Tramwaj z przesiadką do sukcesu

W Warszawie susza, tymczasem nad Łodzią przeszła wczoraj burza z ulewnym deszczem. Z Wojewódzkiego Centrum Zarządzania Kryzysowego doszły nas słuchy, że przez godzinę w mieście spadło aż trzydzieści litrów wody na metr kwadratowy. Skutek? Podtopione ulice, lejące się z wiaduktów wodospady, zalany dworzec Łódź Fabryczna, budynek prokuratury i… Teatr Wielki. Serce struchlało, bo łódzką, a zarazem polską premierę Tramwaju zwanego pożądaniem Previna już raz przekładano – z powodu choroby artystów. Spektakl w reżyserii Macieja Prusa i pod dyrekcją Tadeusza Kozłowskiego miał ostatecznie ruszyć dziś wieczorem. I chyba ruszy: pracownicy Teatru dwoją się troją, żeby usunąć szkody po żywiole. Trzymajmy kciuki – inscenizacja zapowiada się bardzo ciekawie, a w obsadzie między innymi Joanna Woś (Blanche Dubois) i Szymon Komasa (Stanley Kowalski). Upiór dołącza się do życzeń dla całego zespołu i w ramach wsparcia publikuje swój esej, który będzie też dostępny w książce programowej spektaklu.

***

To była jedna z głośniejszych premier San Francisco Opera w czasach dyrekcji Lotfiego Mansouriana. A za jego burzliwej kadencji działo się tam naprawdę wiele. Mansourian objął teatr w 1988 roku, po blisko trzydziestu latach własnych doświadczeń reżyserskich i ponad dekadzie zarządzania Operą w Toronto. Wprowadził na scenę w San Francisco wiele nowości repertuarowych, między innymi nieznanego w Stanach Wilhelma Tella Rossiniego oraz Nieszpory sycylijskie Verdiego. Wytrwał w trudnym czasie po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w 1989, które poważnie uszkodziło gmach Opery – w 1995 roku zamknięty na prawie dwa sezony i otwarty z pompą na 75-lecie kompanii, po rekonstrukcji i renowacji, które pochłonęły prawie dziewięćdziesiąt milionów dolarów. Co jednak najważniejsze, w 1992 roku zainaugurował przedsięwzięcie „Pacific Visions” – cykl zamówień pięciu oper współczesnych, mający dowieść energii i żywotności wielbionej od stuleci formy muzycznej.

A Streetcar Named Desire. Fot. Bill Cannon.

Właściwie każde z tych dzieł przeszło już do historii: Niebezpieczne związki Conrada Susy pod batutą Davida Runniclesa, z Renée Fleming, Thomasem Hampsonem i Fredericą von Stade w obsadzie (1994); Harvey Milk Stewarta Wallace’a, który miał prapremierę w 1996, dwanaście lat przed słynnym filmem Gusa Van Santa; Dead Man Walking Jake’a Heggiego (2000), operowy „remake” filmu Tima Robbinsa z Susan Sarandon i Seanem Pennem; przede wszystkim zaś kontrowersyjna Śmierć Klinghoffera Johna Adamsa, której nową inscenizację w 2014 roku, dwadzieścia trzy lata po produkcji w SFO, Peter Gelb zdjął z programu Metropolitan Opera, powołując się na kilka dość absurdalnych argumentów, między innymi zarzut pośredniego wspierania terroryzmu. Z niemal równie szerokim oddźwiękiem spotkała się opera Tramwaj zwany pożądaniem – autorstwa uwielbianego przez amerykańską publiczność André Previna, z librettem Philippa Littella na motywach słynnego dramatu Tennessee Williamsa, jednej z najczęściej wystawianych i adaptowanych sztuk teatralnych XX wieku.

Pomysł zamówienia opery według arcydzieła Williamsa – które rozgrywa się w dusznym, pulsującym tłumioną żądzą Nowym Orleanie – chodził za Mansourianem przez wiele lat. Dyrektor próbował do niego przekonać kilku innych, bardziej doświadczonych kompozytorów, wśród nich Stephena Sondheima i Leonarda Bernsteina. Niezrażony kolejnymi odmowami, podjął odważną decyzję powierzenia go debiutującemu w operze Previnowi. Premiera 19 września 1998 roku przebiła wszystkie późniejsze wydarzenia sezonu. W odnowionym gmachu War Memorial Opera House pojawił się tłum dygnitarzy i celebrytów, między innymi burmistrz Nowego Orleanu Mark Morial, gość specjalny burmistrza San Francisco. Na widowni zasiadła niespotykana dotąd liczba dziennikarzy i krytyków muzycznych – Bernard Holland, recenzent „The New York Times”, doliczył się prawie stu czterdziestu kolegów po fachu. Ceny biletów w najdroższych sektorach osiągnęły pułap tysiąca pięciuset dolarów. Spektakl w reżyserii Colina Grahama – który współpracował z Brittenem przy prapremierach wszystkich jego oper powstałych po 1954 roku – rejestrowały na żywo wytwórnia Deutsche Grammophon oraz amerykańska telewizja publiczna PBS. Za pulpitem dyrygenckim stanął sam kompozytor.

André Previn. Fot. „Los Angeles Times”.

Oczekiwania były bardzo wygórowane. Pierwsze opinie krytyków – oględnie mówiąc, podzielone. Jedni odetchnęli z ulgą, spodziewali się bowiem, że Previn, płodny twórca muzyki filmowej i laureat czterech Oscarów za adaptacje cudzych partytur w ekranowych wersjach oper i musicali, nie poradzi sobie z tak złożoną formą i skomponuje kolejną ścieżkę dźwiękową do potencjalnego hollywoodzkiego przeboju. Drudzy utyskiwali, że Previn zmarnował szansę napisania opery stricte jazzowej, która ich zdaniem najlepiej oddałaby specyficzną atmosferę Nowego Orleanu z lat czterdziestych. Amerykańscy patrioci zżymali się na zbyt liczne odniesienia do europejskiego modernizmu, na czele z Ryszardem Straussem, oraz dwóch mistrzów angielskiej muzyki dramatycznej: Ralpha Vaughana Williamsa i Benjamina Brittena. Bardziej otwarci na świat recenzenci wychwalali subtelność barw orkiestrowych, urodę solowych interwencji instrumentów dętych i potoczystość partii wokalnych. Sporo głosów krytycznych zebrał librecista, który wprawdzie skrócił pierwotny tekst Williamsa o przeszło połowę, postanowił jednak dochować mu wierności: wykonanie trzyaktowej opery trwało trzy i pół godziny, prawie półtorej godziny dłużej niż legendarna ekranizacja Elii Kazana, skądinąd reżysera prapremiery dramatu w broadwayowskim Ethel Barrymore Theatre.

Previn wielokrotnie podkreślał w przedpremierowych wywiadach, że Tramwaj zwany pożądaniem jest właściwie gotową operą, tyle że bez muzyki. Z perspektywy czasu należy jednak potraktować te słowa jako gest pojednawczy w stronę zagorzałych obrońców sztuki Williamsa, którzy obawiali się zamachu na literacką świętość. Kompozytor od początku zdawał sobie sprawę, że tekst „łagodnieje” w ustach śpiewaków, że spowolniona względem naturalnej mowy narracja muzyczna wymaga przesunięcia niektórych akcentów. Wbrew wcześniejszym deklaracjom odszedł od litery dramatu. Gęsty, pełen emocji spór między nadwrażliwą Blanche a prymitywnym Stanleyem zastąpił pełnowymiarowym obrazem postępującego obłędu głównej bohaterki. Zbudował jej postać środkami czysto muzycznymi: począwszy od „przymglonego”, omdlewającego glissanda na słowie „DuBois”, kiedy Blanche przedstawia się zalotnie Mitchowi, aż po kilkakrotnie powtórzone w finale zdanie „Whoever you are”, skierowane niby do współczującego lekarza, a w rzeczywistości rzucone w pustkę, jakby tracąca zmysły kobieta zapadała się coraz głębiej w sobie. Previn stworzył partię Blanche z myślą o konkretnej śpiewaczce – Renée Fleming, która z powodzeniem wcieliła się w tę kruchą, a zarazem dziwnie przyziemną istotę. Pomijając świetne warunki fizyczne i znakomite aktorstwo, Fleming odzwierciedliła wewnętrzny konflikt swej bohaterki doskonale prowadzonym sopranem lirico-spinto, w średnicy ciemnym i gładkim jak aksamit, w górze świetlistym, w licznych fragmentach pianissimo dosłownie ulatującym w nicość.

Renée Fleming (Blanche Dubois) na premierze Tramwaju w San Francisco Opera. Fot. Marty Sohl.

Pozostałych uczestników dramatu Previn odsunął na nieco dalszy plan, dbając jednak o wyrazisty rysunek postaci: zwierzęcość Stanleya zawarł w agresywnej, mocno akcentowanej partii barytonowej, subtelność Mitcha nakreślił lirycznym tenorem, naiwność Stelli – partią przeznaczoną na sopran lżejszy i mniej zniuansowany niż w przypadku Blanche. Reszty dopełniła migotliwa, inteligentnie „dopowiadająca” treść warstwa orkiestrowa. Previn nie rościł sobie żadnych pretensji do oryginalności. Poszedł tropem wielu XIX-wiecznych kompozytorów operowych, którzy za cel nadrzędny stawiali sobie wierność konwencji. Zamiast eksperymentować, złożył całość z elementów zahartowanych w przepastnym tyglu amerykańskiej wielokulturowości. Są tam rytmy i barwy nowoorleańskiego jazzu, jest smutek luizjańskiego bluesa, groza ścieżek dźwiękowych do filmów noir z lat czterdziestych, europejska precyzja faktur spod znaku Berga, Straussa i Brittena, wysmakowane aluzje do muzyki Györgya Ligetiego. Wystarczająco wiele, by „odkleić” operę od pierwowzoru literackiego i dać jej szansę zaistnienia w całkiem innym obiegu kulturowym.

Previn trafił w sedno. Krytycy szybko uporali się z dysonansem poznawczym i zrozumieli, że adaptacja operowa wymaga znacznie poważniejszych odstępstw od oryginału niż filmowa albo telewizyjna wersja dramatu. O reszcie zadecydowała publiczność, zachwycona przystępnością utworu – eklektycznego na tyle świadomie, by uniknąć oskarżeń o muzyczny kicz. Tramwaj zwany pożądaniem ruszył na podbój kolejnych scen. W 1999 roku, naturalną koleją rzeczy, trafił do Nowego Orleanu. Potem przeszedł szturmem przez inne teatry amerykańskie: Renée Fleming wystąpiła między innymi w nowojorskiej produkcji na scenie Metropolitan Opera (2012) i w późniejszym o rok wykonaniu koncertowym na estradzie Carnegie Hall. Już w 2003 roku opera dotarła do Europy, pod batutą samego kompozytora, który poprowadził London Symphony Orchestra w Barbican Center. Pierwszej europejskiej inscenizacji doczekała się w Opéra national du Rhin w Strasburgu. W 2010 roku angielski dyrygent Richard Hickox przedstawił ją kolejno w Sydney, Tokio i Osace. W ubiegłym roku zabrzmiała w przekładzie na język niemiecki – w Theater Vorpommern z siedzibą w Stralsundzie i Greifswaldzie.

Przypomnijmy: linie tramwajowe w Nowym Orleanie nie były oznaczane numerami, tylko nazwami punktów orientacyjnych. „Powiedzieli mi, żebym wsiadła w tramwaj Pożądanie, potem przesiadła się do linii na Cmentarze i sześć przecznic dalej wysiadła na Polach Elizejskich” – mówi Blanche na początku sztuki. W największym mieście Luizjany naprawdę kursowały linie Desire i Cemeteries, a jedna z nich przejeżdżała w poprzek Elysian Fields Avenue. Williams zrobił z tego alegorię losu swojej nieszczęsnej bohaterki. Po dwudziestu latach od prapremiery Tramwaj zwany pożądaniem jest jedną z najczęściej wystawianych na świecie oper współczesnych. Zaczęło się od Lotfiego Mansouriana, który pożądał muzycznej adaptacji legendarnego dramatu. Previn umknął spod łopaty krytyków, którzy próbowali pogrzebać jego utwór na cmentarzu nieudanych inicjatyw operowych. Jego Tramwaj zmierza nieubłaganie w stronę elizejskich pól chwały.

Córa występku i straszny prorok

Wygląda na to, że Opera North potrafi wykorzystać każdą niesprzyjającą sytuację na swoją korzyść. Ponieważ kanał w Grand Theatre nie jest w stanie pomieścić dużego zespołu orkiestrowego, w ostatniej części sezonu muzycy skupiają się na jednym tylko utworze – właśnie z tych najbardziej wymagających pod względem liczebności aparatu wykonawczego – i ruszają z nim w tournée po Anglii, począwszy od imponującej auli ratusza w Leeds. Żeby zadowolić złaknionych teatru widzów, przedstawiają dzieło w wersji półscenicznej, bez kosztownych rekwizytów i kostiumów, dyskretnie reżyserując śpiewaków zebranych na pierwszym planie przed orkiestrą. Wymaga to znacznie większej precyzji i wyobraźni niż tradycyjna inscenizacja operowa, ale daje znakomite efekty, o czym świadczą sukcesy Pierścienia Nibelunga sprzed dwóch lat oraz ubiegłorocznej Turandot. Zdarza się czasem, że Opera North postawi na złego konia i mimo to wygra: mam na myśli jej ostatniego dyrektora muzycznego, który w kwietniu 2017 zerwał kontrakt w dość niejasnych okolicznościach i tym samym oddał Turandot oraz wieńczącą ten sezon Salome w ręce innego dyrygenta. Ale o tym za chwilę.

Kiedy piszę te słowa, skandalizujący dramat Ryszarda Straussa wciąż jeszcze jest w trasie z zespołem Opera North. Salome udało mi się dopaść w Warwick Arts Centre na terenie kampusu University of Warwick. Uczelnia, usytuowana na przedmieściach Coventry, należy do grupy siedmiu „plateglass universities”, wzniesionych na początku lat sześćdziesiątych z inicjatywy Komitetu Grantów Uniwersyteckich. Nazwa „szklane uniwersytety” przylgnęła do nich ze względu na modernistyczną architekturę, ostro kontrastującą z wyglądem średniowiecznych zabudowań Oksfordu i Cambridge oraz późniejszych, ceglanych założeń z okresu rewolucji przemysłowej. University of Warwick zajmuje powierzchnię blisko trzech kilometrów kwadratowych i jest samowystarczalnym miasteczkiem ze świetnie funkcjonującą infrastrukturą. Komu się znudzi zakuwanie w całodobowej bibliotece albo wylegiwanie się na trawie wśród oswojonych dzikich gęsi, może skorzystać z bogatej oferty Arts Centre, największego brytyjskiego „kombinatu kulturalnego” po londyńskim Barbican. Gmach mieści też świeżo odnowioną salę koncertową Butterworth Hall – z intrygującym, pseudoindustrialnym wystrojem, znakomitą akustyką i funkcjonalnie zaprojektowaną widownią na ponad 1500 miejsc.

Robert Hayward (Jokanaan). Fot. Robert Workman.

Orkiestra i tak zajęła prawie całą estradę – choć wciąż uszczuplona o kilkanaście instrumentów uwzględnionych przez Straussa w tej mamuciej partyturze. W porównaniu z poprzednimi „półinscenizacjami” Opera North koncepcja Salome okazała się jeszcze bardziej oszczędna (reżyseria PJ Harris, światła Jamie Hudson). Zabrakło nie tylko głowy Jokanaana, ale i tańca siedmiu zasłon. Zabrakło też wyraźnych interakcji między postaciami. I bardzo dobrze – bo w utworze tych interakcji nie ma. Nikt tu z nikim nie rozmawia ani nie współodczuwa. Jedyną ludzką postacią w tej krwawej historii – zaludnionej przez owładniętych zwierzęcym instynktem zwyrodnialców i odrażających fanatyków – wydaje się młody, nieszczęśliwie zakochany Narraboth. Reżyser podjął trafną decyzję, by zostawić te potwory samym sobie i obnażyć do cna ich emocje. Każdy musiał zbudować swego bohatera od podstaw: śpiewem, gestem i mową ciała. W tej Salome nie ma brudu, klejnotów ani krwi – jest za to czysta nienawiść, żądza i pragnienie zemsty. I wystarczająco dużo niedopowiedzeń, by sprowokować widza do samodzielnego złożenia narracji w całość.

Koncepcja PJ Harrisa spaliłaby na panewce, gdyby nie zaangażowanie solistów, którzy w większości przypadków dali kreacje właściwie skończone. Nie spodziewałam się, że w Butterworth Hall usłyszę Salome światowego formatu. Amerykanka Jennifer Holloway zaczynała karierę jako mezzosopranistka, angażując się stopniowo w coraz trudniejsze partie przeznaczone na sopran dramatyczny. Dziś dysponuje głosem idealnie wyrównanym, ze świetnie otwartą górą i dźwięcznymi dołami (włącznie ze słynnym kontraltowym Ges z finałowego monologu), a przede wszystkim ciemnym i zmysłowym, dzięki czemu udało jej się stworzyć księżniczkę bliską Straussowskiego ideału. To nie było zepsute dziewczątko, tylko namiętna, dysząca chucią kobieta – do dziś dźwięczy mi w uszach fraza „Ich habe deinen Mund geküsst, Jochanaan”, z ostatnią sylabą imienia proroka zaakcentowaną tak lubieżnie, że nawet ja otrząsnęłam się z obrzydzenia. Holloway jest poza tym świetną aktorką i piękną, silną kobietą o żelaznej kondycji wokalnej. Jokanaan w osobie Roberta Haywarda dosłownie truchlał na jej widok, choć muszę przyznać, że fenomenalną grą trochę nadrabiał niedostatki swego mocno już wysłużonego bas-barytonu. W porównaniu z Salome zbladł też przepiękny mezzosopran Katariny Karnéus, choć i tak jej mściwa Herodiada wyrastała sporo ponad przeciętną. Doskonałym Herodem okazał się Arnold Bezuyen, znakomity tenor charakterystyczny, obdarzony celnym wyczuciem Straussowskiego idiomu. Właściwie nie było w tej obsadzie słabych punktów: osobne słowa pochwały należą się jednak Oliverowi Johnstonowi (Narraboth), który swą zawiedzioną miłość wyśpiewał jednym z najczystszych i najbardziej złocistych w barwie tenorów lirycznych, jakie ostatnio słyszałam.

Jennifer Holloway (Salome). Fot. Robert Workman.

Zbiorowym bohaterem wieczoru okazała się orkiestra pod batutą Sir Richarda Armstronga – grająca pięknym, rozmigotanym dźwiękiem, we wspólnocie nie zagłuszającej indywidualności poszczególnych muzyków, trafnie uwypuklając kalejdoskopową zmienność tej partytury. Wielka w tym zasługa doświadczonego dyrygenta, wybitnego znawcy partytur Verdiego, Straussa, Janaczka i Wagnera, w złotych latach ROH terminującego między innymi u Soltiego, Kubelika i Klemperera. Armstrong poprowadził też ubiegłoroczną Turandot, w ostatniej chwili zastąpiwszy dyrektora muzycznego Opera North, który zwolnił się kilka miesięcy po objęciu stanowiska. A przecież po premierze Rosenkavaliera, którym otworzył swój pierwszy sezon, krytycy wróżyli mu świetną karierę w repertuarze Straussowskim i wyczekiwali go niecierpliwie na podium w Salome. Czyżby klątwa Konkursu imienia Fitelberga, którego zwycięzcy nie mogą się później wybić na rynku muzycznym? Dyrygent, który znikł, nazywa się bowiem Aleksandar Marković i w 2003 roku zajął w Katowicach I miejsce ex aequo z Litwinem Modestasem Pitrenasem. Nie przesądzajmy sprawy, może jeszcze kiedyś wypłynie. Przykład Sir Richarda Armstronga zdaje się jednak wskazywać, że dyrygentów operowych z prawdziwego zdarzenia nie należy szukać wśród laureatów konkursów, tylko wśród ludzi, którym opera dała kiedyś „pięścią między oczy”. Cytuję słowa Armstronga, który w jednym z wywiadów tak właśnie podsumował swoje pierwsze zetknięcie z królową form muzycznych.

Siła pamięci

Wróciłam właśnie z Coventry. O koncertowym wykonaniu Salome w Warwick Arts Centre napiszę wkrótce. O wizycie w nowej katedrze, gdzie w 1962 roku odbyło się prawykonanie War Requiem Brittena, nie napiszę wcale. Wrażeń z tego miejsca nie da się ująć w słowa. Są przeżycia, które lepiej zachować dla siebie. Pisałam o tym kiedyś do „Muzyki w Mieście”. Ci, którzy byli ze mną na koncercie 11 września 2007 roku w świdnickim Kościele Pokoju, z pewnością wiedzą, co miałam wówczas na myśli. Każdy ma jakieś wspomnienia, którymi trudno się podzielić. Link jeszcze działa. Nie wiadomo, jak długo. Potem zostanie już tylko pamięć.

***

Internet nas zmienił. Coraz trudniej nam się skupić na dłuższym fragmencie tekstu – gorączkowo przebiegamy wzrokiem po ekranie, rejestrujemy tylko wyróżnione fragmenty artykułu, nie umiemy oprzeć się pokusie otwarcia kolejnych odsyłaczy. Dopada nas demon prokrastynacji: zamiast pracować, spędzamy długie godziny przy komputerze, zaczynając od sprawdzenia zapomnianego numeru opusu Mazurka a-moll, kończąc na studiowaniu opisu wymarłego kozła, który zasiedlał Majorkę przed skolonizowaniem wyspy przez człowieka.

Odkąd znamy najprostszy sposób na ściąganie filmów z serwisu YouTube, przestaliśmy chodzić do kina. Od kiedy w sieci pojawiły się wirtualne wystawy rzeźby i malarstwa, straciliśmy zainteresowanie ekspozycjami w muzeach. Oszczędzone pieniądze przeznaczamy na zakup coraz szybszego sprzętu do surfowania w internecie. Oszczędzony czas spędzamy przy komputerach – ze słuchawkami na uszach lub przy włączonych głośnikach, bo przy okazji straciliśmy zapał do koncertów i wolimy dzielić się muzyką na łączach.

A mimo to – w epoce elektronicznych czytników – w oszklonej biblioteczce przechowujemy jak skarb zaczytany egzemplarz Trzech muszkieterów Dumasa. Nie dlatego, że to najlepsza książka w dziejach literatury, tylko po to, by sobie przypomnieć rozkoszne chwile z dzieciństwa, kiedy zasypialiśmy w głową pełną marzeń o Atosie i D’Artagnanie. Odrywamy się czasem od sieci, żeby pójść na spacer do Parku Skaryszewskiego i dotknąć rzeźby Kąpiącej się: przede wszystkim z sentymentu do Agnieszki Osieckiej, która miała zwyczaj umawiać się w tym miejscu z przyjaciółmi. Po głowie kołaczą nam się strzępy melodii, pamięć zapachów, wspomnienia barw, mroku, świateł, ludzi, którzy odeszli – zebrane na przestrzeni całego życia, kiedy jeszcze nie było Internetu i na koncerty chodziliśmy w miarę regularnie.

Takich muzycznych przeżyć, które wzbudziły we mnie nie tylko zachwyt, lecz przede wszystkim refleksję – nad stylem interpretacji, kontekstem twórczości i problemami jej odbioru – zachowałam w pamięci niewiele. Próba skonfrontowania tych wspomnień z obrazem bądź zapisem dźwiękowym zawsze przynosi rozczarowanie. Aparatura fonograficzna zafałszowuje prawdę brzmienia, żywy artysta mami nasz umysł własną charyzmą i gestem fizycznym, nadając frazom walor, który z pewnością przepadnie w nagraniu. Jeśli wyjdziesz z koncertu wzruszony do łez, przejęty głębią wykonania, zdumiony jego rozmachem i nowatorstwem – nie próbuj siadać do radia w oczekiwaniu retransmisji, nie pytaj, czy ktoś zarejestrował muzyków ukrytym w torbie mikrofonem. Czeka cię taki sam zawód, jak niedoświadczonego fotografa, który zechce uwiecznić na zdjęciu fatamorganę. Można by rzec, że i w tym przypadku zachodzi zjawisko całkowitego odbicia. Sygnał nie wydostaje się na zewnątrz. Zapada nam w pamięć, obrasta mnóstwem znaczeń, zmienia na zawsze obraz doświadczanej przez nas rzeczywistości.

Fot. kosciolpokoju.pl

Coś takiego wydarzyło się w Świdnicy, całkiem niespodziewanie, 11 września 2007 roku, na czterdziestym drugim festiwalu „Wratislavia Cantans”. Jechaliśmy na koncert w Kościele Pokoju pełni najlepszych wrażeń po wieczorze kantat na dzień Michała Archanioła i Wszystkich Aniołów, autorstwa Jana Sebastiana oraz jego kuzyna, a zarazem stryja jego pierwszej żony, Johanna Christopha z arnsztadzkiej linii Bachów. Tym razem The Monteverdi Choir i The English Baroque Soloists mieli wystąpić w zmniejszonym, właściwie solowym składzie, a w programie znalazły się przede wszystkim motety i arie chóralne Jana Krzysztofa, potraktowaliśmy więc to wydarzenie jako okazję do miłej wycieczki krajoznawczej w doborowym towarzystwie znawców i melomanów. Uznaliśmy, że najlepsze mamy już za sobą, a kontemplacja loży Hochbergów oraz malowideł Sussenbacha i Kolitschka we wnętrzu świątyni osłodzi nam nudę obcowania z kolejną ciekawostką muzyczną.

Jakże się myliliśmy. Z pełnej zwrotów i kontrastów, a przy tym zaskakująco prostej twórczości „starego” Bacha wyzierało widmo głodu, wszechobecnych chorób i zwierzęcego strachu przed śmiercią. Rozbrzmiewała w niej rozpacz po zagładzie milionów ofiar wojny trzydziestoletniej, pierwszego nowożytnego konfliktu, który objął swym zasięgiem niemal całą Europę. Dźwięki odbijały się bezradnie od szachulców wypełnionych sieczką i gliną, przypominając o surowych ograniczeniach, jakimi obwarowano budowę trzech luterańskich świątyń na Śląsku, i ostatecznej klęsce zasady cuius regio, eius religio. Z jasnych i czystych głosów przebijała naiwna, mrożąca krew w żyłach ufność w dobrodziejstwa życia wiecznego. Siedziałam w twardej drewnianej ławce z rozłożonym na kolanach programem i w pewnej chwili do mnie dotarło, że nie tylko ja nucę te proste melodie razem z chórem, nie tylko ja przeżywam tragedię XVII-wiecznej Europy. Niepostrzeżenie, wbrew sobie, zmieniliśmy się w wynędzniałą, przeoraną wojną protestancką wspólnotę.

I coś w nas pękło, kiedy Claire Wilkinson zaintonowała lament Ach, dass ich Wassers gnug hätte. Ach, gdybym miała w głowie dość wody, żeby opłakać moje grzechy… Dlaczego wody? Dlaczego po prostu nie łez? Ta metafora istotnie lepiej „siedzi” w niemczyźnie, niż tłumaczy się na polski, brzmi jednak złowrogo, jakby wojna i choroby wyssały z ludzi wszystko, także życiodajną wilgoć, bez której i płakać się nie da.

Nie płakaliśmy. Minęła wieczność, zanim rozległy się pierwsze brawa. Wyszliśmy z kościoła w głuchym milczeniu. Kilka lat później kupiłam płytę z tym programem. Nie dosłuchałam do końca. Nie chcę jej słuchać. Wolę pamiętać.

Dwa miesiące do mety

Ledwie wybrzmiały fanfary po finale International Opera Awards, w którym laur reżysera roku zdobył Mariusz Treliński, a Piotr Beczała został uznany najlepszym śpiewakiem roku, kiedy nad warszawskim TW-ON zebrały się czarne chmury. Po wielomiesięcznych negocjacjach zakładowa „Solidarność” weszła z dyrekcją w spór zbiorowy. Jutro odbędą się mediacje między stronami. Jeśli nie dojdzie do porozumienia, 7 maja związkowcy oflagują teatr i podejmą strajk. Dodajmy, że w wyjątkowo trudnym momencie, bo na 13 maja Treliński szykuje premierę Ognistego anioła Prokofiewa, a już 7 czerwca na afisz Opery ma wejść Carmen w reżyserii Andrzeja Chyry. Aż trudno uwierzyć, że teatr dysponujący najwyższą dotacją ministerialną w Polsce (ponad 80 milionów złotych) utrzymuje zarobki większości pracowników na poziomie niespełna trzech tysięcy PLN brutto. Warto jednak mieć na uwadze, że TW-ON jest instytucją budżetową i z tej racji musi przestrzegać limitów nałożonych na fundusz osobowy przez Ministerstwo Finansów. Podwyżek domagają się przede wszystkim „niewidzialni”: obsługa sceny, krawcy, szewcy, charakteryzatorzy, rzemieślnicy i pracownicy techniczni, czyli setki ludzi, bez których nie da się ani utrzymać tego molocha, ani tym bardziej czegokolwiek w nim wystawić. Urzędnicy ministerialni twierdzą, że nikt ich nie zaprosił do udziału w mediacjach. Związkowcy zachowują ciszę przed burzą. Besserwisserzy twierdzą, że spór można zażegnać nawet bez odblokowywania funduszu. Sytuacja wygląda poważnie. Trzymajmy kciuki.

A tymczasem rzućmy okiem, co dzieje się w Operze Wrocławskiej, której sezon – zaplanowany z rozmachem godnym Oper Frankfurt – podsumowałam w połowie, tuż po „sylwestrowej” premierze Kandyda Bernsteina. Pisałam wówczas, że w nadchodzących miesiącach podwładnym Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego szykuje się jeszcze więcej roboty. W rzeczy samej. Na dodatek nie obyło się bez nerwów: Wojewódzki Sąd Administracyjny orzekł, że konkurs na dyrektora Opery odbył się z naruszeniem przepisów. Żeby utrzymać status quo, Marszałek Województwa Dolnośląskiego musiał podjąć decyzję o nominacji w trybie pozakonkursowym, co ostatecznie uczynił, ale po tak długim namyśle, że nawet urodzeni optymiści zaczęli tracić nadzieję. Z tym większym podziwem odnotowuję, że szalony sezon we Wrocławiu prze do finiszu w równym tempie, choć widać już pierwsze oznaki zmęczenia. Przypomnijmy, że Opera Wrocławska jest teatrem repertuarowym, działającym pełną parą przy nieporównanie niższych funduszach i w nieporównanie mniejszym składzie niż TW-ON. Tutejsze zespoły i kilkoro solistów opanowali przez półtora roku więcej repertuaru niż muzycy jakiegokolwiek innego teatru w Polsce.

Nie dotarłam na koncertowe wykonanie Oberta – wczesnej i po wojnie nigdy u nas nie słyszanej opery Verdiego. Zaprzyjaźnieni i znający się na rzeczy wrocławianie wypowiadali się post factum bardzo życzliwie (dyrygował Paweł Przytocki), ubolewając jednak, że widownia świeciła pustkami. Mam nadzieję, że pierwsze koty za płoty: estradowe i półsceniczne prezentacje dzieł operowych cieszą się rosnącą popularnością na świecie, choćby dlatego, że pozwalają zapoznać odbiorców z rarytasami, których nie opłaca się wystawiać z pełnym dobrodziejstwem inwentarza. Zwłaszcza w teatrach dysponujących ograniczonym budżetem. Oswojenie wrocławskiej publiczności z podobnymi „nowinkami” może trochę potrwać, ale z pewnością warto uzbroić się w cierpliwość. Złaknieni wrażeń typowo teatralnych mogli sobie powetować ten niedosyt oratorium Pawła Łukaszewskiego Via crucis, wystawionym w Wielkim Tygodniu pod batutą Nałęcz-Niesiołowskiego, w oszczędnej, nawiązującej do średniowiecznych misteriów inscenizacji Tomasza Mana (reżyseria), Anetty Piekarskiej-Man (scenografia) i Artura Dobrzańskiego (choreografia). Najmłodsi widzowie dostali niedawno Najdzielniejszego z rycerzy Krzysztofa Pendereckiego i Marka Stachowskiego – operę, do której mam wyjątkowy sentyment z racji własnych doświadczeń w chórze dziecięcym warszawskiego Teatru Wielkiego. Tym bardziej się cieszę, że duzi i mali wykonawcy (kierownictwo muzyczne Adam Banaszak, przygotowanie chóru Hanna Marasz) zyskali uznanie młodocianej publiczności, zachwyconej też pięknymi kostiumami Natalii Kitamikado.

I Capuleti e i Montecchi, scena zbiorowa z I aktu, w głębi Aleksandra Opała (Romeo). Fot. Bartek Barczyk.

Wiele wskazuje, że premierą I Capuleti e i Montecchi Belliniego Opera Wrocławska otworzyła bardzo ciekawy rozdział w swojej historii. Po pierwsze, zaczęła zapełniać bolesną lukę w repertuarach polskich teatrów operowych, które z prawdziwą operą romantyczną mają generalnie na bakier. Po drugie, nawiązała współpracę z inteligentnym, wrażliwym i nowocześnie myślącym reżyserem – współpracę, na której obydwie strony mogą tylko skorzystać. Krystian Lada – librecista i dramaturg – przez kilka lat zdobywał szlify w La Monnaie, asystując między innymi przy spektaklach Ivo van Hove i Pierre’a Audiego. To nie jest arogancki postępowiec – to wnikliwy, choć czasem jeszcze błądzący po manowcach tropiciel pierwotnych sensów zawartych w tekście, które próbuje oddać językiem współczesnego teatru. Jego inscenizacja, przepiękna wizualnie (scenografia Didzis Jaunzems, kostiumy Magdalena Maciejewska, reżyseria świateł Maarten Warmerdam) i całkiem niegłupio pomyślana od strony interpretacyjnej (choć przydałoby się więcej napięcia między bojowymi Kapuletami w mundurach bractwa kurkowego a nazbyt „pacyfistyczną” drużyną Montekich), naprawdę przemawia do wyobraźni i celnie trafia w konwencję en travesti. Tak celnie, że oburzeni konserwatyści zaczęli się doszukiwać w koncepcji Lady wątków homoseksualnych – jako żywo tam nieobecnych, ale zwolennikom jedynie słusznego porządku trudno ostatnio dogodzić. Od strony muzycznej (całość przygotował Marcin Nałęcz-Niesiołowski) spektakl musi jeszcze nieco okrzepnąć, choć trafiło się kilka fragmentów wręcz zjawiskowej piękności (wspaniała romanca „Deh! tu, bell’anima” z trzeciej sceny II aktu). Bardzo się cieszę, że w ubiegłym roku nominowałam młodziutką Aleksandrę Opałę (Romeo) do Paszportu Polityki – fenomenalnie uzdolniona mezzosopranistka ma jeszcze trochę pracy przed sobą, przede wszystkim nad wyrównaniem barwy w rejestrach i opanowaniem zbyt rozległego wolumenu, tą rolą jednak dowiodła, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie i doskonale rokuje na przyszłość, nie tylko we włoskim repertuarze.

Plany rozbudowy gmachu Opery Wrocławskiej. Wizualizacja zespołu Teller Architekci.

Co dalej? Już za kilka dni wrocławski teatr włączy się w obchody Europejskich Dni Opery, nęcąc widzów wycieczkami w plener, konkursami, wystawami i biletem na Opowieści Hoffmanna w cenie 300 groszy. We wtorek 15 maja skusi chyba wszystkich melomanów recitalem René Papego, który wystąpi w programie złożonym z fragmentów oper Verdiego i Wagnera (z towarzyszeniem orkiestry pod batutą Nałęcz-Niesiołowskiego). Dziesięć dni później Nabucco – widowisko w plenerze, ale inaczej niż zwykle: w reżyserii wspomnianego już Krystiana Lady, z ciekawymi gośćmi w obsadzie (Bułgar Krum Galabov w roli tytułowej i rosyjski bas Alexander Anisimov w partii Zachariasza), znów z Nałęcz-Niesiołowskim na podium dyrygenckim. A na koniec, na przełomie czerwca i lipca, dwa koncertowe wykonania Das Liebesverbot Wagnera pod dyrekcją Volkera Perpliesa – przewrotna niespodzianka dla zagorzałych wielbicieli twórcy Pierścienia Nibelunga, którzy nigdy nie mieli do czynienia z pierwszą przymiarką swego idola do opery komicznej.

Na okrasę – z dawna wyczekiwana obietnica rozbudowy Opery Wrocławskiej. Na razie skromna, związana z ogłoszeniem przetargu na budowę pomieszczeń podziemnych, w których znajdą się magazyny kostiumów i rekwizytów, biblioteka multimedialna oraz stacja transformatorowa z rozdzielnią, pomieszczenia przyłączy, węzeł cieplny, wentylatorownia, pompownia i zbiornik na wodę tryskaczową. Wszystko to zawrze się w budżecie niższym niż ćwierć rocznej dotacji ministerialnej na TW-ON. W dalszych planach – wzniesienie gmachu, o który teatr prosi się od lat: mieszczącego sale prób dla orkiestry i chóru oraz sale ansamblowe do prób z solistami. Wolałabym nie zapeszać. W styczniu 2015 prasa wrocławska szumnie zapowiedziała, że za rok rozpocznie się rozbudowa obiektu. W październiku doniosła skonfundowana, że zarząd województwa oraz Ewa Michnik zrezygnowali z planów rozbudowy. Bardzo bym chciała, żeby tym razem skończyło się inaczej. I głęboko wierzę, że tak będzie. Ci wspaniali muzycy, pracujący z zapałem w bardzo trudnych warunkach i za znacznie mniejsze pieniądze niż ich koledzy w lepiej finansowanych ośrodkach – zasłużyli na swój Teatr Ogromny.

Dziecięctwo odnalezione

Upiór jak zwykle w biegu, przed kolejnym wyjazdem – tym razem straussowskim – ale nie zapomina o innych uciechach muzycznych. Już za dwa tygodnie rozpocznie się kolejny Festiwal Katowice Kultura Natura, zorganizowany pod intrygującym hasłem „Dziecięctwo”. Gorąco zachęcam do zapoznania się z całym programem, który zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Pobyt w Katowicach będzie twórczy i znojny: w drugiej połowie Festiwalu, wspólnie z Joanną Luboń, Kamilą Stępień-Kuterą, Grzegorzem Michalskim, Marcinem Trzęsiokiem i Jakubem Puchalskim poprowadzimy warsztaty krytyki muzycznej, urządzone przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina we współpracy ze stowarzyszeniem Katowice Kultura Natura i Muzeum Śląskim. Tymczasem anonsuję festiwalowy dodatek specjalny, który ukazał się właśnie z najnowszym numerem „Tygodnika Powszechnego”. A w nim mój esej, w którym próbuję wyjaśnić, o co właściwie chodzi z tym muzycznym dziecięctwem.

Dziecięctwo odnalezione

The Virgin Queen and Her Last Lover

The most powerful men in the world – among them King Philip II Habsburg of Spain; Eric Vasa, later king of Sweden; and the archdukes of Austria – Ferdinand I Habsburg and his son Charles of Styria – vied for her hand.  She refused them all. The court was abuzz with gossip and her enemies called her ‘the whore of Europe’; meanwhile, Elizabeth I consistently cultivated her status as the Virgin Queen, a woman not subject to any man, thanks to which fact she could rule the country independently. It was more difficult for her to maintain a reputation as a woman immune to flights of feeling. She was always surrounded by favourites, from Robert Dudley, the ‘sweet Robin’ with whom she fell in love back in her childhood, and whose premature decease she mourned so long and painfully that her courtiers had to break down the door to her chamber. She was fascinated by beautiful, intelligent and ambitious men. Increasingly younger with the passing years. In 1587, she received Robert Devereux, Earl of Essex – Dudley’s godson and later stepson – into her group of favourites. Robert was captivatingly handsome… and rotten to the core. He whispered false compliments into the queen’s ear, danced the galliard with her, played cards and chess with her until all hours of the night, in an effort to relax her vigilance and attain a better position in the ruthless battle for power. In 1599, right in the middle of the Irish war against English rule, he convinced Elizabeth to put him at the head of an army of 16 000 and entrust him with the mission of quashing the rebellion. He squandered the campaign and entered into treasonous alliances, but when he realized his error, it was too late. This time, the queen did not forgive him. She divested him of all privileges, and finally sent him under the executioner’s hatchet. She died two years after the decapitation of her last favourite: numb, indifferent to the world, submerged in deep depression.

The tragic story of their relationship – viewed through the prism of Freudian psychoanalysis – was described by Lytton Strachey in his book entitled Elizabeth and Essex. It was this book which became the main source of inspiration for William Plomer, librettist for the opera Gloriana, the greatest failure Britten experienced in his lifetime. Elizabeth II, daughter of George VI, was proclaimed as queen on 7 February 1952. A few weeks later, Britten and Peter Pears went skiing in the company of the Earl of Harewood, at that time director of Covent Garden. Harewood, encouraged by the recent success of Billy Budd, suggested that the composer write an opera in honour of the coronation planned for the next year. Britten threw himself into a frenzy of work. In May 1953, a few weeks before the planned première, the players of the lead roles – Pears as Essex and Joan Cross as Elizabeth – presented selected fragments with piano accompaniment to the royal couple at the Harewoods’ London residence. Already then, the singers sensed an impending catastrophe. Cross was shocked by the complete lack of interest on the part of the audience, hidden beneath the mask of court etiquette. From the beginning, Pears had felt uncomfortable in the role of Robert – so much so that Britten reportedly considered transposing it for a bass voice and engaging Bulgarian singer Boris Christoff. The production was received icily. There was a shower of accusations that the creators had offended the queen even just with their selection of subject matter for the opera. The critics reproved the dramaturgical weaknesses of the libretto, as well as the imitative and pompous character of the music. Gloriana was omitted from the recording of Britten’s complete works conducted by composer. It has returned to the stage sporadically and often in unfortunate circumstances. A chance for it to take its place in the mainstream repertoire was seen only in 2013, on the occasion of Britten’s 100th birthday celebrations and the new staging prepared at the Royal Opera House as part of them.

Gloriana in Madrid, Act I. Photo: Javier del Real.

Sixty years after the world première, most of the charges leveled against the opera appear to be pointless. The supposedly imperfect libretto is astounding in the panache and psychological depth of its characters. The score holds true pearls – the wonderful monologue of the queen torn between feelings and duty, ending with an ardent prayer (‘Forgive and protect me, O God, my king, that I may rule and protect my people in peace’); the brilliant pastiches of court dances in Act II; the heartbreaking duet of the protagonists from Act III, shortly after Essex bursts into Elizabeth’s bedroom and is shocked to discover her shameful old age. The main axis of the drama is designated by the same motif as in Peter Grimes and Billy Budd – a forbidden love whose object must be gotten rid of or destroyed. Except that in this opera, the unfulfillable feeling concerns the queen: the personification of duty to the state and the nation, a providential being whose weakness it was unsuitable to display in the decade of the country’s rise from the ashes of wartime destruction. Gloriana had to wait for its chance. A few days ago, it made its entrance on the stage of the Teatro Real, conquering yet another barrier – the Spaniards’ aversion to the queen responsible for the defeat of the Spanish Armada.

Scottish stage director David McVicar organized the space around a gigantic mobile astrolabe, or more properly, armillary sphere – a device that in this conception appears to symbolize not only the power of the authority wielded by Elizabeth, but also its limitations. The sun never sets on the empire: it circles endlessly over the round map of the world appropriated by the queen and trod by her subjects. It does not set because it is imprisoned in this sphere. The circles of the astrolabe turn about their own axis and emerge in various planes, but the construction holds firmly together. The entire evil – the intrigues, the lies, the treasonous instigations – are born outside and mercilessly infiltrate the depths of the sphere. Robert Jones’ stage design is complemented by Brigitte Reiffenstuel’s costumes, clearly inspired by the portrait painting of the period, and above all, by the masterful light design (Adam Silverman), highlighting not so much the splendour as the thickening gloom of the final years of Queen Gloriana’s reign. McVicar played out his stage gesture with typically British solicitude, having found a very intelligent ally in the person of Colm Seery (choreography), who did his thing in the court masque and ball scenes. The singers did an excellent job with their acting tasks, and chief among them Anna Caterina Antonacci (Elizabeth), who moved about the stage with a stiffness characteristic of a sickly woman crushed beneath the weight of age.

Anna Caterina Antonacci (Elizabeth). Photo: Javier del Real.

Antonacci’s voice took on full expression only at the end of Act I; however, her colourful, beautifully-aging soprano was an ideal match for the role assigned to it by Britten. I was somewhat less convinced by Leonardo Capalbo in the role of Robert Devereux, who possesses a tenor of not particularly memorable sound, at times over-vibrated and not too secure in intonation. In the duet from Act III, however, both of them rose to the heights of interpretation, carrying on their dialogue in two different shades of despair – Essex’s laden with desperate fear; and the queen’s, with painful resignation. Wonderful supporting characters were created by Duncan Rock (Mountjoy), Leigh Melrose (Robert Cecil), Paula Murrihy (Frances), and especially Sophie Bevan (Penelope), whose terrifying scream after the queen signs the sentence upon Essex rings in my ears to this day. Deserving of separate mention is Sam Furness in the small role of the Spirit of the Masque – sung in a tenor bringing to mind associations with the first person to play this role, William McAlpine. A year ago on this stage, Furness portrayed the role of the Novice from Billy Budd, another character created by McAlpine. Every time I hear him, I have an impression of continuity in a beautiful vocal tradition, carried on by a singer intelligent enough to resist current fashions.

Anna Caterina Antonacci and Leonardo Capalbo (Robert Devereux). Photo: Javier del Real.

The true revelation of the Madrid première, however, turned out to be the conductor. Ivor Bolton led Gloriana completely differently from his few predecessors. Instead of highlighting the ‘Elgarisms’ contained in the score, of underlining its pathos and sharp rhythmic contours – he delved into the depths of Britten’s inspirations. And then, it suddenly turned out that all those madrigals, anthems and lute songs are there for a reason. That Britten’s composition is not a spectacular medley of pseudo-Elizabethan melodies, but rather a deeply thought-out, sometimes ironic, sometimes melancholic, every now and then brutally blunt pastiche. In the pavane played in this way, one heard a foreshadowing of the impending tragedy. In Elizabeth’s prayer presented in this way, the desire for a peaceful reign clashed with the spectre of a painful past. All the more forcefully that Bolton had under his baton alert, sensitive musicians who reacted to every nod of his head.

The ovation after the première was surprisingly restrained. Two days later – now in Warsaw – I heard a broadcast of the third showing, received considerably more warmly by the audience. The ‘slighted child’, as Britten himself called Gloriana, is slowly emerging from oblivion. Let’s hope no one scares it away again.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Terapia śpiewem

Kiedy pisałam ten tekst, troszkę mi się smutno zrobiło. Pośpiewałby człowiek, nauczył się czegoś nowego, poszerzył sobie repertuar. Kiedy przeczytałam ten tekst w druku, zrobiło mi się znacznie lepiej. Za oknem wiosna, chyba też coś się ruszyło w naszych głowach, choć droga przed nami daleka. Nie pędźmy do domów wprost po spektaklu, nie słuchajmy muzyki samotnie, wpatrując się smętnie w ekran komputera. Na dwór, do lasu, w góry, dokądkolwiek. Byle z pieśnią na ustach. Artykuł dostępny w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego”.

Terapia śpiewem

Królowa-Dziewica i jej ostatni kochanek

O jej rękę starali się najmożniejsi tego świata, między innymi król Hiszpanii Filip II Habsburg; Eryk Waza, późniejszy król Szwecji; oraz arcyksiążęta Austrii – Ferdynand I Habsburg i jego syn Karol Styryjski. Odmówiła wszystkim. Na dworze huczało od plotek, wrogowie nazywali ją „dziwką Europy”, tymczasem Elżbieta I konsekwentnie pielęgnowała swój status Królowej-Dziewicy, kobiety niepodległej żadnemu mężczyźnie, która dzięki temu mogła samodzielnie rządzić krajem. Trudniej było jej utrzymać opinię kobiety odpornej na porywy uczuć. Zawsze otaczała się faworytami, poczynając od Roberta Dudleya, „słodkiego Robina”, w którym zakochała się jeszcze w dzieciństwie, a którego przedwczesną śmierć opłakiwała tak długo i boleśnie, że dworzanie musieli wyważyć drzwi do jej komnaty. Fascynowali ją mężczyźni piękni, inteligentni i ambitni. Z biegiem lat coraz młodsi. W 1587 roku do grona swych faworytów przyjęła Roberta Devereux, hrabiego Essex, syna chrzestnego, a później pasierba Dudleya. Robert był zniewalająco przystojny i zepsuty do szpiku kości. Szeptał królowej do ucha nieszczere komplementy, tańczył z nią galiardę, grał po nocach z karty i w szachy, chcąc osłabić jej czujność i zyskać lepszą pozycję w bezwzględnej walce o władzę. W 1599, w samym środku irlandzkiej wojny przeciwko rządom Anglików, skłonił Elżbietę, żeby postawiła go na czele szesnastotysięcznej armii i powierzyła mu misję stłumienia rebelii. Zaprzepaścił kampanię, wdał się w zdradzieckie sojusze, a gdy uświadomił sobie swój błąd, było już za późno. Tym razem królowa nie wybaczyła. Pozbawiła go wszelkich przywilejów i ostatecznie wysłała pod katowski topór. Zmarła dwa lata po egzekucji swego ostatniego faworyta: otępiała, zobojętniała na świat, pogrążona w głębokiej depresji.

Tragiczną historię ich relacji – widzianą przez pryzmat psychoanalizy freudowskiej – opisał Lytton Strachey w swojej książce Elżbieta i Essex. To ona stała się głównym źródłem inspiracji dla Williama Plomera, librecisty opery Gloriana, największej porażki, jakiej Britten doświadczył za życia. Elżbieta II, córka Jerzego VI, została ogłoszona królową 7 lutego 1952 roku. Kilka tygodni później Britten i Peter Pears wybrali się na narty w towarzystwie Lorda Harewooda, ówczesnego dyrektora Covent Garden. Harewood, zachęcony niedawnym sukcesem Billy’ego Budda, podsunął kompozytorowi pomysł napisania opery z okazji planowanej na przyszły rok koronacji. Britten rzucił się w wir pracy. W maju 1953 roku, na kilka tygodni przed planowaną premierą, odtwórcy głównych partii – Pears w roli Esseksa i Joan Cross w partii Elżbiety – przedstawili parze królewskiej wybrane fragmenty przy akompaniamencie fortepianu, w londyńskiej rezydencji państwa Harewoodów. Śpiewacy już wówczas przeczuwali katastrofę. Cross była zszokowana całkowitym brakiem zainteresowania słuchaczy, skrywanym pod maską dworskiej etykiety. Pears od początku źle się czuł w partii Roberta – tak źle, że Britten rozważał ponoć przetransponowanie jej na głos basowy i zaangażowanie bułgarskiego śpiewaka Borisa Christowa. Spektakl przyjęto lodowato. Posypały się zarzuty, że twórcy obrazili królową samym wyborem tematu opery. Krytyka ganiła mielizny dramaturgiczne libretta oraz wtórność i pompatyczność muzyki. Gloriana została pominięta w nagraniu dzieł wszystkich Brittena pod batutą kompozytora. Wracała na scenę sporadycznie i często w pechowych okolicznościach. Szansę jej zaistnienia w obiegowym repertuarze dostrzeżono dopiero w 2013 roku, przy okazji obchodów stulecia urodzin Brittena i urządzonej w ich ramach nowej inscenizacji w Royal Opera House.

Scena z I aktu. Fot. Javier del Real.

Po sześćdziesięciu kilku latach od prapremiery większość zarzutów sprawia wrażenie bezprzedmiotowych. Ułomne rzekomo libretto zdumiewa rozmachem i głębią psychologiczną postaci. Partytura kryje prawdziwe perły – wspaniały monolog rozdartej między uczuciem a powinnością królowej, zakończony żarliwą modlitwą („Forgive and protect me, O God, my king, that I may rule and protect my people in peace”); brawurowe pastisze tańców dworskich w II akcie; łamiący serce duet protagonistów z aktu III, wkrótce po tym, jak Essex wdziera się do sypialni Elżbiety i zszokowany odkrywa jej wstydliwą starość. Główną oś dramatu wyznacza ten sam motyw, co w Peterze Grimesie i Billym Buddzie – miłości zakazanej, której obiektu należy się pozbyć albo go zniszczyć. Tyle że niemożliwe do spełnienia uczucie dotyka w tej operze królową: uosobienie powinności wobec państwa i narodu, istotę opatrznościową, której słabości nie wypadało ukazywać w dekadzie dźwigania kraju z powojennych zniszczeń. Gloriana musiała swoje odczekać. Kilka dni temu wkroczyła na scenę Teatro Real, pokonując kolejną barierę – niechęci Hiszpanów do władczyni odpowiedzialnej za klęskę Wielkiej Armady.

Szkocki reżyser David McVicar zorganizował przestrzeń wokół gigantycznego, ruchomego astrolabium, a właściwie sfery armilarnej – przyrządu, który w tej koncepcji zdaje się symbolizować nie tylko potęgę władzy sprawowanej przez Elżbietę, ale też jej ograniczenia. Nad imperium słońce nigdy nie zachodzi: toczy się bezustannie nad kolistą mapą świata zawłaszczonego przez królową i deptanego przez jej poddanych. Nie zachodzi, bo jest wewnątrz tej sfery uwięzione. Kręgi astrolabium obracają się wokół własnej osi i wychylają w różnych płaszczyznach, konstrukcja trzyma się jednak mocno. Całe zło – intrygi, kłamstwa, zdradzieckie podszepty – rodzą się na zewnątrz i przenikają bezlitośnie w głąb sfery. Scenografię Roberta Jonesa dopełniają kostiumy Brigitte Reiffenstuel, wyraźnie inspirowane malarstwem portretowym z epoki, przede wszystkim zaś mistrzowska reżyseria świateł (Adam Silverman), podkreślająca nie tyle splendor, ile gęstniejący mrok ostatnich lat rządów Królowej Gloriany. Gest sceniczny McVicar rozegrał z typowo brytyjską pieczołowitością, znalazłszy bardzo inteligentnego sojusznika w osobie Colma Seery’ego (choreografia), który zrobił swoje w scenach dworskiej maski i balu. Śpiewacy wywiązali się ze swych zadań aktorskich celująco, na czele z Anną Cateriną Antonacci (Elżbieta), która poruszała się po scenie z charakterystyczną sztywnością schorowanej, przytłoczonej wiekiem kobiety.

Anna Caterina Antonacci (Elżbieta I) i Leigh Melrose (Robert Cecil). Fot. Javier del Real.

Głos Antonacci nabrał pełni wyrazu dopiero pod koniec I aktu, niemniej jej barwny, pięknie starzejący się sopran idealnie pasował do roli przeznaczonej mu przez Brittena. Nieco mniej mnie przekonał Leonardo Capalbo w partii Roberta Devereux, dysponujący tenorem o nieszczególnie zapadającym w pamięć brzmieniu, chwilami zanadto rozwibrowanym i niezbyt pewnym intonacyjnie. W duecie z III aktu oboje wznieśli się jednak na wyżyny interpretacji, prowadząc swój dialog w dwóch odmiennych odcieniach rozpaczy – naładowanej strachem desperacji Esseksa i bolesnej rezygnacji królowej. Wspaniałe postacie drugoplanowe stworzyli Duncan Rock (Mountjoy), Leigh Melrose (Robert Cecil), Paula Murrihy (Frances), a zwłaszcza Sophie Bevan (Penelope), której przerażający krzyk po podpisaniu przez królową wyroku na Esseksa dźwięczy mi w uszach do dziś. Na osobną wzmiankę zasłużył Sam Furness w niewielkiej roli Ducha Maski – zaśpiewanej tenorem przywołującym na myśl skojarzenia z pierwszym odtwórcą tej partii, Williamem McAlpine’em. Rok temu Furness wcielił się na tej scenie w Nowicjusza z Billy’ego Budda, inną postać wykreowaną przez McAlpine’a. Ilekroć go słucham, mam wrażenie ciągłości pięknej tradycji wokalnej, kontynuowanej przez śpiewaka na tyle inteligentnego, żeby oprzeć się obowiązującym modom.

Anna Caterina Antonacci i Leonardo Capalbo (Robert Devereux). Fot. Javier del Real.

Prawdziwym objawieniem madryckiej premiery okazał się jednak dyrygent. Ivor Bolton poprowadził Glorianę zupełnie inaczej niż jego nieliczni poprzednicy. Zamiast uwypuklać zawarte w tej partyturze „elgaryzmy”, podkreślać jej patos i ostre kontury rytmiczne – sięgnął w głąb Brittenowskich inspiracji. I nagle wyszło na jaw, że wszystkie te madrygały, anthemy i pieśni lutniowe czemuś służą. Że kompozycja Brittena nie jest efektowną składanką pseudoelżbietańskich melodii, tylko głęboko przemyślanym, czasem ironicznym, czasem melancholijnym, niekiedy brutalnie dosadnym pastiszem. W tak zagranej pawanie zabrzmiało przeczucie nadchodzącej tragedii. W tak ujętej modlitwie Elżbiety pragnienie pokojowych rządów starło się z widmem bolesnej przeszłości. Tym dobitniej, że Bolton miał pod sobą czujnych, wrażliwych, reagujących na każde jego skinienie muzyków.

Owacja po premierze była zaskakująco powściągliwa. Dwa dni później – już w Warszawie – słuchałam transmisji z trzeciego spektaklu, przyjętego znacznie cieplej przez publiczność. „Zahukane dziecko”, jak nazywał Glorianę sam Britten, powoli wynurza się z zapomnienia. Oby znów go ktoś nie spłoszył.

Two Theatres

The constantly-repeated attempts to prove the superiority of Wagner’s output over Verdi’s œuvre (or vice versa) are condemned to failure from the outset. In the meantime, it is worthwhile to point out the similarities linking the composers, which are more than significant and tell us not so much about them in themselves, as about the era in which it was their lot to live. Born the same year, both were carried away by slogans of national unity and were equally disappointed with the fruits of the Springtime of Nations. Both were bitten by the bug of French grand opéra in their youth, and tried to allude to it in their works – in a frequently surprising, but always non-obvious manner. In the same year, 1859, they wrote works that grew out of their œuvre like dead-end branches of evolution – beautiful ‘black sheep’ that stirred up more in subsequent music history than in their own artistic careers. At that time, Wagner wrote Tristan. Verdi wrote Un ballo in maschera – living proof of the effectiveness of mixing styles as a vehicle for dramatic action and construction of complex human portraits using purely musical means. Both almost got to the heart of the matter, and then moved off in another direction, as it were overawed by how on-the-mark their activities turned out to be.

So it was all the more enthusiastically that I took the opportunity to get to Der Ring des Nibelungen in Karlsruhe via a somewhat roundabout route, passing through the Opéra national de Lorraine in Nancy along the way. The new staging of Ballo, prepared in co-production with the Théâtres de la Ville de Luxembourg, Angers-Nantes Opéra and Opera Zuid in Maastricht, is a decidedly better match for this place than David Himmelmann’s staging of Kát’a Kabanová. The theatre in Nancy – hidden behind the 18th-century façade of the bishop’s palace, with the rich, historical-looking decoration of its reinforced concrete interior walls – is itself, after all, a building in costume, an edifice pretending to be something completely different. The production’s creators – Flemish stage director Waut Koeken, recently named executive director of the opera in Maastricht, and stage designer Luis F. Carvalho, a Portuguese man who has resided in London for nearly 30 years – went all out with the suggestion of theatre-within-theatre contained in the opera. Their Ballo plays out more or less in the era when the work was written, though the characters have had their original identity ‘restored’ from Scribe’s libretto to Auber’s opera Gustave III, which served as a model for Antonio Somma. A quite risky endeavour, especially since the production team decided to make references in a few scenes to the creators’ problems with censorship (for example, stylizing Gustavo as Napoleon III, who narrowly escaped falling victim to an assassination attempt that resulted in further intervention in the libretto from those days’ guardians of political correctness; and in the final account, in the breaking off of the creators’ collaboration with the Teatro di San Carlo in Naples). So instead of the Earl of Warwick in Boston from the times of Charles II, we got the king of Sweden in a 19th-century tailcoat, who dies at the hands of Anckarström not at the Stockholm Opera, but rather in San Carlo – for the final ball scene plays out against the background of the ceiling of the Neapolitan opera house, framed by rows of box seats like a stage proscenium. The action of the entire opera, furthermore, plays out as part of a peculiar performance within a performance – either on a stage shown onstage, or in the wings of said stage – forming a dual communication among the fictional characters, as well as between the singers and the audience. A procedure as old as the world itself – and that, executed masterfully, all the more so that the production team ensured not only beauty of costumes and scenery, but also believability of theatrical gesture.

Un ballo in maschera. Photo: Opéra national de Lorraine.

In the otherwise quite aptly-chosen ensemble, the most doubts were raised by the creators of the two lead roles. The experienced Stefano Secco (Gustavo) sang with a tired voice, strained and unattractive in timbre – and to make things worse, he did not succeed in lifting the weight of his character, who was missing both royal majesty and ‘solar’ ardour in his feelings for Amelia. The latter (Rachele Stanisci), in turn, was lacking in the technique necessary to meet the difficult demands of her role as the king’s beloved. Gifted with an otherwise well-favoured soprano, the Italian battled an excessively wide vibrato, closed high notes and ill-blended registers for the entire performance; she was able, however, to smooth out her vocal deficiencies with fine interpretation, especially moving in the Act III aria ‘Morrò, ma prima in grazia’. Oscar was played by Hila Baggio, impressive in freshness of voice and lightness of coloratura, but not too convincing in terms of character: instead of reflecting the ‘flighty’, hidden side of Gustavo’s personality, she played the role of the royal jester. About the remaining soloists, I can speak only in superlatives. Ewa Wolak sang Ulrica with a most genuine contralto – velvety in the middle, open and intonationally secure at the top, with an almost tenor-like sound in the low register. More importantly, however, she built this mysterious character with taste and an unerring feel for style, confirming that this is one of the most versatile singers in her unusual voice category. Giovanni Meoni (Anckarström), despite now slightly ‘smoky’ high notes, can still be considered a model Verdi singer – his superbly-placed baritono nobile is enchanting not only in softness of phrasing, but also in perfect understanding of the text and feel for the peculiar idiom. In the roles of the evil conspirators, Emanuele Cordaro (Horn) and Fabrizio Beggi (Ribbing) came out superbly – especially the latter, gifted with a sonorous, beautifully open bass and superb stage presence. The whole was complemented by the splendidly-prepared choir and the orchestra, which – under the baton of Rani Calderon, music director of the opera in Nancy – played in a truly inspired manner: with finesse and a rounded sound, pulsating in the rhythm of the Verdi phrase and not losing the tempo of this extraordinarily complex narrative even for a moment.

Das Rheingold. Matthias Wohlbrecht (Loge). Photo: Falk von Traubenberg.

The day after the performance of Un ballo in maschera, I completely immersed myself in the world of Der Ring des Nibelungen at the Badisches Staatstheater. The leap was supposed to be reasonably gentle – after a visit to see Die Walküre in December 2016, I knew more or less what to expect of the whole cycle, which in line with the latest fashion was realized by four different stage directors – in this case, rising stars of the international stage. As much as Un ballo in maschera is a perfect match for the eclectic edifice of the Nancy opera house, the timeless Ring, suspended between two worlds, appears to fit perfectly into the Modernist space of the theatre in Karlsruhe. After the almost ecstatic experiences of nearly a year and a half ago, I was at least certain that musicians would not disappoint. I did not expect, however, that Die Walküre – about which I had, after all, reported more or less serious reservations – would remain the most deeply thought-out and best-polished segment of the Ring in theatrical terms. And what is worse, the only one in which the production team managed to get to the heart of the Wagnerian myth. Das Rheingold and Siegfried could be characterized as proper, sometimes witty, but basically quite banal director’s theatre. Götterdämmerung proved the stage director’s unparalleled arrogance – all the more horrifying that in terms of technique, the performance was basically flawless. The director knew what this masterpiece is about, and with a cruelty worthy of a barbarian decided to torture it to death.

Die Walküre. Peter Wedd (Siegmund). Photo: Falk von Traubenberg.

Das Rheingold promised to be quite a good show. David Hermann came up with the idea to ‘summarize’ the entire Ring in the introduction, weaving key motifs from its subsequent parts into Wotan’s gloomy visions. Unfortunately, led by his unerring instinct as a German post-dramatic director, he saddled his concept with an array of stereotyped solutions played ad nauseam – starting with the introduction of additional characters, and finishing with a partial ‘update’ of the plot that boils down the initial conflict to a business issue between a dishonest investor and two disappointed building developers. Fortunately, the down-to-earth world of Wotan-the-businessman clashes with the fantastic world of myth, which at certain moments creates quite convincing dramatic tension – not sufficiently powerful, however, to provide an effective counterweight to the tension contained in the score itself. In this combination, the dreamlike, symbol-laden Die Walküre directed by Yuval Sharon comes out more than positively. I refer interested parties to my previous review: I shall just add that in a few places, Sharon introduced corrections, generally justified, though I am not entirely sure if replacing the allegorical scene of Siegmund’s death, in which the son dropped dead at his father’s hand, with a literal duel scene with Hunding, was indeed a change for the better. Siegfried in Þorleifur Örn Arnarsson’s rendition again moves in the direction of banal reinterpretation of the myth – in other words, intergenerational conflict and the defeat of tradition in the battle with modernity. Mime’s forge is a peculiar rubbish heap of history, cluttered with a host of objects evoking the most diverse associations with German culture. In this mess, Siegfried carefully hides the attributes of teenage rebellion. Similar contrasts form the basis for the production’s entire concept, which essentially boils down to a confrontation of several different visions of theatre. In the finale, a Siegfried like something out of a comic book awakens a Brünnhilde taken, as it were, straight from a cheap oleograph. All in all, nothing special, though I must admit that the idea for the sword scene, in which Siegfried waits for Nothung to forge itself, contains much psychological truth and does, in a way, get to the heart of Wagner’s message.

Siegfried. Erik Fenton (Siegfried). Photo: Falk von Traubenberg.

I am a bit afraid I shall lose my temper describing the Götterdämmerung with which Tobias Kratzer regaled us, so I shall keep this short. For the three Norns, characterized as the stage directors of the preceding parts of the Ring, the idea for finishing off the cycle breaks off as suddenly as the rope of destiny. Which does not mean that the three directors (en travesti) will disappear from the stage for good. They will appear every now and again – as Valkyries, as Rhine maidens, as a women’s chorus – desperately trying to save a situation that has spun out of their control. And indeed, it has. Siegfried vows Brünnhilde love until death them do part… then starts to masturbate; Alberich gets the feeling that he will have something in common with Klingsor from Parsifal… and proceeds to castrate himself; Grane the horse appears onstage first alive, then dead (fortunately in the form of a mannequin), and finally gets eaten during a jolly grill party; the magic elixir turns out to be vodka, so Siegfried falls in love with Gudrun while drunk – and so on, until the final scene of mass destruction. Which boils down to Brünnhilde putting everyone straight: she herself sits down on the director’s chair and takes the action back to the point of departure. In other words, to the moment before Siegfried dug himself out from between the sheets and went out into the world. In my lifetime, I have seen stagings less in agreement with the letter of the libretto and the score. But I have never in my life seen a staging so vulgar that there were moments it took away my desire to listen to the music I adore. Kratzer managed to pull that off.

My grudge against him is all the greater that in musical terms, the Karlsruhe Ring is truly one of the best in the world. The Badische Staatskapelle under Justin Brown plays with verve and enthusiasm reminding one of Clemens Krauss’ interpretations from the golden years of Bayreuth – with a clear, saturated sound, masterfully diversifying dynamics, meticulously weaving textures, clearly layering sonorities. The soloists toughened up and, in most cases, built characters finished in every inch. This time Renatus Mészár, a singer of extraordinary intelligence and musicality, was completely in control of his velvety bass-baritone and reflected all of the stages in the fall of the king of the gods: from anger, to despair, to exhausted passivity. Heidi Melton as Brünnhilde in Die Walküre was almost perfect; while her dark and rich soprano betrayed signs of exhaustion in Siegfried, it regained its vigour in Götterdämmerung, though not quite totally open high notes did appear here and there. Katharine Tier got better and better with each performance – a quite good Fricka in Das Rheingold and Die Walküre; heartbreaking with Erda’s sad prophecy in Siegfried; in terms of voice and character a daring Norn, Waltraute and Flosshilde in that wretched Götterdämmerung. The juicy and youthful, though in some people’s opinion a bit over-vibrated soprano of Catherine Broderick (Sieglinde) created an ideal counterweight to the ardent and, at the same time, surprisingly mature singing of Peter Wedd in the role of Siegmund. His Heldentenor is slowly ceasing to be jugendlich: with evenly-blended registers, tremendously sonorous, supported by a large wind capacity and, at the same time, dark and increasingly authoritative in sound, it gives him all of the predispositions necessary to perform the heavier Wagner roles, and opens up the path to a few other roles in the standard Helden-repertoire. Wonderful supporting characters were created by Avtandil Kaspeli (especially as Hunding) and Jaco Venter (Alberich).

Götterdämmerung. Katharine Tier (Waltraute, First Norn, Flosshilde), Dilara Baştar (Second Norn, Wellgunde), An de Ridder (Third Norn). Photo: Matthias Baus.

I have said nothing yet about Siegfried: in the third part of the cycle, Erik Fenton – gifted with a voice relatively small for this role, but well-favoured and beautifully, broadly phrased – did quite a nice job. In Götterdämmerung, I was not thrilled with Daniel Brenna, a singer whom one can fault for basically nothing – except for this: his interpretation leaves the listener perfectly indifferent. This is the first thing for which I fault the cast of this Ring. After a Siegmund with a voice like a bell and a role built from the foundations up to the roof, we got two Siegfrieds who did not equal him either in volume or in skillful shaping of their characters. I have more serious reservations about Loge. I do not know whose idea it was to give this role to an outstandingly character tenor – the otherwise technically and theatrically superb Matthias Wohlbrecht, who sang a daring Mime in Siegfried. After all, Loge is a beautiful, dangerous and scarily wise being. In a way, he is the axis around which the entire narrative revolves, a deity ‘almost ashamed’ that he has to identify with the other gods, a creature able to command respect even from Wotan. In the subsequent parts of the cycle, he is a great absence whose seductive voice will thenceforth be heard only in the orchestra. It is not without reason that Furtwängler and Böhm cast Windgassen in this role – and that, at the peak of his vocal powers.

But enchantment won out after all. Both in Nancy, and in Karlsruhe. At two theatres with such superb ensembles, such sensitive conductors and such a faithful, music-loving audience that they will yet survive more than one fashionable stage director, and more than one little casting error.

Translated by: Karol Thornton-Remiszewski

Dwa teatry

Ponawiane wciąż próby udowodnienia wyższości dorobku Wagnera nad twórczością Verdiego (albo odwrotnie) są z góry skazane na niepowodzenie. Tymczasem warto zwrócić uwagę na łączące kompozytorów podobieństwa, które są więcej niż znamienne i świadczą nie tyle o nich samych, ile o epoce, w jakiej przyszło im żyć. Urodzeni w tym samym roku, obydwaj dali się porwać hasłom zjednoczenia narodowego i w równym stopniu doznali rozczarowania pokłosiem Wiosny Ludów. Obydwaj połknęli w młodości bakcyla francuskiej grand opéra i próbowali się do niej odnosić w swoich utworach – w sposób częstokroć zaskakujący, a zawsze nieoczywisty. W tym samym 1859 roku stworzyli dzieła, które odrosły z pnia ich twórczości jak ślepe gałęzie ewolucji – piękne wyrodki, które więcej namieszały w późniejszej historii muzyki niż w ich własnej drodze artystycznej. Wagner napisał wówczas Tristana. Verdi skomponował Bal maskowy – żywy dowód na skuteczność przemieszania stylów jako wehikułu akcji dramatycznej i budowania złożonych portretów ludzkich środkami czysto muzycznymi. Obydwaj niemal dotknęli sedna, po czym poszli innym tropem, jakby onieśmieleni trafnością swoich posunięć.

Z tym większym zapałem skorzystałam z okazji dotarcia na Pierścień Nibelunga w Karlsruhe nieco okrężną drogą, przez odwiedzoną dwa miesiące wcześniej Opéra national de Lorraine w Nancy. Nowa inscenizacja Balu, przygotowana w koprodukcji z Théâtres de la Ville de Luxembourg, Angers-Nantes Opéra i Opera Zuid w Maastricht, zdecydowanie lepiej pasuje do tego miejsca niż Katia Kabanowa w reżyserii Davida Himmelmanna. Teatr w Nancy – schowany za osiemnastowieczną fasadą pałacu biskupiego, z bogatym, historyzującym wystrojem żelbetowych ścian wewnętrznych – sam przecież jest przebierańcem, gmachem udającym coś całkiem innego. Twórcy przedstawienia, flamandzki reżyser Waut Koeken, mianowany niedawno dyrektorem generalnym opery w Maastricht, oraz scenograf Luis F. Carvalho, Portugalczyk zamieszkały od prawie trzydziestu lat w Londynie, wykorzystali do cna zawartą w operze sugestię teatru w teatrze. Ich Bal rozgrywa się z grubsza w epoce powstania dzieła, choć bohaterom „przywrócono” pierwotną tożsamość z libretta Scribe’a do opery Gustave III Aubera, na którym wzorował się Antonio Somma. Zabieg dość karkołomny, zwłaszcza że realizatorzy postanowili w kilku scenach odnieść się do perypetii twórców z cenzurą (na przykład stylizując Gustawa na Napoleona III, niedoszłą ofiarę zamachu, który pociągnął za sobą kolejne ingerencje stróżów ówczesnej poprawności politycznej w libretto i w ostatecznym rozrachunku zerwanie współpracy twórców z neapolitańskim Teatro di San Carlo). Zamiast hrabiego Warwicka w Bostonie z czasów Karola II dostaliśmy więc króla Szwecji w XIX-wiecznym fraku, który ginie z rąk Anckarströma nie w Operze Sztokholmskiej, tylko właśnie w San Carlo – finałowa scena balu rozgrywa się bowiem na tle plafonu opery w Neapolu, obramowanego rzędami lóż niczym otwór sceniczny. Akcja całej opery toczy się zresztą w ramach swoistego spektaklu wewnętrznego – albo na scenie urządzonej na scenie, albo w tej sceny kulisach – tworząc podwójną komunikację między postaciami fikcyjnymi oraz między śpiewakami a widownią. Zabieg stary jak świat i zrealizowany po mistrzowsku, zwłaszcza że inscenizatorzy zadbali nie tylko o piękno kostiumów i dekoracji, ale też o wiarygodność gestu aktorskiego.

Bal maskowy. Emanuele Cordaro (Horn), Giovanni Meoni (Anckarström) i Fabrizio Beggi (Ribbing). Fot. Opéra national de Lorraine.

W poza tym dość celnie dobranej obsadzie największe wątpliwości wzbudzili odtwórcy dwóch głównych partii. Doświadczony Stefano Secco (Gustavo) śpiewał głosem zmęczonym, wysilonym i nieładnym w barwie – na domiar złego nie udźwignął ciężaru swej postaci, której brakło zarówno królewskiego majestatu, jak i „słonecznego” zapału w uczuciach do Amelii. Tej z kolei (Rachele Stanisci) zabrakło techniki, by sprostać niełatwym wymaganiom roli królewskiej ukochanej. Obdarzona skądinąd urodziwym sopranem Włoszka przez cały spektakl walczyła z nadmiernie szerokim wibrato, zamkniętą górą i niewyrównaniem głosu w rejestrach: niedostatki wokalne umiała jednak czasem zniwelować niezłą interpretacją, szczególnie wzruszającą w arii z III aktu „Morrò, ma prima in grazia”. W Oscara wcieliła się Hila Baggio, imponująca świeżością głosu i lekką koloraturą, niezbyt jednak przekonująca postaciowo: zamiast odzwierciedlić „płochą”, skrywaną stronę osobowości Gustawa, odegrała rolę królewskiego błazna. O pozostałych solistach mogę się wypowiadać już tylko w superlatywach. Ewa Wolak zaśpiewała Ulrykę najprawdziwszym kontraltem – aksamitnym w średnicy, otwartym i pewnym intonacyjnie w górze, niemal tenorowym w brzmieniu w dolnym rejestrze. Co jednak istotniejsze, zbudowała tę tajemniczą postać ze smakiem i nieomylnym wyczuciem stylu, potwierdzając, że jest jedną z najwszechstronniejszych śpiewaczek w swej nietypowej kategorii wokalnej. Giovanni Meoni (Anckarström), mimo odrobinę już „przydymionych” górnych dźwięków, wciąż może uchodzić za wzorzec śpiewaka Verdiowskiego – jego świetnie postawiony „baritono nobile” zachwyca nie tylko miękkością prowadzonej frazy, ale też doskonałym zrozumieniem tekstu i wyczuciem specyficznego idiomu. W rolach niecnych spiskowców wyśmienicie spisali się Emanuele Cordaro (Horn) i Fabrizio Beggi (Ribbing) – zwłaszcza ten ostatni, obdarzony dźwięcznym, pięknie otwartym basem i wspaniałą prezencją sceniczną. Całości dopełnił znakomicie przygotowany chór i orkiestra, która pod batutą Raniego Calderona, dyrektora muzycznego Opery w Nancy, grała naprawdę jak natchniona: z finezją, okrągłym dźwiękiem, pulsując w rytmie Verdiowskiej frazy i ani na chwilę nie gubiąc tempa tej niezwykle skomplikowanej narracji.

Złoto Renu. Uliana Alexyuk (Woglinda), Stefanie Schaefer (Wellgunda), Jaco Venter (Alberyk) i Katharine Tier (Floshilda). Fot. Falk von Traubenberg.

Nazajutrz po spektaklu Balu maskowego zanurzyłam się bez reszty w świecie Pierścienia Nibelunga w Badisches Staatstheater. Przeskok miał być w miarę łagodny – po wizycie na Walkirii w grudniu 2016 roku mniej więcej wiedziałam, czego oczekiwać po całości cyklu, zrealizowanego, zgodnie z najnowszą modą, przez czterech oddzielnych reżyserów – w tym przypadku wschodzące gwiazdy scen międzynarodowych. O ile Bal maskowy doskonale pasuje do eklektycznego gmachu Opery w Nancy, o tyle ponadczasowy, zawieszony między światami Pierścień zdaje się idealnie wpisywać w modernistyczną przestrzeń teatru w Karlsruhe. Po ekstatycznych przeżyciach sprzed niemal półtora roku byłam przynajmniej pewna, że muzycy nie zawiodą. Nie spodziewałam się jednak, że Walkiria – do której zgłaszałam przecież mniej lub bardziej poważne zastrzeżenia – pozostanie najgłębiej przemyślanym i najlepiej dopracowanym członem Pierścienia pod względem teatralnym. I co gorsza, jedynym, w którym inscenizatorom udało się dotrzeć do sedna Wagnerowskiego mitu. Złoto Renu i Zygfryd zmieściły się w ramach porządnego, chwilami dowcipnego, ale w gruncie rzeczy dość banalnego teatru reżyserskiego. Zmierzch bogów dowiódł bezprzykładnej arogancji reżysera – tym bardziej przerażającej, że pod względem warsztatowym spektakl był właściwie bez zarzutu. Reżyser wiedział, o czym jest to  arcydzieło, i z okrucieństwem godnym barbarzyńcy postanowił zamęczyć je na śmierć.

Walkiria. Peter Wedd (Zygmunt), Avtandil Kaspeli (Hunding) i muzycy Badische Staatskapelle. Fot. Falk von Traubenberg.

Złoto Renu zapowiadało się całkiem nieźle. David Hermann wpadł na pomysł, żeby we wstępie „streścić” cały Pierścień, wplatając kluczowe motywy z kolejnych części w mroczne wizje Wotana. Niestety, wiedziony nieomylnym instynktem niemieckiego reżysera postdramatycznego, obarczył swoją koncepcję szeregiem stereotypowych, ogranych do nudności rozwiązań – począwszy od wprowadzenia dodatkowych postaci, skończywszy na częściowym „uwspółcześnieniu” akcji i ograniczeniu wyjściowego konfliktu do biznesowej rozgrywki między nieuczciwym inwestorem a dwójką rozczarowanych deweloperów budowlanych. Na szczęście przyziemny świat Wotana-biznesmena ściera się z fantastycznym światem mitu, co chwilami stwarza dość przekonujące napięcie dramatyczne – nie dość jednak mocne, by zapewnić skuteczną przeciwwagę dla napięcia zawartego w samej partyturze. Odrealniona, obfitująca w symbole Walkiria w reżyserii Yuvala Sharona wypada w tym zestawieniu więcej niż pozytywnie. Zainteresowanych odsyłam do swej wcześniejszej recenzji: dodam tylko, że Sharon w kilku miejscach wprowadził poprawki, na ogół uzasadnione, choć nie jestem do końca pewna, czy zastąpienie alegorycznej sceny śmierci Zygmunta, w której syn padał trupem z ręki ojca, dosłowną sceną pojedynku z Hundingiem, było akurat zmianą na lepsze. Zygfryd w ujęciu Þorleifura Örna Arnarssona znów idzie w stronę banalnej reinterpretacji mitu – czyli konfliktu pokoleń i porażki tradycji w walce z nowoczesnością. Kuźnia Mimego jest swoistym śmietnikiem historii, zagraconym mnóstwem przedmiotów wzbudzających najrozmaitsze skojarzenia z kulturą niemiecką. Zygfryd pieczołowicie kryje w tym bałaganie atrybuty nastoletniego buntu. Na podobnych kontrastach opiera się cała koncepcja spektaklu, która w swojej istocie sprowadza się do zderzenia kilku odmiennych wizji teatru. W finale komiksowy Zygfryd budzi Brunhildę jak żywcem wyjętą z tandetnego oleodruku. W sumie nic specjalnego, choć muszę przyznać, że pomysł na scenę z mieczem, w której Zygfryd czeka, aż Notung przekuje się sam, ma w sobie sporo prawdy psychologicznej i poniekąd trafia w sedno Wagnerowskiego przekazu.

Zygfryd. Erik Fenton (Zygfryd) i Matthias Wohlbrecht (Mime). Fot. Falk von Traubenberg.

Trochę się boję, że przy opisie Zmierzchu bogów, którym uraczył nas Tobias Kratzer, puszczą mi nerwy, więc będę się streszczać. Trzem Nornom, ucharakteryzowanym na reżyserów poprzednich części Ringu, pomysł na dokończenie cyklu urywa się równie raptownie, jak nić przeznaczenia. Co nie oznacza, że trzej reżyserzy (en travesti) znikną ze sceny na dobre. Będą się na niej pojawiać co rusz – a to jako walkirie, a to jako córy Renu, a to jako chór kobiet – rozpaczliwie próbując ratować sytuację, która wymknęła im się spod kontroli. Istotnie, wymknęła się. Zygfryd ślubuje Brunhildzie dozgonną miłość i zaczyna się masturbować, Alberyk przeczuwa, że będzie miał coś wspólnego z Klingsorem z Parsifala i dokonuje samokastracji, rumak Grane pojawia się na scenie najpierw żywy, później martwy (na szczęście w postaci manekina), w końcu zostaje zjedzony w ramach weselnego grill party, magiczny napój okazuje się wódką, więc Zygfryd zakochuje się w Gudrunie po pijaku – i tak dalej, aż po finałową scenę zagłady. Która sprowadza się do tego, że Brunhilda robi ze wszystkimi porządek: sama zasiada na fotelu reżyserskim i cofa akcję do punktu wyjścia. Czyli do momentu, zanim Zygfryd wykopał się z pościeli i ruszył w świat. Widziałam w życiu inscenizacje mniej zgodne z literą libretta i partytury. W życiu nie widziałam inscenizacji tak ordynarnej, żeby chwilami odbierała mi chęć słuchania uwielbianej muzyki. Kratzerowi się udało.

Tym bardziej mam mu za złe, że pod względem muzycznym Ring z Karlsruhe plasuje się w ścisłej czołówce światowej. Badische Staatskapelle pod batutą Justina Browna gra z nerwem i zapałem przywodzącym na myśl interpretacje Clemensa Kraussa ze złotych lat Bayreuth – jasnym, nasyconym dźwiękiem, po mistrzowsku różnicując dynamikę, misternie tkając faktury, klarownie nawarstwiając współbrzmienia. Soliści okrzepli i w większości przypadków zbudowali postacie skończone w każdym calu. Renatus Mészár, śpiewak niezwykle inteligentny, muzykalny i tym razem już całkowicie władny nad swym aksamitnym bas-barytonem, odzwierciedlił wszystkie etapy upadku władcy bogów: od gniewu, przez rozpacz, aż po znużoną bierność. Heidi Melton jako Brunhilda w Walkirii otarła się o doskonałość; jej ciemny i gęsty sopran zdradzał wprawdzie oznaki zmęczenia w Zygfrydzie, odzyskał jednak wigor w Zmierzchu bogów, choć tu i ówdzie trafiały się jeszcze nie do końca otwarte góry. Ze spektaklu na spektakl zyskiwała Katharine Tier – niezła Fryka w Złocie Renu i Walkirii, porażająca smutkiem swej przepowiedni Erda w Zygfrydzie, brawurowa wokalnie i postaciowo Norna, Waltrauta i Floshilda w nieszczęsnym Zmierzchu bogów. Soczysty i młodzieńczy, choć zdaniem niektórych trochę zanadto rozwibrowany sopran Catherine Broderick (Zyglinda) stworzył idealną przeciwwagę dla żarliwego, a przy tym zaskakująco dojrzałego śpiewu Petera Wedda w partii Zygmunta. Jego Heldentenor powoli przestaje być jugendlicher: wyrównany w rejestrach, niebywale dźwięczny, podparty długim oddechem, a przy tym ciemny i coraz bardziej autorytatywny w brzmieniu, predysponuje go już w pełni do wykonań cięższych partii Wagnerowskich i otwiera drogę do kilku innych ról z żelaznego repertuaru bohaterskiego. Wspaniałe postaci drugoplanowe stworzyli Avtandil Kaspeli (zwłaszcza jako Hunding) oraz Jaco Venter (Alberyk).

Zmierzch bogów. Christina Niessen (Gudruna) i Heidi Melton (Brunhilda). Fot. Matthias Baus.

Nie wspomniałam do tej pory o Zygfrydzie: w trzeciej części cyklu całkiem nieźle spisał się Erik Fenton, obdarzony głosem jak na tę partię niedużym, ale urodziwym i prowadzonym ładną, szeroką frazą. Nie zachwycił mnie Daniel Brenna w Zmierzchu bogów, śpiewak, któremu w zasadzie nic wytknąć nie można – poza jednym: że jego interpretacja pozostawia słuchacza doskonale obojętnym. To pierwszy zarzut pod adresem obsady tego Ringu. Po Zygmuncie z głosem jak dzwon i rolą zbudowaną od fundamentów aż po dach dostaliśmy dwóch Zygfrydów ustępujących mu zarówno pod względem wolumenu, jak i umiejętności kształtowania postaci. Zarzut poważniejszy dotyczy Logego. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć tę partię tenorowi wybitnie charakterystycznemu – skądinąd znakomitemu technicznie i aktorsko Matthiasowi Wohlbrechtowi, który brawurowo zaśpiewał Mimego w Zygfrydzie. Przecież Loge to istota piękna, groźna i przeraźliwie mądra. To poniekąd oś całej narracji, bóstwo, któremu „prawie wstyd”, że musi się utożsamiać z innymi bogami, stworzenie, przed którym respekt czuje sam Wotan. To wielki nieobecny w kolejnych częściach cyklu, którego uwodzicielski głos będzie odtąd rozbrzmiewał tylko w orkiestrze. Furtwängler i Böhm nie bez kozery obsadzali w tej partii Windgassena, i to u szczytu jego możliwości wokalnych.

A jednak zachwyt przeważył. I w Nancy, i w Karlsruhe. W dwóch teatrach, które mają tak wyśmienite zespoły, tak wrażliwych dyrygentów i tak wierną, rozkochaną w muzyce publiczność, że przeżyją jeszcze niejednego modnego reżysera i niejedną pomniejszą wpadkę obsadową.