecznie rozwiniętym w dole skali, by sprostać wymaganiom partii Peleasa. Julian Close, pamiętny Hunding i złowrogi Hagen z ubiegłorocznego Ringu, tym razem zbudował wzruszająco kruchą postać sędziwego Arkela. W roli Geneviève doskonale wypadła niezawodna Catherine Carby, z krótkimi partiami Lekarza i Pasterza bez zarzutu poradził sobie łotewsko-brytyjski bas-baryton Pauls Putnins.

Mazepa w GPO. Rachel Nicholls (Maria). Fot. Marc Brenner

Po wspaniałym spektaklu w Longborough z tym większym zaciekawieniem oczekiwałam Mazepy w Grange Park Opera, zastanawiając się, jak David Pountney wybrnie z dylematu inscenizacji opery Czajkowskiego w obliczu wciąż trwającej inwazji Rosji na Ukrainę. Podstawą libretta Mazepy jest poemat Połtawa, pisany przez Puszkina kilka lat po klęsce powstania dekabrystów, gdy poeta był już w pełni przekonany do misji dziejowej cara Mikołaja I. Puszkinowski Mazepa nie jest ani niezłomnym, choć samolubnym młodzieńcem z powieści poetyckiej Byrona, ani romantycznym bohaterem z późniejszego dramatu Słowackiego – jest wyklętym przez Cerkiew zdrajcą Rosji, spiskowcem przeciwko Piotrowi I, bezdusznym okrutnikiem i ofiarą starczych namiętności. Historyczny hetman niewiniątkiem nie był – podobnie zresztą jak Koczubej oraz większość dowódców i polityków tamtej burzliwej epoki. Mazepa rzeczywiście próbował ożenić się z młodziutką córką Koczubeja, ten jednak udaremnił jego zamiary i posłał Marię (a właściwie Matrionę) do klasztoru. Koczubej kilka lat później rzeczywiście został skazany przez Mazepę na śmierć – po nieudanej próbie zadenuncjowania go przed carem. Faktem jest, że klęska armii szwedzkiej i Hetmanatu pod Połtawą położyła kres wieloletnim zabiegom dyplomatycznym Mazepy, których nadrzędnym celem było zjednoczenie ziem ukraińskich – nie o tym jest jednak Połtawa i skomponowana na jej motywach opera.

Mazepa jest dziś bohaterem narodowym Ukrainy i symbolem jej niezłomnego oporu wobec Rosji. Portret hetmana figuruje na banknotach, jego imię nosi flagowy okręt ukraińskiej marynarki wojennej, którego matką chrzestną została żona prezydenta Zełeńskiego. Można zakładać z dużą dozą pewności, że dopóki Ukraina pozostanie niepodległa, akurat ten utwór Czajkowskiego nie trafi deski tamtejszych teatrów operowych – z tych samych względów w Polsce nie wystawiono Życia za cara Glinki i zapewne nigdy do tego nie dojdzie.

Przypuszczam, że większość Brytyjczyków kojarzyła Mazepę z poematem Byrona i nie spodziewała się ujrzeć na scenie łotra spod ciemnej gwiazdy. W każdym razie widzowie spektaklu w Grange Park Opera byli wyraźnie zdezorientowani. Sądząc z rozmów podsłuchanych w przerwie, do końca spodziewali się spektakularnej przemiany wewnętrznej protagonisty. I się nie doczekali, bo Pountney nie dość, że przeniósł narrację w nieokreśloną, niemniej bliską naszym czasom współczesność, to na dodatek uwypuklił wszelkie propagandowe cechy utworu. Jego Mazepa już w pierwszym akcie wkracza na scenę w pełnym rynsztunku Hells Angels, klubu motocyklowego uznanego za organizację przestępczą nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Towarzyszą mu akolici jakby żywcem wyjęci z osławionej braci sołncewskiej. Ucieczkę kochanków reżyser rozegrał w konwencji wręcz groteskowej, punktowanej scenami szybkiego seksu na siodełku Harleya. Słowa Mazepy w rozmowie z Koczubejem z pierwszego aktu („sprawy tak się już mają, że Maria musi za mnie wyjść”) odczytał zgodnie z postawą moralną swego pokolenia – skutkiem czego w drugim akcie zobaczyliśmy nastoletnią Marię w zaawansowanej ciąży. Tortury Orlika na Koczubeju kojarzyły się raczej ze stalinowską Łubianką niż z jakąkolwiek potwornością z dzisiejszego frontu wojny rosyjsko-ukraińskiej. Bitwa z aktu trzeciego toczyła się między nieznanymi armiami, wyjęta z kontekstu, zaludniona postaciami, które – jak w większości podobnych produkcji – wymachiwały sztandarami, okradały trumny poległych, tańczyły w maskach przeciwgazowych i generalnie panoszyły się w jakimś koszmarnym teatrze wojny – tyle że nie wiadomo czyjej. Skóra mi jednak ścierpła, kiedy w scenie tortur pojawił się na ścianie napis „Mzp” z czerwoną literą zet pośrodku, a z sąsiednich siedzeń dobiegły mnie zadawane szeptem pytania, czy chodzi o Zełeńskiego. Moim polskim czytelnikom tłumaczyć nie muszę – publiczności angielskiego Mazepy chętnie bym przypomniała, że ten upiorny znak jest symbolem rosyjskich jednostek inwazyjnych na Ukrainie.

Mazepa. David Stout w roli tytułowej. Fot. Marc Brenner

Aleksander Poliński, recenzent warszawskiej premiery Mazepy w 1912 roku, wciąż w zaborze rosyjskim, pisał, że „w krwiożerczym znajdować się musiał usposobieniu Czajkowski podczas tworzenia Mazepy. W całej bowiem tej przydługiej nieco operze zaledwie kilku tylko scenom boże słoneczko przyświeca. W przeważnej zaś liczbie scen huczą burze różnych namiętności, świszczą topory katów, dzwonią kajdany więźniów politycznych, krzepią krew w żyłach jęki torturowanych i biadania oszalałych z bólu”. W podobnie krwiożerczym usposobieniu musiał znajdować się Pountney, kiedy tworzył koncepcję swojego Mazepy (i przekonywał do niej scenografa Francisa O’Connora, choreografkę Lynne Hockney oraz reżysera świateł Tima Mitchella). Od pierwszych dni wojny nawoływałam do nieobciążania dawno umarłych kompozytorów odpowiedzialnością za koszmar, który dzieje się za naszą wschodnią granicą. Tym razem jednak pojęłam frustrację moich ukraińskich przyjaciół. I wciąż mam nadzieję, że Pountney nie stanął po stronie najeźdźców. Nieustannie się łudzę, że po prostu nic nie zrozumiał z tej wojny.

Na szczęście nie zawiodłam się na protagonistach dramatu: fenomenalnym Davidzie Stoucie, który wyeksponował swym przepięknym barytonem znacznie więcej niuansów partii Mazepy, niż w tej jednowymiarowej roli przewidział dla niego sam Czajkowski; oraz wspaniałej Rachel Nicholls, która – paradoksalnie – okazała pełnię swych możliwości dopiero we wstrząsającej, finałowej kołysance Marii. W niewdzięcznej partii zakochanego w niej Andrieja całkiem nieźle sprawił się debiutujący w Grange Park tenor John Findon. Rzetelnym, choć być może niezbyt wyrazistym na tle protagonistów Koczubejem okazał się chorwacki bas Luciano Batinić. Odrobinę zawiodła Sara Fulgoni w mezzosopranowej roli Lubow, matki Marii – bardziej przekonująca aktorsko niż pod względem wokalnym. W pozostałych partiach z większym lub mniejszym powodzeniem sprawili się Andreas Jankowitsch (Orlik), Sam Utley (Iskra) i Benjie del Rosario (Pijany Kozak). Całość, z towarzyszeniem orkiestry English National Opera i chóru GPO, poprowadził sumiennie, choć bez polotu Mark Shanahan, pozostawiając dość przestrzeni śpiewakom, nie wnikając jednak w niuanse tej chwilami zaskakująco wyrafinowanej partytury.

I tak w Mazepie  – żeby znów odwołać się do słów Polińskiego – cokolwiek było dobrego, jakimś sposobem wydostało się na wierzch. W pamięci zostanie mi jednak Peleas i Melizanda pod batutą Negusa, który wszystko, co dobre, wydobył z tej partytury w pełni świadomie.

Primus inter pares

Wspominałam już kilka razy, że w przyszłym roku prawie cały świat muzyczny będzie świętował 150. rocznicę prapremiery Pierścienia Nibelunga na pierwszym festiwalu w Bayreuth. Niestety, polskim melomanom znów pozostaje liczyć na łut szczęścia w zdobywaniu biletów na spektakle i koncerty za granicą – albo poprzestać na transmisjach, retransmisjach i streamingach najważniejszych wydarzeń wagnerowskiego jubileuszu. Z pewnością jednym z najciekawszych będzie europejska trasa koncertowa solistów oraz muzyków Dresdner Festspielorchester i Concerto Köln pod batutą Kenta Nagano, z Ringiem na instrumentach z epoki, przygotowywanym od lat przez zespół ekspertów pod dyrekcją Jana Vogla, w kontekście historycznym i zgodnie z ówczesną praktyką wykonawczą.

Ze sztuką dyrygencką Nagano zetknęłam się na żywo jeszcze w ubiegłym stuleciu. Miałam do niej wówczas stosunek niejednoznaczny: przeważnie wzbudzała we mnie zachwyt, czasem gwałtowny sprzeciw. Jesienią 2002 roku udało mi się z nim spotkać w Berlinie (Nagano był wówczas szefem Deutsche Symphonie-Orchester), w przerwie próby do nagrania Chrystusa na Górze Oliwnej Beethovena – w malowniczej uniwersyteckiej dzielnicy Dahlem. Rozmawialiśmy długo i na różne tematy. Zebrane materiały wykorzystałam między innymi w radiowej Dwójce i w „Ruchu Muzycznym”. Wróciłam do nich po blisko dwudziestu trzech latach, żeby podzielić się z Państwem kilkoma wciąż aktualnymi wypowiedziami Kenta Nagano: jednego z najwybitniejszych dyrygentów współczesności, a zarazem równego pośród równych sobie muzyków. Po tej właśnie rozmowie zachwyt przeważył nad sprzeciwem. I tak mi zostało do dziś.

***

Kent Nagano o pracy z DSO:

Moi instrumentaliści są niezwykle oddani – nie tylko kompozytorom i tworzonej przez nich muzyce, lecz także swojej artystycznej powinności. Nigdy nie wyznaczamy ram czasowych naszej pracy. Kończymy próbę dopiero wówczas, kiedy muzycy uznają, że pod względem muzycznym nie ma już nic do dodania. Doceniam ich zaangażowanie – uważam, że DSO jest wspaniałym zespołem, umiejącym się podporządkować najwyższemu autorytetowi, jakim jest jakość wykonania, które daje z kolei poczucie spełnienia zwykłych ludzkich marzeń.

…o przeszłości, która wskazuje drogę w przyszłość:

Ograniczanie repertuaru do konkretnej stylistyki uważam za pomysł niefortunny. Studiowałem kompozycję i grę na fortepianie, jestem też zapalonym wielbicielem opery. Moje wykształcenie i upodobania skłaniają mnie zarówno ku twórczości symfonicznej, jak operowej. Czuję się przynależny do swojej epoki i zwracam baczną uwagę na wszystko, co dzieje się wokół. Dzięki temu zyskuję perspektywę, dającą poczucie ciągłości między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie. Zrozumienie dorobku naszej kultury wymaga odwołania się do przeszłości, która wskaże nam drogę w przyszłość. Wiąże się to z ogromnym poszanowaniem tradycji i koniecznością zgłębiania twórczości minionych epok. Chcąc z tradycji czerpać, musimy najpierw dobrze ją poznać. Próby wywodzenia koncepcji artystycznych wyłącznie z teraźniejszości są z góry skazane na niepowodzenie. Z kolei zapatrzenie w przeszłość, bez świadomości tego, co dzieje się teraz, może zwieść nas na manowce – przypomina prowadzenie samochodu ze wzrokiem wbitym w lusterko wsteczne, które przekazuje nam tylko zwierciadlany obraz rzeczywistości.

Kent Nagano kiedyś. Fot. Felix Broede

…o tym, jak rodzi się interpretacja:

Zaczynam pracować nad utworem w domu: przy biurku albo przy fortepianie. Niejedna partytura przeleżała się u mnie co najmniej pół roku. W tej chwili przygotowuję dwadzieścia kilka kompozycji naraz. W muzyce podobnie jak w życiu: najważniejszy jest dystans. Opanowanie materiału wymaga cierpliwości. Dopiero z czasem można przystąpić do kształtowania samej interpretacji, wychwycić wszelkie niuanse, zgłębić zamierzenia kompozytora. Staram się wystrzegać czysto emocjonalnych reakcji – które skądinąd mają duże znaczenie, wpływają bowiem na pierwotny, całościowy odbiór dzieła. Spontaniczne odruchy są istotnym elementem kreacji artystycznej, musi ona jednak sięgnąć znacznie głębiej – do zawartego w kompozycji przesłania, do jej treści muzycznej. Kiedy jestem już gotów przedstawić partyturę zespołowi, z reguły unikam pracy w poszczególnych sekcjach, od razu przystępując do kształtowania interpretacji jako całości. Przed laty skupiałem uwagę przede wszystkim na zgodności wykonania ze wskazówkami zawartymi w nutach, przechodząc do bardziej skomplikowanych zagadnień dopiero wówczas, kiedy udało mi się wyszlifować detale. Bardzo wielu dyrygentów postępuje zresztą w ten sposób. Z mojego punktu widzenia najbardziej fascynującym aspektem pracy nad utworem jest możliwość podzielenia się swoją koncepcją z zespołem. Dzięki temu unikam rutyny. Wszyscy jesteśmy artystami – zarówno kompozytor, jak dyrygent i jego muzycy. Odwołujemy się do ludzkich emocji, do naszego intelektu, wrażliwości i potencjału twórczego. Kiedy można się tym podzielić z wykonawcami, poszczególne aspekty kreacji przenikają się nawzajem. Uczymy się od siebie nie tylko pojmować czysto matematyczną strukturę utworu, lecz także wnikać w jego kolorystykę i brzmienie.

Kent Nagano dziś. Fot. Lyodo Kaneko

…i to tym, kim jest dyrygent:

Zastanówmy się nad samym znaczeniem słowa. Współczesna definicja tego zawodu bardzo daleko odeszła od pierwotnej etymologii. Pod pojęciem „dyrygent” rozumiemy osobę obdarzoną niewzruszonym autorytetem, dowódcę prowadzącego orkiestrę do boju. Koncepcja sztuki dyrygenckiej obrosła w swoistą mitologię. Wynika to między innymi z odniesień pojęcia „conductor” do łacińskiego czasownika „conducere”, który znaczy „prowadzić”, „służyć za przewodnika”. Można go też jednak tłumaczyć w kontekście terminologii fizycznej, w której określa substancję przewodzącą impuls. Przyznam, że takie podejście jest mi znacznie bliższe: chciałbym być właśnie takim „przewodnikiem”, przenoszącym z orkiestry na publiczność potencjał wyrazowy dzieła. Zamiast agresywnie narzucać swoją wizję interpretacji, staram się pełnić funkcję katalizatora, wydobywającego z zespołu maksimum twórczej ekspresji.

The Shepherd King

History has beautifully come full circle, almost on the centenary of the premiere of King Roger, when most reviewers rightly interpreted Szymanowski’s opera as a metaphor for the changes taking place in Europe’s social consciousness at the time. In June 1926, after a performance at Warsaw’s Teatr Wielki, Henryk Opieński wrote about the victory of “the Dionysian concept of life over a king in the fetters of Byzantine religious rigour, his wife, his entourage and, finally, his entire people”. The audience received the composer’s new work surprisingly well, although it featured neither a clearly defined amorous intrigue, nor a murder leading to a plot twist, nor a final conclusion – none of the elements associated with opera, even in the minds of modernist spectators. The listeners were seduced primarily by the music: at the time Szymanowski was experimenting with pentatonics, dissonances and blurring of the transparency of “European” harmonic verticals. There was as much Orient in the score as there was antiquity drowned in a modernist dream. As much a Greek – or essentially Nietzschean – dispute between the Apollonian and Dionysian elements, as a struggle with one’s own longing, sensuality and sexual orientation.

The few opponents accused King Roger of either having a worthless libretto or going astray into Wagnerian epigonism. Ironically, Szymanowski’s work is, indeed, a “post-Wagnerian” opera, although it is by no means epigonic – the composer at time gets into a lively argument with the author of Parsifal and Tristan und Isolde, an argument ending with a mysterious hymn to the sun, an antithesis of “Liebestod”, as it were, in which the protagonist undergoes transfiguration not through death, but through worship of the life force, self-awareness, darkness-destroying power. Such a manifesto was needed at the time and was interpreted correctly in Europe, as is evidenced by, for example, the glowing reviews in the German press after a performance directed by Alexander Schum at the Stadttheater Duisburg in 1928, which made history primarily because of a demonstration by the nationalist Stahlhelm paramilitary militia. The real triumph, however, came with the premiere of King Roger at the Národní Divadlo in Prague, in 1932, in a staging by Josef Munclingr.

Crowd scene. In the foreground Vit Nosek (Edrisi) and Jiří Brückler (Roger). Photo: Marek Olbrzymek

Raised by his uncle František, a musician at the Municipal Theatre in Lviv, after the untimely death of both parents, Munclingr went on to study at the local conservatoire and at the philosophical faculty of the University of Lviv. He made his debut as an opera singer in 1911 at the age of just twenty-three, signing the bass role of Colline in La Bohème. One year later he was already singing in Prague. Before the outbreak of the Great War he became a soloist with the Stadttheater in Poznań. From there he moved to Warsaw, where he first got engaged by Teatr Wielki and then in 1919 he briefly joined the company of Teatr Stołeczny, also as a stage director. Szymanowski referred to him as “half-Czech, half-Pole”. Although in 1921 Munclingr returned to the land of his ancestors for good, he never severed his ties with his adopted homeland. At Prague’s Národní Divadlo he not only staged King Roger, but also prepared the stage premiere of Harnasie. After the Second World War he appeared in the episodic role of Kuśmirak in Aleksander Ford’s film Border Street. In addition, he appeared several times at the Poznań and Wrocław Opera Houses. He also translated Wyspiański’s tragedy Judges into Czech. Yet he went down in history of primarily the Czechoslovak opera scene: as the performer of Dikój and, at the same time, stage director of the famous Bratislava premiere of Janáček’s Katya Kabanova; as an outstanding stage director and theatre theorist; as a man who contributed to the heyday of Prague’s Národní Divadlo during Otakar Ostrčil’s musical directorship; as a true expressionist successfully pulling the domestic scene out of the greyness of bourgeois realism. He caused ferment in Brno as well: in 1951 he became an associate professor at the local Academy of Performing Arts, helping to establish the country’s first opera directing department.

Vladimír John, a recent graduate of the Brno Academy, made his debut on the Moravian stage precisely with King Roger. And he was undoubtedly successful in that: lasting less than an hour and a half (with a few cuts in the score), played without an interval, the production turned out to be both a tribute to the tradition of modernist theatre and an attempt, modern in its spirit, to place the narrative of the opera beyond time and space. The attempt corresponds – paradoxically – with the intentions of Iwaszkiewicz and Szymanowski, who intended their work to be a clash of myth and archetypes with a crisis of the familiar world order, a parable, as it were, about the struggle of reason, emotion and subconsciousness, in which Sicily was only a pretext, an island from the composer’s memories and phantasmagorias. It is difficult to say whether the Shepherd is a phantom from Roger’s “bloodied dreams”, a newly discovered aspect of the ruler’s personality – as the director suggests – or genuinely a stranger, an unknown god in human form, an incarnation of Dionysus, an emanation of Shiva, all in one?

John’s vision is presented in Martin Chocholoušek’s sparse set, the essential elements of which remain unchanged, which does suggest that the conflict unfolds in the realm of spirit rather than matter. Perfectly lit by Martin Chloup, in Act One it creates an vivid illusion of the Cappella Palatina, bathed in dispersed rays of dusk; in Act Two it evokes the atmosphere of the Orient in a space filled with surreal shapes bringing to mind a parade of lingams, symbolic representations of the god Shiva; in Act Three it is striking in its contrast of darkness and blinding brightness of the interior of a mirror pyramid, where Roger completes his pilgrimage into himself and sets off into the mysterious dawn.

Veronika Rovná (Roxana), Jiří Brückler and Vit Nosek. Photo: Marek Olbrzymek

Chocholoušek’s beautiful set design concept, irresistibly bringing to mind Munclingr’s legendary stagings, was not quite matched by Barbora Rašková’s costumes, which seemed to be coming from too many aesthetic orders: most convincing in the opening scenes with the chorus dressed in Bauhaus-inspired geometric attires, least convincing in the motley human-animal retinue of the Shepherd. What was also excessive was the choreography of Jan Kodet and Michal Heriban, who unnecessarily entrusted the singers with some of the dance tasks. These are, however, minor caveats: Vladimír John’s impressive debut, the first staging of King Roger in years in which the director has not superimposed additional layers of meaning on an already convoluted libretto, is another proof of the vitality of Czech opera theatre – one of the few in Europe that has not got into a rut and, miraculously, has not gone deaf to the music.

And this time, too, there was something to listen to. It’s been a long time since I saw such a coherent and thus thrilling take on Szymanowski’s masterpiece as the one that came from the baton of Robert Kružík, the new music director of Janáčkovo divadlo as of next season. Kružík is a genuine opera conductor: he skilfully weighs the proportions between the stage and the orchestra pit, does not overwhelm with the power of sound, and gives room to both soloists and the well-prepared, masterfully dynamic choruses. Instead of stratifying the seemingly incoherent sound planes of King Roger, he turned them into a glittering, colourful fresco, juxtaposing the hieratic chanting of the clergy with the sensual softness of the Shepherd’s aria, the ecstasy of Roger with the oneiric nature of Roxana’s song, the sweeping, tangled chords of Dionysian frenzy with the equivocal, “dark” clarity of the protagonist’s final sacrifice.

Jiří Brückler and Vit Nosek. Photo: Marek Olbrzymek

Nor were there weaknesses in the solo cast either. Jiří Brückler, who has a baritone that is mature and expressive, yet velvety and lyrical in timbre, created a highly convincing portrayal of the internally torn ruler. Veronika Rovná, with her bright, colourful soprano and exceptionally smooth, musical phrasing, came to full form in the second act – if it had not been for the slightly too harsh top notes, her Roxana would have ranked among the top interpretations in the old, “pre-war” style, which for some reason has been abandoned by most Polish singers. The light tenor of Vit Nosek (Edrisi) consistently gained strength of expression over the course of the narrative. Jana Hrochová and David Szendiuch were excellent in the episodic roles of the Deaconess and the Archbishop.

Yet I did not expect I would be so electrifyingly impressed by Petr Nekoranec as the Shepherd – judging from Szymanowski’s correspondence, a role written with an almost impossible voice in mind: androgynous, ambiguous like Dionysus, amorphous like Shiva. And such a voice has indeed been found. Some peculiarities of Nekoranec’s technique – a distinctive vibrato and a tendency to sing high notes in a mixed voice, nowadays generally frowned upon in the tenor repertoire – fit this part like a glove, especially when combined with his disturbingly sensual phrasing. This may have been the sound of Vladimír Tomš, the Czech Shepherd from the 1932 Prague production. Perhaps it was under Tomš’s influence that the composer finally came to appreciate King Roger – writing with sadness after the Prague premiere that “I probably won’t be able write anything like this again”. It’s so good that someone can still sing it.

Translated by: Anna Kijak

Muzykowanie z duchami

Dużo tu ostatnio relacji – a będzie jeszcze więcej – proponuję więc zmianę nastroju i powrót do wiosennej odsłony gdańskiego festiwalu Actus Humanus. Utwory klawiszowe Williama Crofta zabrzmiały 19 kwietnia na popołudniowym koncercie w Ratuszu Głównego Miasta, w wykonaniu karylionistki Moniki Kaźmierczak.

***

Prastary ród Croftów, który wzniósł swą warowną siedzibę w obecnym hrabstwie Herefordshire wkrótce po podbojach Wilhelma Zdobywcy, musiał chylić się ku upadkowi już w wieku XVII, skoro William Croft przyszedł na świat w 1678 roku z dala od rodzinnego zamku i wychował się w wiejskiej rezydencji całkiem innego możnowładcy. Trzeba jednak przyznać, że jego ojciec, noszący to samo imię William, trafił jako ubogi krewny lub powinowaty do domu o jeszcze głębszych korzeniach i bogatszej tradycji. Majątek ziemski w Nether Ettington – na obszarze dzisiejszego Warwickshire – figuruje już w Domesday Book z 1086 roku, swoistym katastrze gruntowym, sporządzonym na rozkaz Wilhelma. Właścicielem dóbr został wówczas normański rycerz Henry de Ferrers, który przejął siedzibę po poprzednich mieszkańcach, zasiedlających tę ziemię co najmniej od VIII wieku. Z czasem jego potomni przyjęli nazwisko Shirley. Mały William urodził się w nowym dworze Shirleyów, wznoszonym od początku XVII stulecia, w XIX wieku przebudowanym w stylu neogotyckim i zaliczanym w poczet najwspanialszych wiktoriańskich rezydencji w środkowej Anglii.

William wzrastał w okolicy naznaczonej mnóstwem legend i historii z przeszłości. Ponoć któryś ze średniowiecznych Shirleyów przywiózł ze sobą z krucjaty odciętą głowę Saracena, która wpadła mu do studni, z której chciał napić się wody, spragniony po długiej drodze do domu. Na pamiątkę tamtego wydarzenia pub w Ettington działał przez wieki pod szyldem Saracen’s Head, a pechową studnię można podziwiać przy bramie dzisiejszego Rookey Farm House. Sir Hugh Shirley był sokolnikiem króla Henryka IV i został przez niego unieśmiertelniony w drugiej tetralogii kronik Szekspira – w tym czasie dwór w Ettington dzierżawiła zaprzyjaźniona z dramatopisarzem rodzina Underhillów, u której Szekspir wielokrotnie gościł w sezonie polowań. W samej rezydencji podobno roiło się od duchów, co w bliższej nam epoce wykorzystali zarządcy prowadzonego we dworze hotelu: w 1963 roku kręcono tu sceny do Nawiedzonego domu w reżyserii Roberta Wise’a, jednego z najsłynniejszych horrorów w historii kina.

William Croft jako chórzysta. Malarz nieznany, ok. 1690. Ze zbiorów National Portrait Gallery w Londynie

Nie wiadomo, u kogo William Croft pobierał pierwsze nauki – być może u organisty nieistniejącego już kościoła Świętej Trójcy w Lower Ettington. Wiadomo, że prawdziwą edukację muzyczną odebrał u mistrza nad mistrzami – Johna Blowa, opiekuna chóru Royal Chapel na londyńskim Westminsterze, przyjaciela, a wcześniej mentora Henry’ego Purcella.

Młodziutki William – z głową pełną opowieści o duchach, Saracenach i dzielnych rycerzach – wkrótce skierował swą niepospolitą wyobraźnię na inne tory. Okazał się równie biegłym śpiewakiem i organistą, jak uzdolnionym kompozytorem. W roku 1700 opublikował swoje pierwsze dzieło, sześć włoskich sonat na skrzypce, flet, klawesyn i violę da gamba. W tym samym roku objął posadę w świeżo wybudowanym kościele św. Anny w dzielnicy Soho, w którym właśnie zainstalowano instrument z pracowni Bernarda Smitha, ulubionego organimistrza Blowa i Purcella. Został też organistą i „gentleman extraordinary”, czyli terminującym, zatrudnionym bez pensji chórmistrzem w Royal Chapel – wraz z innym wychowankiem Blowa, starszym o kilka lat Jeremiah Clarke’em.

Rezydencja Ettington Park w obecnym kształcie. Fot. Richard Croft

Jego prawdziwa kariera zaczęła się w smutnych okolicznościach. Pod koniec 1707 roku Croft awansował na Master of the Children of the Chapel Royal – tuż po samobójczej śmierci Clarke’a, z którym łączyła go serdeczna przyjaźń. Niecały rok później, w wieku niespełna sześćdziesięciu lat, zmarł John Blow, którego Croft zastąpił na stanowisku organisty Opactwa Westminsterskiego. Mniej więcej w tym czasie – albo nieco wcześniej – stworzył czterogłosowe opracowanie Psalmu 62. opublikowane anonimowo w suplemencie do New Version of the Psalms jako melodia „St. Anne” – od wezwania wspomnianego już kościoła w Soho. Później podłożono pod nie tekst hymnu Isaaca Wattsa Our God, Our Help in Ages Past. Utwór do dziś jest jednym z najpopularniejszych hymnów anglikańskich i nieodłącznym elementem obchodów listopadowego Dnia Pamięci ku czci poległych żołnierzy. W epoce baroku melodię „St. Anne” wykorzystał między innymi Händel w O praise the Lord with one consent z cyklu Chandos Anthems.

Największej chwały przysporzyły Croftowi kompozycje na użytek Kaplicy Królewskiej i Opactwa Westmisterskiego: muzyka na pogrzeb królowej Anny (1714), późniejsza o rok muzyka na koronację Jerzego I oraz utwory ze wydanego w 1724 roku zbioru Musica sacra, zwłaszcza Funeral Sentences na chór i organy (z uwzględnieniem Thou knowest, Lord, the secrets of our hearts Purcella), napisane w 1722 roku na uroczystości pogrzebowe Johna Churchilla, pierwszego księcia Marlborough. Od chwili wydania w roku 1724 Sentencje towarzyszą wszystkim pogrzebom państwowym w Wielkiej Brytanii – począwszy od Händla, przez Winstona Churchilla, aż po niedawne ceremonie pogrzebowe Filipa, księcia Edynburga, i królowej Elżbiety II.

Strona tytułowa pierwszego wydania Musica sacra

Być może Croft zebrał swój kościelny dorobek, komponowany z myślą o „ulepszeniu angielskiego stylu”, przeczuwając przedwczesną śmierć. Wkrótce po opublikowaniu kolekcji Musica sacra raptownie podupadł na zdrowiu i za radą lekarzy pojechał do wód w Bath. Kuracja nie pomogła – podobnie zresztą jak później Händlowi. Croft zmarł w 1727 roku, w mieście, które miało przywrócić mu siły. Miał zaledwie czterdzieści osiem lat.

Skromny i bezpretensjonalny, nie troszczył się o popularność utworów, które uważał za mało istotne drobiazgi na tle swojej „poważnej” twórczości – wdzięcznych pieśni i ód, melodyjnych sonat na rozmaite instrumenty oraz skontrastowanych wewnętrznie, nacechowanych wybitnie indywidualnym stylem suit klawesynowych. Niektóre z nich ujrzały światło dzienne dopiero pod koniec XX wieku, inne zapewne wciąż czekają na odkrycie. Wszystkie – jak można wnosić z inskrypcji nagrobnej w Opactwie Westminsterskim – muzyk zabrał ze sobą do Nieba, gdzie od tamtej pory koncertuje w towarzystwie aniołów. Niewykluczone, że umila wieczność także Szekspirowi oraz rycerzom i sokolnikom z Ettington, których duchy błąkały się niegdyś po korytarzach rodzinnego domu Crofta.

Be This House Named Wahnfried

It’s been almost ten years and I still feel that one of the most inspiring projects I have encountered in my career as a critic was Wagner’s Ring in Karlsruhe – produced on the initiative of Peter Spuhler, the then director of the Badisches Staatstheater, by four directors, one for each part of the cycle, and complemented by a new opera, Wahnfried, commissioned especially for the occasion from the Israeli-American composer Avner Dorman. I wrote at the time that the theatre in Hermann-Levi-Platz – named after a descendant of a famous rabbinical family, Kapellmeister of the Karslruhe court opera and a great admirer of Wagner, who after many twists and turns entrusted him with the premiere of his Parsifal – would pave the theatrical way to Bayreuth for the four directors. And indeed: of the four “young and talented”, three have already reached the Green Hill, with Yuval Sharon’s Lohengrin enjoying an unprecedented return to the Festspielhaus stage this season.

There could hardly be better confirmation of the need to separate the work from its creator than the legacy of Spuhler’s directorship in Karlsruhe. His tenure – exceptionally successful in artistic terms – had a premature and turbulent ending following violent protests against his authoritarian managerial methods. Nevertheless, the four-director Ring made history and great reviews followed the premiere Wahnfried – its smallest detail honed by all the members of the creative team and artists involved, from the composer and authors of the Anglo-German libretto, Lutz Hübner and Sarah Nemitz; the conductor Justin Brown and the carefully selected cast, who included several soloists from the Ring he conducted; to the production team headed by Keith Warner.

The title of Dorman’s opera refers to the villa in Bayreuth in which Wagner spent the last years of his life and which he named Wahnfried – much to the delight of the town’s residents, who associated the word “Wahn” mainly with madness and delusion. Yet what the composer had in mind was the Schopenhauerian creative frenzy as well as refuge providing a respite from it. He probably did not anticipate that Haus Wahnfried would be transformed into a ghastly mausoleum, the seat of a degenerate cult of his person and oeuvre, a cult created by his grieving widow Cosima and her increasingly bizarre acolytes, including Houston Stewart Chamberlain, a man uprooted from his own culture, advocate of Arthur de Gobineau’s racist thought and ardent promoter of the völkisch ideology, which many believe had a fundamental impact on the development of the Nazi doctrine.

Mark Le Brocq (Houston Stewart Chamberlain). Photo: Matthew Williams-Ellis

Chamberlain is the protagonist of Dorman’s opera – in line with the intentions of the co-producers of the venture, which came at a time of historical reckoning for the Bayreuth clan, begun a few years before the bicentennial of the composer’s birth. Wahnfried was intended as something of a divertissement between the successive presentations of the Ring in Karlsruhe: a creative impression on the “dangerous liaisons” of the Wagner family, parallel to many educational initiatives at the time, like the famous “Verstummte Stimmen” exhibition, a part of which is still available on the Green Hill, and the documentary Wagner & Me, featuring the British actor, writer and Wagnerite Stephen Fry.

Wahnfried turned out to be an impression made all the more interesting by the fact that it was filtered through the experiences and sensibilities of a forty-year-old artist raised in Israel, where Wagner’s music still remains a taboo that cannot be broken even by prominent Jewish artists. This may be the reason why Dorman did not fall into the trap of Wagnerian pastiche, writing his first opera in the spirit of postmodern eclecticism – with numerous references to forms and genres of the past, a work seemingly comprising two acts, but in fact composed of a dozen separate episodes, juxtaposed to create an almost cinematic contrast of musical planes. Dorman is a very skilful polystylist. He builds the sound climate of his work – based on expressive melodic structures, and ostinato rhythms as if straight from Shostakovich – from references to jazz, salon waltzes, military marches, Weimar cabaret, individual leitmotifs from Wagner’s operas, klezmer music, and snippets of Protestant chorales. The solo parts oscillate between a declamatory style and poignant lyricism (Siegfried Wagner’s magnificent monologue at the beginning of Act Two), merging perfectly in the group scenes with the sound of the chorus and the colourful orchestral layer.

The music of Wahnfried – sophisticated yet accessible – has something irresistibly “American” about it. To many critics it brings to mind John Adams; to me it is associated more with John Corigliano and the fusion of styles typical of his oeuvre: not devoid of the grotesque and black humour, manoeuvring between realism and the world of delusion, effectively shattering convention, like in the now somewhat forgotten opera The Ghosts of Versailles. However, Dorman and his librettists too often resort to stereotypes: Chamberlain became an ardent Wagnerite as early as in the 1870s; his first visit to Wahnfried did not come until 1888, five years after the death of his beloved composer; only then did he join the Bayreuther Kreis, in which the seeds of völkisch nationalism and a new, racist strand of anti-Semitism had already been sown by Baron Hans von Wolzogen, whom Wagner himself had invited to edit the Bayreuther Blätter monthly, a decision he soon came to regret bitterly. The story of Isolde, the first fruit of Cosima and Richard’s love, who was denied her share of Wagner’s legacy, is much more tragic and multifaceted: Cosima herself lived with the stigma of being Liszt’s illegitimate child; matters were further “complicated” by her then husband Hans von Bülow, who acknowledged his paternity of Isolde. Isolde’s rejection by her mother was also influenced by the conventions of the day, which stigmatised marriages supported by the wife – and this was the case of Isolde, who married the penniless conductor Fritz Beidler. Chamberlain himself made advances to Isolde: his subsequent marriage to Eva von Bülow, Wagner’s second daughter, was the result of cold calculation. Cosima learned of Isolde’s untimely death by chance ten years after the fact – less than a year before her own death. Most importantly, however, both Cosima and Houston Stewart Chamberlain died before Hitler came to power, and the main culprit behind the dictator’s later association with Bayreuth was the naive and not very intelligent Winifred, whose actions deserve a separate opera.

Mark Le Brocq and Oskar McCarthy (Wagner-Dämon). Photo: Matthew Williams-Ellis

The narrative oversimplifications and lack of psychological depth in Wahnfried were counterbalanced in Karlsruhe by singers who brought to mind the complex characters of the Ring. Wagner’s spectre haunting Chamberlain was played by the singer portraying the equally ambiguous character of Alberich. Hermann Levi, a man torn between his love for the composer and having to put up with his anti-Semitic taunts, was portrayed by the singer playing Wotan in the Karslruhe staging.

Polly Graham, the director of the Longborough production, followed a different path: she engaged in a dialogue with Keith Warner’s concept of the premiere, alternately arguing with it and refining the British director’s ideas. She deliberately juxtaposed Chamberlain’s grotesque figure with reality – Mark Le Brocq is much closer to the historical character than Matthias Wohlbrecht, who sang the role in Karlsruhe. Graham has preserved the vaudeville-cabaret feel of some of the episodes by casting the accomplished dancer and circus artist Tamzen Moulding as Acrobat. Wagner-Dämon – in Warner’s concept bringing to mind Jack Napier from Burton’s Batman – has been transformed into a green jester, a joker pulled from the deck in successive deals of history’s cards. The Master’s Disciple (Hitler) – made to look by the director of the premiere as the dictator from Chaplin’s film – is brought on stage as a Great War veteran, wearing a uniform decorated with a clown’s pompoms. Together with the set designer Max Johns and costume designer Anisha Fields, Graham has convincingly conveyed the ghastly atmosphere of the Bayreuth clan – manipulators controlled by Cosima, who distorted the composer’s ideas, controversial in any case from today’s point of view.

Musically, the Longborough Wahnfried was on a par with the Karlsruhe production. Special credit should go to Le Brocq for his phenomenal portrayal of Chamberlain, going far beyond the original framework of a character role. It is impossible to forget the chilling interpretation of Cosima by the seasoned Wagnerian Susan Bullock, who, approaching the end of her career, managed to turn her inevitable weaknesses into assets worthy of the world’s best stages; the superb technique of Alexandra Lowe, a singer blessed with a soprano of great beauty, expressive and secure intonation-wise, which was evident in the dual roles of Isolde and Winifred; and the touching portrayal of Siegfried Wagner by Andrew Watts, who sang the role in Karlsruhe – although his countertenor has since become dull and lost some of its harmonics, it has definitely gained in strength of expression. Excellent performances also came from the soprano Meeta Raval (as Anna and Eva, Chamberlain’s wives); Adrian Dwyer, a memorable Mime from the Ring conducted by Negus, this time in the sinister role of the Master’s Disciple; the baritone Edmund Danon, making his LFO debut (as the living and dead Hermann Levi); and Oskar McCarthy, coming from a slightly different order, in the baritone part of Wagner-Dämon. McCarthy, a versatile singer, actor and performer, more than made up for some shortcomings in his vocal technique with his theatrical craftsmanship. Another singer deserving a favourable mention is the Cuban-French bass-baritone Antoin Herrera-López Kessel as Kaiser Wilhelm II and the anarchist Bakunin. I was not disappointed either by the chorus, larger than usual for this company, augmented by members of the Longborough Community Chorus. The whole thing was conducted by Justin Brown, repeating his Karlsruhe success and once again showing the LFO regulars that he is not only an effective conductor, but primarily a very sensitive musician.

Adrian Dwyer (Master’s Disciple). Photo: Matthew Williams-Ellis

The British premiere of Wahnfried, which was met with favourable reception from both the critics and the audience, despite the work’s shortcomings, proved to be an important and necessary venture. All the more important given that it was undertaken by LFO, a company established out of pure and disinterested love for Wagner, demonstrating again and again that it cares for his legacy more wisely than his Bayreuth heirs, who often go astray. That is why I am surprised by some voices claiming that staging Dorman’s opera in the “English Bayreuth” was a reckless act, an initiative fraught with the risk of undermining the achievements of the rural opera company from Gloucestershire. That is why I was alarmed by the essay included in the programme, the author of which, Michael Spitzer – perhaps with the best of intentions – engaged in manipulation in the other direction. The world is once again plunging into the hell of hypocrisy; ideologies that were supposed to be gone forever after Hitler’s defeat are on the rise again. So it is better not to repeat the long-discredited legend about the porcelain monkeys of Moses Mendelssohn, grandfather of the composer Felix – a humiliating purchase the philosopher had to make to be granted permission to marry. Spitzer repeats the hackneyed cliché that the figurines in Mendelssohn’s collection are an example of the so-called Judenporzellan, items purchased by Jews under duress in exchange for the right to start a family and have legitimate offspring. True, Frederick the Great did promulgate this disgraceful decree – one of many intended to boost sales of products from his Berlin manufactory – but not until 1769, when Moses had long been married. Not only that – six years earlier the same Frederick had granted Moses the Schutzjude status, protecting the scholar from the persecution that indeed affected his poorer and less privileged brethren, that is, practically most of the Jewish community in Prussia. However hideous the figures in the Mendelssohn collection may seem today, in Moses’ times they were regarded as a symbol of luxury and affluence. Therefore, Felix could have not treated the heirlooms inherited from his grandfather as a “racist memento mori”. The whole story is an anachronistic construct rejected by researchers almost half a century ago.

This does not mean that there was no anti-Semitism in Germany in Wagner’s days. This does not mean that Wagner was not an anti-Semite. Finally, this does not mean that Chamberlain did not pour racist poison into this leaven – with disastrous consequences, as we increasingly tend to forget. History must not be manipulated to introduce audiences to Dorman’s work. It is necessary to seek the truth and truth does not lie in the middle at all. “The truth lies where it lies”, as Władysław Bartoszewski, a member of the Żegota presidium and a Righteous Among the Nations, used to say. He was a man who understood perfectly the meaning of the phrase “to do more harm than good”.

Translated by: Anna Kijak

Król Pasterz

Historia pięknie zatoczyła koło – i to niemal w stulecie prapremiery Króla Rogera, kiedy większość recenzentów słusznie zinterpretowała operę Szymanowskiego jako metaforę przemian w ówczesnej świadomości społecznej Europy. W czerwcu 1926 roku, po przedstawieniu w warszawskim Teatrze Wielkim, Henryk Opieński pisał o zwycięstwie „dionizyjskiego pojęcia życia nad zakutym w okowy bizantyjskiego religijnego rygoru królem, jego żoną, jego otoczeniem, wreszcie całym jego ludem”. Publiczność przyjęła nowe dzieło kompozytora zaskakująco przychylnie, choć nie było w nim ani wyraźnie zaznaczonej intrygi miłosnej, ani prowadzącego do zwrotu akcji zabójstwa, ani ostatecznej konkluzji – żadnego z elementów kojarzonych z operą, nawet w umyśle modernistycznego odbiorcy. Słuchaczy uwiodła przede wszystkim muzyka: Szymanowski eksperymentował wówczas z pentatoniką, dysonansami, zacieraniem przejrzystości „europejskich” pionów harmonicznych. Tyleż w tej partyturze było Orientu, co utopionej w modernistycznym śnie starożytności. Tyleż greckiego, a w gruncie rzeczy nietzscheańskiego sporu między żywiołem apollińskim i dionizyjskim, ile zmagań z własną tęsknotą, zmysłowością i orientacją seksualną.

Nieliczni przeciwnicy zarzucali Królowi Rogerowi albo grafomanię libretta, albo błądzenie po manowcach wagnerowskiego epigonizmu. Jak na ironię, utwór Szymanowskiego istotnie jest operą „postwagnerowską”, ale bynajmniej nie epigońską – kompozytor wdaje się chwilami w żywy spór z autorem Parsifala oraz Tristana i Izoldy, zakończony tajemniczym hymnem do słońca, swoistym przeciwieństwem Liebestod, w którym bohater dostępuje transfiguracji nie przez śmierć, tylko przez uwielbienie siły życiowej, samoświadomości, mocy niszczącej ciemnotę. Taki manifest był wtedy potrzebny i został w Europie odczytany właściwie, o czym świadczą choćby świetne recenzje w prasie niemieckiej – po spektaklu w reżyserii Alexandra Schuma w Stadttheater Duisburg w 1928 roku, który przeszedł do historii przede wszystkim z powodu manifestacji nacjonalistycznej bojówki paramilitarnej Stahlhelm. Prawdziwym tryumfem zakończyła się jednak premiera Króla Rogera w Národním Divadle w Pradze, w roku 1932, w inscenizacji Josefa Munclingra.

Scena zbiorowa z I aktu. Na pierwszym planie Jana Hrochová (Diakonissa), Veronika Rovná (Roksana) i Jiří Brückler (Roger), w głębi Petr Nekoranec (Pasterz). Fot. Marek Olbrzymek

Munclingr, po przedwczesnej śmierci obojga rodziców wychowany przez swego stryja Františka, muzyka Teatru Miejskiego we Lwowie, studiował w tamtejszym konserwatorium i na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Lwowskiego. Jako śpiewak operowy zadebiutował w 1911 roku, w wieku zaledwie 23 lat – w basowej partii Collina w Cyganerii. Rok później występował już w Pradze. Zanim wybuchła Wielka Wojna, został solistą Stadttheater w Poznaniu. Stamtąd przeniósł się Warszawy, gdzie najpierw dostał angaż w Teatrze Wielkim, potem zaś, w 1919 roku, związał się na krótko z zespołem Teatru Stołecznego przy Bielańskiej, także jako reżyser. Szymanowski mówił o nim „pół-Czech, pół-Polak”. Munclingr, choć w roku 1921 powrócił na stałe do kraju swych przodków, nigdy nie zerwał więzi z przybraną ojczyzną. W praskim Národním Divadle przygotował nie tylko Króla Rogera, ale też prapremierę sceniczną Harnasiów. Po II wojnie światowej wystąpił w epizodycznej roli Kuśmiraka w Ulicy Granicznej Aleksandra Forda. Pojawił się kilkakrotnie na deskach oper w Poznaniu i Wrocławiu. Przetłumaczył na czeski tragedię Wyspiańskiego Sędziowie. Przeszedł jednak przede wszystkim do historii czechosłowackiej sceny operowej: jako wykonawca partii Dikoja, a zarazem reżyser słynnej bratysławskiej premiery Katii Kabanowej Janaczka; jako wybitny inscenizator i teoretyk teatru; jako współtwórca świetności praskiego Národníego Divadla z czasów dyrekcji muzycznej Otakara Ostrčila; jako rasowy ekspresjonista, skutecznie wyrywający rodzimą scenę z szarzyzny mieszczańskiego realizmu. Zasiał też ferment w Brnie: w 1951 roku został profesorem nadzwyczajnym tutejszej Akademii Sztuk Scenicznych i przyczynił się do stworzenia w jej ramach pierwszego w kraju wydziału reżyserii operowej.

Vladimír John, świeżo upieczony absolwent brneńskiej uczelni, zadebiutował na morawskiej scenie właśnie Królem Rogerem. Z niewątpliwym sukcesem: niespełna półtoragodzinny (po kilku skrótach w partyturze), grany bez przerwy spektakl okazał się zarazem hołdem dla tradycji teatru modernistycznego, jak i nowoczesną z ducha próbą umiejscowienia narracji opery poza czasem i przestrzenią. Próbą – paradoksalnie – zgodną z intencjami Iwaszkiewicza i Szymanowskiego, którzy zamierzyli swoje dzieło jako starcie mitu i archetypów z kryzysem oswojonego porządku świata, jako swoistą przypowieść o walce rozumu, emocji i podświadomości, w której Sycylia jest tylko pretekstem, wyspą ze wspomnień i fantasmagorii kompozytora. Trudno powiedzieć, czy Pasterz jest zjawą z „krwawych snów” Rogera, nowo odkrytą stroną osobowości władcy – jak sugerował reżyser – czy też naprawdę przybyszem z zewnątrz, nieznanym bogiem w ludzkiej postaci, wcieleniem Dionizosa, emanacją Śiwy, wszystkim naraz?

Wizja Johna rozgrywa się w oszczędnej scenografii Martina Chocholouška, której zasadnicze elementy pozostają niezmienne, co istotnie sugeruje, że konflikt toczy się raczej w sferze ducha niż materii. Doskonale oświetlona przez Martina Chloupa, w akcie pierwszym tworzy sugestywną iluzję Cappella Palatina, skąpanej w rozproszonych promieniach zmierzchu; w akcie drugim – ewokuje nastrój Orientu w przestrzeni wypełnionej surrealistycznymi kształtami, które przywodzą na myśl paradę lingamów, symbolicznych wyobrażeń boga Śiwy; w trzecim – uderza kontrastem mroku i oślepiającej jasności wnętrza lustrzanej piramidy, gdzie Roger kończy pielgrzymkę w głąb siebie i wyrusza w tajemniczy świt.

Veronika Rovná. Fot. Marek Olbrzymek

Z piękną koncepcją scenograficzną Chocholouška, wzbudzającą nieodparte skojarzenia z legendarnymi inscenizacjami Munclingra, nie do końca współgrały kostiumy projektu Barbory Raškovej, pochodzące ze zbyt wielu porządków estetycznych: najbardziej przekonujące w początkowych scenach z chórem ubranym w geometryczne stroje inspirowane Bauhausem, najmniej w pstrokaciźnie zwierzęco-ludzkiego orszaku Pasterza. Nadmiarowa okazała się też choreografia Jana Kodeta i Michala Heribana, którzy część zadań tanecznych niepotrzebnie powierzyli śpiewakom. To jednak drobne zastrzeżenia: imponujący debiut Vladimíra Johna, pierwsza od lat inscenizacja Króla Rogera, w której reżyser nie nałożył dodatkowych warstw znaczeń na wystarczająco już pogmatwane libretto, jest kolejnym dowodem żywotności czeskiego teatru operowego – jednego z niewielu w Europie, który nie popadł w rutynę i jakimś cudem nie ogłuchł na muzykę.

A i tym razem było czego posłuchać. Dawno nie miałam do czynienia z tak spójnym, a przez to porywającym ujęciem arcydzieła Szymanowskiego, jak to, które wyszło spod batuty Roberta Kružíka, od przyszłego sezonu nowego kierownika muzycznego Janáčkovego divadla. Kružík jest rasowym dyrygentem operowym: umiejętnie waży proporcje między sceną a orkiestronem, nie epatuje potęgą brzmienia, daje przestrzeń zarówno solistom, jak i świetnie przygotowanym, po mistrzowsku operującym dynamiką chórom. Zamiast rozwarstwiać pozornie niespójne plany dźwiękowe Króla Rogera, stworzył z nich rozmigotany, mieniący się barwami fresk, zderzając hieratyzm śpiewów duchowieństwa ze zmysłową miękkością arii Pasterza, ekstazę Rogera z oniryzmem pieśni Roksany, rozległe, skłębione akordy dionizyjskiego szału z niejednoznaczną, „mroczną” jasnością finałowej ofiary protagonisty.

Na pierwszym planie Jiří Brückler. Foto Marek Olbrzymek

Próżno też było szukać słabych punktów w solowej obsadzie spektaklu. Jiří Brückler, dysponujący dojrzałym i pełnym ekspresji, a zarazem aksamitnym i lirycznym w barwie barytonem zbudował niezwykle przekonującą postać wewnętrznie rozdartego władcy. Veronika Rovná, obdarzona jasnym, kolorowym sopranem i umiejętnością prowadzenia wyjątkowo płynnej, muzykalnej frazy, doszła do pełni formy w drugim akcie – gdyby nie odrobinę zbyt ostre góry, jej Roksana uplasowałaby się w czołówce interpretacji w dawnym, „przedwojennym” stylu, z niewiadomych przyczyn zarzuconym przez większość polskich śpiewaczek. Lekki tenor Vita Noska (Edrisi) w toku narracji konsekwentnie zyskiwał na sile wyrazu. W epizodycznych rolach Diakonissy i Archireieosa doskonale spisali się Jana Hrochová i David Szendiuch.

Nie spodziewałam się jednak, że aż tak piorunujące wrażenie zrobi na mnie Petr Nekoranec w partii Pasterza – jak można się domyślać z korespondencji Szymanowskiego, pisanej z myślą o głosie prawie niemożliwym: androgynicznym, niejednoznacznym jak Dionizos, bezpostaciowym jak Śiwa. I otóż taki głos się znalazł. Pewne osobliwości warsztatu Nekoranca – charakterystyczne wibrato i tendencja do śpiewania wyższych dźwięków mikstem, dziś z reguły niepożądane w repertuarze tenorowym – akurat do tej partii pasują jak ulał, zwłaszcza w połączeniu z niepokojąco zmysłowym kształtowaniem frazy. Tak mógł brzmieć Vladimír Tomš, czeski Pasterz z przedstawienia w Pradze w 1932 roku. Być może właśnie pod wpływem Tomša kompozytor wreszcie docenił Króla Rogera – pisząc ze smutkiem po praskiej premierze, że „zapewne nic takiego już nie potrafię napisać”. Jak dobrze, że ktoś to jeszcze potrafi zaśpiewać.

Opera z kolumnadą

Jutro o świcie znów ruszam do Longborough – tym razem na Peleasa i Melisandę Debussy’ego pod batutą Anthony’ego Negusa; stamtąd zaś prosto do Grange Park Opera, na Mazepę Czajkowskiego, historię dziwnej miłości hetmana Zadnieprza i siedemnastoletniej Marii, córki sędziego wojsk kozackich. Zapewne już w Anglii napiszę recenzję z brneńskiego Króla Rogera, stopniowo będą się też ukazywać angielskie wersje moich raportów z podróży. Kilka tygodni temu, na prośbę nowego redaktora naczelnego „Teatru”, sporządziłam podsumowanie dyrekcji artystycznej Mariusza Trelińskiego w TW-ON. Ukazało się kilka dni temu. Z trudem zmieściłam się w wyznaczonej objętości, a i tak spotkałam się z zarzutami, że nie omówiłam po kolei jego wszystkich warszawskich spektakli. Cóż, zrobiło mi się trochę smutno, zwłaszcza w kontekście sugestii, że moja odwaga staniała u progu kadencji nowego dyrektora naczelnego, Borisa Kudlički. Przez tych kilkanaście lat nie opuściłam ani jednej produkcji Trelińskiego. Przytłaczającą większość – w znacznie ostrzejszych słowach – przeanalizowałam w recenzjach dla „Ruchu Muzycznego”, „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Teatr”. Wspominałam o nich na antenie Dwójki i przy innych okazjach, między innymi w ramach prelekcji w berlińskiej Staastoper, przed premierą Damy pikowej. Kolejne podejścia reżysera do arcydzieła Karola Szymanowskiego omówiłam w obszernym, opatrzonym stosownymi przypisami eseju w „Dialogu”. Większość moich tekstów jest dostępna w sieci, z tej większości prawie wszystkie w internetowej Encyklopedii Teatru Polskiego. Mogę się mylić. Mogę reprezentować całkiem odrębny styl myślenia o teatrze. Jednego jestem pewna: dyrekcja Trelińskiego zepchnęła operę na boczny tor, uniemożliwiła jakąkolwiek dyskusję, zwłaszcza popartą argumentami, jak w przypadku wciąż toczącego się sporu o dwie ekranizacje Lalki Prusa.

Tutaj link do mojego podsumowania:
https://teatr-pismo.pl/opera-z-kolumnada/

A tu do innych aktualnych materiałów „Teatru”:
https://teatr-pismo.pl/

Dom Wahnfried nazwany

Minęło prawie dziesięć lat, a wciąż mam poczucie, że jednym z najbardziej inspirujących przedsięwzięć, z jakimi zetknęłam się w swojej karierze krytycznej, był Wagnerowski Pierścień Nibelunga w Karlsruhe – zrealizowany z inicjatywy Petera Spuhlera, ówczesnego dyrektora Badisches Staatstheater, siłami czterech reżyserów, po jednym na każdą część cyklu, i uzupełniony nową operą Wahnfried, zamówioną specjalnie na tę okazję u izraelsko-amerykańskiego kompozytora Avnera Dormana. Pisałam wtedy, że teatr przy Hermann-Levi-Platz – nazwanym na cześć potomka słynnego rodu rabinackiego, kapelmistrza opery dworskiej w Karslruhe i wielkiego admiratora Wagnera, który po rozlicznych perypetiach powierzył mu premierę swego Parsifala – przetrze reżyserom szlak teatralny do Bayreuth. I rzeczywiście: z czwórki „młodych zdolnych” na Zielone Wzgórze dotarło już trzech, a Lohengrin w ujęciu Yuvala Sharona doczeka się w tym sezonie bezprecedensowego powrotu na scenę Festspielhaus.

Trudno o lepsze potwierdzenie tezy o potrzebie oderwania dzieła od twórcy niż bilans dyrekcji Spuhlera w Karlsruhe. Jego kadencja – wyjątkowo udana pod względem artystycznym – zakończyła się przedwcześnie i burzliwie, po gwałtownych protestach przeciwko autorytarnym metodom rządzenia zespołem. Ring czterech reżyserów mimo to przeszedł do historii teatru, świetne recenzje zebrał też Wahnfried – dopracowany w najdrobniejszych szczegółach przez wszystkich zaangażowanych w przedsięwzięcie twórców i artystów, począwszy od kompozytora i autorów angielsko-niemieckiego libretta, Lutza Hübnera i Sarah Nemitz; przez dyrygenta Justina Browna i pieczołowicie dobraną obsadę, w której znalazło się kilku solistów Pierścienia pod jego batutą; skończywszy na ekipie realizatorów, na czele z Keithem Warnerem.

Mark Le Brocq (Houston Stewart Chamberlain). Fot. Matthew Williams-Ellis

Tytuł opery Dormana nawiązuje do willi w Bayreuth, w której Wagner spędził ostatnie lata życia i którą nazwał Wahnfried – ku wielkiej uciesze ówczesnych mieszkańców miasta, kojarzących słowo „Wahn” głównie z szaleństwem i urojeniem. Tymczasem kompozytor miał na myśli Schopenhauerowski szał twórczy i azyl, gdzie można zaznać od niego wytchnienia. Zapewne sam nie przewidział, że Haus Wahnfried przemieni się z czasem w upiorne mauzoleum, siedzibę zwyrodniałego kultu jego osoby i twórczości, kreowanego przez zastygłą w żałobie wdowę Cosimę i jej coraz dziwniejszych akolitów: wśród nich wyrwanego z korzeniami z własnej kultury Houstona Stewarta Chamberlaina, zwolennika rasistowskiej myśli Arthura de Gobineau i żarliwego propagatora ideologii volkistowskiej, która zdaniem wielu wywarła zasadniczy wpływ na rozwój późniejszej doktryny nazizmu.

Protagonistą opery Dormana jest właśnie Chamberlain – zgodnie z intencją współtwórców przedsięwzięcia, które przypadło na czas historycznych rozliczeń klanu z Bayreuth, zapoczątkowanych kilka lat przed jubileuszem dwusetlecia urodzin kompozytora. Wahnfried był z założenia czymś w rodzaju divertissement między kolejnymi prezentacjami Pierścienia w Karlsruhe: twórczą impresją na temat „niebezpiecznych związków” rodziny Wagnera, równoległą do wielu ówczesnych inicjatyw edukacyjnych, na czele ze słynną, częściowo wciąż dostępną na Zielonym Wzgórzu wystawą „Verstummte Stimmen”, oraz filmem dokumentalnym Wagner & Me, z udziałem brytyjskiego aktora, pisarza i wagneryty Stephena Fry’a.

Wahnfried okazał się impresją tym ciekawszą, że przefiltrowaną przez doświadczenia i wrażliwość zaledwie czterdziestoletniego twórcy wychowanego w Izraelu, gdzie muzyka Wagnera wciąż pozostaje tabu, niemożliwym do przełamania nawet przez wybitnych artystów pochodzenia żydowskiego. Być może dlatego Dorman nie wpadł w pułapkę wagnerowskiego pastiszu, tworząc swą pierwszą operę w duchu postmodernistycznego eklektyzmu – z mnóstwem odniesień do form i gatunków z przeszłości, niby dwuaktową, w rzeczywistości złożoną z kilkunastu odrębnych epizodów, zestawionych metodą niemal filmowego kontrastu planów muzycznych. Dorman jest bardzo sprawnym warsztatowo polistylistą. Klimat dźwiękowy utworu, oparty na wyrazistych strukturach melodycznych i ostinatowej, iście szostakowiczowskiej rytmice, buduje z nawiązań do jazzu, salonowych walców, marszów wojskowych, weimarskiego kabaretu, pojedynczych lejtmotywów z oper Wagnera, muzyki klezmerskiej, strzępów chorału protestanckiego. Partie solowe oscylują między stylem deklamacyjnym a przejmującym liryzmem (wspaniały monolog Siegfrieda Wagnera na początku II aktu), w scenach zbiorowych stapiając się idealnie z brzmieniem chóru i skrzącą się barwami warstwą orkiestrową.

Pośrodku: Susan Bullock (Cosima Wagner). Fot. Matthew Williams-Ellis

Muzyka Wahnfried – wyrafinowana, a zarazem przystępna – ma w sobie coś nieodparcie „amerykańskiego”. Wielu krytykom przywodzi na myśl asocjacje z Johnem Adamsem, mnie kojarzy się raczej z Johnem Corigliano i typową dla jego twórczości fuzją stylów: niewolną od groteski i czarnego humoru, lawirującą między realizmem a światem ułudy, skutecznie burzącą konwencję, jak w odrobinę dziś zapomnianej operze Duchy Wersalu. Dorman i jego libreciści zbyt często jednak odwołują się do stereotypów: Chamberlain został żarliwym wagnerytą już w latach siedemdziesiątych XIX wieku; pierwszy raz gościł w Wahnfried dopiero w 1888 roku, pięć lat po śmierci uwielbianego kompozytora; dopiero wtedy dołączył do Bayreuther Kreis, w którym ziarno volkistowskiego nacjonalizmu i nowej, rasistowskiej odmiany antysemityzmu zdążył już posiać baron Hans von Wolzogen – człowiek, którego sam Wagner zaprosił do redagowania miesięcznika „Bayreuther Blätter” i wkrótce potem gorzko tego pożałował. Historia odsunięcia od wagnerowskiego dziedzictwa Isolde, pierwszego owocu miłości Cosimy i Richarda, jest znacznie bardziej tragiczna i wielowątkowa: Cosima sama żyła z piętnem nieślubnego dziecka Liszta, sprawy „skomplikował” jej ówczesny mąż Hans von Bülow, uznając ojcostwo Isolde. Na jej odrzuceniu przez matkę zaważyły też ówczesne konwenanse, piętnujące małżeństwa utrzymywane przez żonę – a to właśnie było udziałem Isolde, która wyszła za biednego jak mysz kościelna dyrygenta Fritza Beidlera. Chamberlain sam smalił cholewki do Isolde: jego późniejsze małżeństwo z Evą von Bülow, drugą córką Wagnera, było efektem wyrachowanej kalkulacji. O przedwczesnym zgonie Isolde Cosima dowiedziała się przypadkiem dziesięć lat po fakcie – i niecały rok przed własną śmiercią. Co jednak najważniejsze, zarówno Cosima, jak i Houston Stewart Chamberlain zmarli przed dojściem Hitlera do władzy, a główną winowajczynią późniejszych związków dyktatora z Bayreuth była naiwna i niezbyt inteligentna Winifred, której poczynania zasługują na osobną operę.

Narracyjne uproszczenia i niedostatki głębi psychologicznej Wahnfried zniwelowano w Karlsruhe udziałem śpiewaków wzbudzających bezpośrednie skojarzenia ze złożonymi postaciami Ringu. W prześladującą Chamberlaina zjawę Wagnera wcielił się wykonawca równie dwuznacznej postaci Alberyka. Rozdarty między miłością do kompozytora a koniecznością znoszenia jego antysemickich docinków Hermann Levi zyskał odtwórcę w osobie ówczesnego interpretatora roli Wotana.

Polly Graham, reżyserka spektaklu z Longborough, poszła innym tropem: wdała się w dialog z prapremierową koncepcją Keitha Warnera, chwilami się z nią kłócąc, chwilami rafinując pomysły brytyjskiego inscenizatora. Groteskową figurę Chamberlaina świadomie przystawiła do rzeczywistości – Mark Le Brocq jest znacznie bliższy historycznemu pierwowzorowi postaci niż Matthias Wohlbrecht, kreujący tę rolę w Karlsruhe. Zachowała wodewilowo-kabaretowy nastrój części epizodów, angażując do przedsięwzięcia między innymi znakomitą tancerkę i artystkę cyrkową Tamzin Moulding w roli Akrobatki. Wagner-Dämona – w ujęciu Warnera przywodzącego na myśl skojarzenia z Jackiem Napierem z Burtonowskiego Batmana – przeistoczyła w zielonego błazna, dżokera wyciąganego z talii w kolejnych rozdaniach kart historii. Ucznia Mistrza – w domyśle Hitlera, ucharakteryzowanego przez reżysera prapremiery na dyktatora z filmu Chaplina – wprowadziła na scenę jako weterana Wielkiej Wojny, w mundurze przyozdobionym pomponami klauna. We współpracy ze scenografem Maxem Johnsem i projektantką kostiumów Anishą Fields przekonująco oddała upiorną atmosferę bayreuckiego klanu – sterowanych przez Cosimę manipulatorów, którzy wykoślawili i tak z dzisiejszego punktu widzenia kontrowersyjne idee kompozytora.

Oskar McCarthy (Wagner-Dämon). Fot Matthew Williams-Ellis

Pod względem muzycznym Wahnfried z Longborough w pełni dorównał spektaklowi z Karlsruhe. Wyrazy szczególnego uznania należą się Le Brocqowi za fenomenalny występ w roli Chamberlaina, wykraczający daleko poza pierwotne ramy partii charakterystycznej. Nie sposób pominąć mrożącej krew w żyłach interpretacji postaci Cosimy przez zaprawioną w wagnerowskich bojach Susan Bullock, która u schyłku kariery zdołała przekuć swe nieuchronne słabości w atuty godne najlepszych scen świata; popisu znakomitej techniki w wydaniu Alexandry Lowe, dysponującej sopranem niezwykle urodziwym, ekspresyjnym i pewnym intonacyjnie, co było do udowodnienia w podwójnej roli Isolde oraz Winifred; oraz wzruszającego ujęcia Siegfrieda Wagnera przez Andrew Wattsa, który wykreował tę partię w Karlsruhe – choć jego kontratenor od tamtej pory zmatowiał i zubożał w alikwoty, zdecydowanie zyskał na sile wyrazu. Świetnie sprawili się też sopranistka Meeta Raval (jako Anna i Eva, czyli kolejne żony Chamberlaina); Adrian Dwyer, pamiętny Mime z Pierścienia pod batutą Negusa, tym razem w złowieszczej roli Ucznia Mistrza; debiutujący w LFO baryton Edmund Danon (jako żywy i martwy Hermann Levi); oraz przybywający z nieco innego porządku Oskar McCarthy w barytonowej partii Wagner-Dämona – wszechstronny śpiewak, aktor i performer, który pewne niedostatki techniki wokalnej wynagrodził z nawiązką rzemiosłem teatralnym. Na życzliwą wzmiankę zasłużył też kubańsko-francuski bas-baryton Antoin Herrera-López Kessel w rolach cesarza Wilhelma II i anarchisty Bakunina. Nie zawiódł oczekiwań liczny jak na tę scenę zespół chórzystów, powiększony o kilkanaścioro członków Longborough Community Chorus. Całość poprowadził Justin Brown, powtarzając swój sukces z Karlsruhe i po raz kolejny dowodząc bywalcom LFO, że jest nie tylko skutecznym dyrygentem, lecz przede wszystkim bardzo wrażliwym muzykiem.

Brytyjska premiera Wahnfried, mimo wspomnianych już niedociągnięć utworu doskonale przyjęta przez krytykę i publiczność, okazała się przedsięwzięciem ważnym i potrzebnym. Tym istotniejszym, że za jego realizację wzięła się LFO – teatr stworzony z czystej i bezinteresownej miłości do Wagnera, udowadniający raz po raz, że dba o jego spuściznę mądrzej, niż błądzący po wielu manowcach bayreuccy spadkobiercy. Dlatego dziwią mnie pojedyncze głosy, jakoby wystawienie opery Dormana w „angielskim Bayreuth” było aktem straceńczej odwagi, inicjatywą obarczoną ryzykiem przewartościowania dotychczasowych osiągnięć wiejskiej opery w Gloucestershire. Dlatego zaniepokoił mnie zamieszczony w programie esej, którego autor, Michael Spitzer – być może w najlepszej woli – dopuścił się manipulacji w drugą stronę. Świat znów się pogrąża w piekle hipokryzji, znów odradzają się ideologie, które po klęsce Hitlera miały na zawsze odejść w niebyt. Lepiej więc nie powtarzać dawno skompromitowanej legendy o porcelanowych małpach Mosesa Mendelssohna, dziadka kompozytora Feliksa – upokarzającym zakupie, którego filozof musiał dokonać, by zyskać pozwolenie na małżeństwo. Spitzer powiela wyświechtaną clichée, jakoby figurki ze zbioru Mendelssohnów były przykładem tak zwanej Judenporzellan, wykupywanej przez Żydów pod przymusem, w zamian za prawo do założenia rodziny i posiadania legalnego potomstwa. Owszem, Fryderyk Wielki ogłosił to haniebne zarządzenie – jedno z wielu, które miały zwiększyć sprzedaż wyrobów jego berlińskiej manufaktury – ale dopiero w 1769 roku, kiedy Moses był już dawno żonaty. Mało tego, ten sam Fryderyk nadał mu sześć lat wcześniej status Schutzjude, chroniący uczonego przed prześladowaniami, które rzeczywiście dotykały jego uboższych i mniej uprzywilejowanych pobratymców – czyli w praktyce większość społeczności żydowskiej w Prusach. Jakkolwiek figurki z kolekcji Mendelssohnów wydają się dziś szkaradne, w czasach Mosesa uchodziły za symbol luksusu i zamożności. Feliks nie mógł więc traktować odziedziczonej po dziadku pamiątki jako „rasistowskiego memento mori”. Cała ta opowieść jest anachronicznym konstruktem, odrzuconym przez badaczy niemal pół wieku temu.

Co nie oznacza, że w czasach Wagnera nie było w Niemczech antysemityzmu. Co nie oznacza, że Wagner nie był antysemitą. Nie oznacza wreszcie, że Chamberlain nie wlał w ten zaczyn rasistowskiej trucizny – z katastrofalnym skutkiem, o czym coraz częściej zdarza się nam zapominać. Żeby wprowadzić odbiorców w dzieło Dormana, nie wolno manipulować historią. Trzeba szukać prawdy, a ta wcale nie leży pośrodku. „Prawda leży tam, gdzie leży”, jak mawiał Władysław Bartoszewski, członek prezydium Żegoty i Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Człowiek, który doskonale rozumiał sens zwrotu „niedźwiedzia przysługa”.