Drach wieczne nasienie

O Drachu Aleksandra Nowaka pisałam już kilkakrotnie. Z niecierpliwością czekaliśmy na premierę Syreny, kolejnego owocu współpracy kompozytora ze Szczepanem Twardochem. Skończyło się na transmitowanym w sieci oraz przez radiową Dwójkę wykonaniu bez publiczności, w ramach tegorocznego festiwalu auksodrone w Tychach. Nie upadajmy na duchu: Syrena już doczekała się rejestracji studyjnej, tymczasem nagranie Dracha dla wytwórni Anaklasis pod auspicjami PWM trafiło do sprzedaży kilka tygodni temu – jako pierwsza publikacja z nowej serii „Opera”. Album ukazał się w dwóch wersjach, obydwu dostępnych na stronie internetowej wydawnictwa. Oto link do płyty CD: https://pwm.com.pl/pl/sklep/publikacja/drach-dramma-per-musica,aleksander-nowak,24030,ksiegarnia.htm; a dla koneserów i tradycjonalistów edycja w postaci winylowej płyty długogrającej: https://pwm.com.pl/pl/sklep/publikacja/drach-dramma-per-musica,aleksander-nowak,23931,ksiegarnia.htm. Drach ma już pokaźne grono wielbicieli, także wśród Czytelników Upiora. Z tym większą przyjemnością udostępniam – w porozumieniu z Barbarą Orzechowską-Berkowicz – krótki esej do książeczek programowych obu wersji. A Syrena i tak kiedyś przypłynie – i z pewnością nas uwiedzie.

***

Drugi rozdział powieści Drach Szczepana Twardocha rozgrywa się w latach 1241, 1906 i 1918. Podobnie jak cała książka, dzieje się na wszystkich planach czasowych równocześnie. Rozpoczyna się słowami „Drzewo, człowiek, sarna, kamień. To samo”. Za chwilę usłyszymy to wszystko po śląsku, z ust starego Pindura, wiejskiego filozofa, a zarazem obśmiewanego przez wszystkich wioskowego głupka, którego instynkt sięga w głąb stuleci. Przez okamgnienie znajdziemy się w roku 1906 i przysiądziemy na zwalonym pniu razem z Pindurem oraz ośmioletnim Josefem, na którego niektórzy wołają Zeflik. Libretto opery Drach ­– autorstwa tego samego Twardocha – rozpoczyna się słowami „Czowiek, chop i baba, sŏrnik, hazŏk, kot a pies, a strōm, wszyjsko to samo”. Tym razem wyśpiewa je Drach, który zarazem jest Pindurem: narrator podwójnie wszechwiedzący, nie tylko boży szaleniec, którego słuchał mały Zeflik, machając nogami w zgrabnych bucikach, nie tylko smok ze śląskich podań, ale i wąż przedwieczny, gnostyczny jaszczur-Uroboros, bóg płodności i zmarłych, symbol jedności wszechrzeczy. Byt, który jest wszystkim: smakiem, blaskiem i zapachem, ciemnością i czystym słońcem, drzewem i kamieniem, darem ofiarnym i szczekaniem psów, ziemią rozjeżdżaną gąsienicami czołgów i kaleczoną bruzdami okopów, glebą pożerającą martwych i na wiosnę wypluwającą nowe życie z głębi trzewi. Stwór, który wszystko widzi, czuje i słyszy. Istota, która we wszystkim współuczestniczy. Która jest każdym i nie ma ponad nią nic wyższego.

Aleksander Nowak. Fot. Dorota Kozińska

Kiedy Aleksander Nowak wspomniał mi o zamiarze skomponowania Dracha, potem zaś przesłał gotowe libretto Twardocha, bałam się nawet zerknąć w ten tekst. Przekonałam się wprawdzie już wcześniej, że Nowak ma niezwykłe wyczucie potencjału operowego, jaki drzemie w literaturze współczesnej – i równie niecodzienną umiejętność przekonywania pisarzy, by spróbowali swych sił w starciu z formą pozornie obcą ich wrażliwości. Scenariusze jego kolejnych oper były owocem żmudnych negocjacji, potem zaś równie żmudnej edukacji niedoświadczonych w materii autorów, którzy ku własnemu zaskoczeniu tworzyli pod okiem kompozytora narracje zwarte i klarowne, prowadzone na kilku poziomach, utrzymane w ryzach konwencji teatru muzycznego. Libretto Space Opera wyszło spod pióra Georgi Gospodinowa, bułgarskiego mistrza „prywatnej apokalipsy”. Opowiadało historię pierwszego lotu załogowego na Marsa – z punktu widzenia małżeńskiej pary astronautów, podróżującej z nimi na gapę muchy, cynicznego kierownika lotu oraz Chóru Dusz wszelkich istot wysłanych kiedykolwiek przez człowieka w przestrzeń kosmiczną. Skonstruowane po mistrzowsku, zamknięte w szesnastu scenach włącznie z prologiem i epilogiem, przywodziło na myśl skojarzenia z Brittenowską Śmiercią w Wenecji. Podczas prac nad ahat ilī – Siostrą bogów na motywach Anny In w grobowcach świata Olgi Tokarczuk – kompozytor zdołał nakłonić pisarkę, by poprzesuwać akcenty w narracji, pomieszać bohaterom języki, uteatralnić historię wszelkimi możliwymi środkami. Obydwa te przedsięwzięcia skończyły się niewątpliwym sukcesem. Pomysł na Dracha zrodził się w październiku 2018 roku, z inicjatywy Filipa Berkowicza, pomysłodawcy i kuratora festiwalu Auksodrone w Tychach. Zależało mu na „śląskiej” operze – na śląski temat, ze śląską orkiestrą AUKSO pod batutą Ślązaka Marka Mosia, współtworzoną przez śląskiego kompozytora i śląskiego pisarza. Mimo to nie mieściło mi się w głowie, jak można skondensować potężną, wielowątkową sagę dwóch rodzin do rozmiarów niespełna półtoragodzinnego utworu na troje solistów i orkiestrę kameralną z klawesynem.

Nowak uprzedzał od razu: że libretto jest specyficzne, że miejsce zwyczajowych protagonistów zajęły upostaciowione emocje, że z obecnych w oryginale wątków fabularno-dramatycznych zostały zupełne szczątki. Szczepan Twardoch zrazu odrzucił propozycję – skądinąd zgodnie z przewidywaniami kompozytora. Choć łączyły ich śląskie korzenie i lata spędzone w liceum, pod względem artystycznym z pozoru dzieliło ich wszystko. Twardoch wyznał potem, że pomysł wydał mu się równie absurdalny, jak oferta zatańczenia w balecie. Zmienił zdanie podczas spaceru po rozmokłych zimowych polach wokół Pilichowic. Zobaczył sarny. Kiedy rzuciły się do ucieczki, przypomniał sobie, że te piękne stworzenia żyją w Jakobswalde, że nie mają imion i zostawiają na polach odchody. Przypomniał sobie, że wszystko pamięta. Jak Drach albo Pindur. Postanowił zacząć od saren. Zabrał się do pisania, a raczej destylowania Dracha do postaci mitu o śląskiej arché, o cyklicznej naturze czasu i nierozłącznej więzi człowieka z przyrodą. Prace trwały niespełna rok. Nowak niestrudzenie czuwał nad swoim kolejnym librecistą, cierpliwie wprowadzając go w arkana opery współczesnej.

Sebastian Szumski i Joanna Freszel w tyskiej Mediatece. Fot. Paweł Stelmach

Swój nowy utwór określił staroświeckim mianem dramma per musica, nawiązując do pierwocin formy operowej i specyficznych wyróżników „dramatu muzycznego” z przełomu XVI i XVII wieku: deklamacyjnych, zbliżonych charakterem do ludzkiej mowy recytatywów; warstwy instrumentalnej podkreślającej wymowę poszczególnych sytuacji; intensywnej, popartej użyciem określonych figur gry afektów. Całość otwiera prolog z użyciem klawesynu strojonego w temperacji średniotonowej, umożliwiającej bardzo ekspresyjne wykorzystanie pochodów chromatycznych. Już w tym rozbudowanym wstępie pojawiają się muzyczne sugestie „wiecznego powrotu” – od uporczywej repetycji tego samego dźwięku po retoryczną katabasis pod postacią opadającej linii melodycznej. Partia klawesynowa od samego początku tworzy niepokojące, fałszywie brzmiące „wzory”, krążące wokół kilku ustabilizowanych centrów tonalnych.

Dramat właściwy, opowiadany w trzech językach, po polsku, śląsku i niemiecku, obleka się w przedziwną, uwodzicielsko piękną szatę dźwiękową, lawirującą – a właściwie nawracającą po obwodzie koła – od barokowych początków po krańce modernizmu i z powrotem. Muzyka zawija się w sobie jak nieśmiertelny Drach – od wyrazistych partii solowych, wspartych zniekształconym harmonicznie akompaniamentem, poprzez gry napięć, zatrzymań i odprężeń w ansamblach, aż po iście straussowskie kulminacje w tutti. Nowak ujął swoją kompozycję w ramy trzech krótkich „rozdziałów”, podobnie jak w Space Opera rozgrywających się na kilku równoległych płaszczyznach. Narracja „realistyczna”, czyli przebłyski wspomnień Onego z dzieciństwa i Wielkiej Wojny, historia jego małżeństwa z dziewuchą od czterech mórg pola w Żernicy, wreszcie epizod zdrady, która przywiodła go do morderstwa i ostatecznie szaleństwa – splata się z narracją „ekspresyjną”, wyrażającą czyste emocje, ludzkie i zwierzęce: niepokój ściganej sarny i jej zgubionego koźlęcia, śmiertelny strach zarzynanej świni, tęsknotę matki, głód psów, ból zaniedbywanej żony i pożądanie niewiernego męża, który bał się jej powiedzieć „o tyj niymieckij dziousze ze Gliwic”. Wehikułem obydwu narracji jest barytonowy śpiew Onego i sopranowy głos Onej. Każde z osobna ucieleśnia mężczyznę oraz wszystkie jego kobiety – matkę, żonę i kochankę; oboje symbolizują odwieczny głos wszechrzeczy – zająca, kota i psa, kamienia i drzewa. Tych istot, które chodzą po ciele Dracha, tych, które w jego ciele gniją po śmierci, i tych, które biorą początek w użyźnionej popiołami glebie. Ludzki głos przeistacza się niepostrzeżenie w kwik świni albo szczekanie sarnich koźląt. Wszystko to samo. A Drach to wszystko komentuje z dystansu, niejednoznacznym głosem kontratenora, domykając każdy „rozdział” dramatu zwielokrotnioną przy użyciu loopera modlitwą do samego siebie, która brzmi czasem jak średniowieczny lament, czasem zaś – jak świetlisty luterański chorał.

Drach nie jest operą o Śląsku, podobnie jak jego pierwowzór literacki nie jest książką o „Heimacie” pisarza. Operowy i powieściowy Drach jest duszą, która przebywa we wszystkim, co żyje – opiewając tę duszę, Nowak i Twardoch swój Śląsk uwznioślili, przenieśli go w sferę mitu, uczynili zeń praprzyczynę wszystkich bytów i podstawowy składnik rzeczywistości. Świata, którym rządzi deterministyczny przypadek i nieubłagane prawo przyrody. Wszystko jest jednym, wszystko ma swój koniec i wszystko powraca. Wszystko jest Drachem i z Dracha jest. Błotem jest, węglem, ciałem i słońcem.

Szczepan Twardoch i Aleksander Nowak po premierze Dracha. Fot. Paweł Stelmach

W ostatnim rozdziale powieści Twardocha czas jeszcze bardziej gęstnieje. Akcja rozgrywa się w latach 1915-1918, 1921, 1925, 1938, 1939, 1945, 1986 i 2014. Rozdział kończy się zdaniem: „Na polach przed szpitalem w śniegu leżą zamarznięte trupy o gołych łydkach, styczniowy wiatr szarpie szpitalne koszule”. W trzecim rozdziale opery Nowaka pod Gliwicami brat strzela do brata, między Pilchowicami a Stanicą wataha psów dopada sarnę, a Josef zaciska śmiertelny chwyt na szyi Caroline. Wszystko umiera. „Światłość w ciemności nie świeci i ciemność je ogarnia”. A jednak będzie katharsis, bo tylko przez śmierć można dostąpić tajemnicy – poznać sekret Śląska, pogodzić się z jego tragiczną historią, odwołać się do zbiorowej mądrości i doświadczenia Ślązaków. Zawinięty w sobie Drach, stratowany przez ludzi i sarny, podziurawiony szybami kopalń – patrzy z boku i prorokuje: „Kto się narodził, nie uniknie śmierci. A kto umarł, ten musi ponownie się narodzić”. Bo taki jest porządek każdego, choćby najmniejszego świata.

There and Back Again, or a Biography Enclosed in Song  

I am happy to announce that the new album Romuald Twardowski. Songs & Sonnets – the part of the series Portraits under the label of Anaklasis, launched by PWM Editions – was published at the end of October. The CD is already available to purchase all over Europe: stay at home and go to the PWM’s online shop: https://pwm.com.pl/en/sklep/publikacja/songs–sonnets,romuald-twardowski,23970,ksiegarnia.htm. Instead of a teaser, I post my text from the album booklet here. Enjoy!

***

Three coincidences in succession can no longer be called a coincidence, someone said. The first working of fate is that Romuald Twardowski’s birthplace, Vilnius, was also the cradle of the Polish Romanticism, the city “one can never truly leave,” if I may paraphrase Czesław Miłosz’s poem. Before the war Twardowski spent his childhood days in the eastern part of the Old Town, in what was then Metropolitarna Street, half way between Writers’ Lane, packed full of first- and second-hand bookshops (where Adam Mickiewicz had lived following his return from Kaunas, and where he had been arrested in the autumn of 1823), and the 19th-century Georgian-style Cathedral of the Theotokos. The second ‘chance event’ took place one winter afternoon during the war, in Zamkowa Street, the main road of the medieval Vilnius. The little Romek was gazing at the window display of a music instruments shop when he was approached by a kind gentleman, who, as it turned out, was an ex-member of one of Petersburg’s orchestras. His name was Władysław Gelard. He discovered the passion for playing music in the boy, made  him a gift of a violin, and gave him free lessons throughout the war. The third coincidence made Romek put his violin aside. After the war, the Holy Cross Church, abandoned by the Knights Hospitallers, was also lacking an organist. In the hope of filling this vacancy, a monk who knew Twardowski recommended him to the piano teacher Maria Zgirska, who quickly prepared the young man for further apprenticeship with organist and choirmaster Jan Żebrowski. It was also the latter who awakened Twardowski’s latent gift for composition.

Vilnius, Zamkowa Street at the beginning of the 20th century

The combination of these rather curious circumstances undoubtedly determined the life decisions of the boy from Vilnius Old Town. He studied composition with, among others, Julius Juzeliūnas at the Lithuanian State Conservatory. It is possibly to the latter that Twardowski owes his predilection for stylistic diversity, ranging from late Romantic aesthetic to dodecaphony to minimalism, and combined with an openness to the worlds of folk and traditional music. After moving to postwar Poland, he continued his music education under the guidance of one of Poland’s most eminent neo-Classicists, Bolesław Woytowicz, whose music betrays a strong influence of the French impressionism. With Nadia Boulanger in Paris he studied, first and foremost, plainchant and medieval polyphony. Twardowski frequently derived inspiration from tradition, daringly juxtaposing classical with modernist elements. He emphatically stressed his opposition to “those who preach novelty at any cost.” He created his own musical language, to which he referred, a bit provocatively, as “neo-archaism”. At the same time, though, he did not impose limitations on himself, and skilfully adjusted the character of each piece to the semantic and emotional content which it was meant to convey. His love of literature, originating in his early Vilnius years, made him highly sensitive to the word, and therefore the human voice became a nearly indispensable element of his musical language.

Choral music is undoubtedly central to Twardowski’s output. He took this genre up on a major scale in the 1950s. To him it was, as he admits himself, a way of mapping out the uncharted territories and ‘neglected areas’ in Polish music. The other wasteland which most of our avant-garde composers have failed to cultivate, but which Twardowski once entered on a similarly grand scale, was music theatre, from his ‘romantic’ opera Cyrano de Bergerac (1962) to the morality play The Life of St Catherine (1981). His solo songs are less known but equally individual in style, highly expressive and filled with internal drama, at the same time – amazingly communicative. He wrote them throughout his career. For various reasons, together they add up to a kind of highly personal, in some cases almost intimate biography of the composer.

The works selected for this CD were written over the period of two decades, in 1970–1990. All of them represent Twardowski’s fully developed, individual style, and a masterful command of musical form. In Twardowski’s songs music plays a subordinate role to the text. Sometimes it hides ‘in the shadow’ of the words in order to highlight their meanings; on other occasions it actively reinforces the text, and brings out the emotions inherent in the lines of verse. Such an approach comes as no surprise if we consider the high calibre of the poetry taken up by Twardowski. Sonnets by Michelangelo (1988) are settings of three late poems by one of the greatest artists of the Italian Renaissance, in congenial Polish translations by Leopold Staff. Twardowski speaks here with his own language, albeit strictly subordinated to the moods of the aging Michelangelo, fascinated with the beauty and sensitivity of the nobleman Tommaso dei Cavalieri, affected by the inevitable passage of time, and torn between “fear and the phantoms of love and death.” Three Sonnets to Don Quixote, written two years later, constitute a similar homage to another Renaissance master, this time – a Spanish one. The title is a bit misleading, since in fact they are two sonnets plus a verse epitaph in honour of the knight errant. Nevertheless, all of them were written by Miguel de Cervantes and incorporated into his famous novel. Twardowski makes effective use of Anna Ludwika Czerny’s first postwar translation of Don Quixote, turning these three poems into a bitter-sweet musical portrait of a certain nobleman whose “brain got so dry” for lack of sleep and too much reading that “he finally lost his sense.” These provocatively ‘Woytowicz-like’ songs, rooted in the spirit of French music, attracting the ear with the freshness and wealth of various shades of sound – could well serve as a complement for Ravel’s last unfinished masterpiece, the cycle of three songs Don Quichotte à Dulcinée.

Composed a little earlier, in 1987, Three Songs to words by Stanisław Ryszard Dobrowolski may seem to be ‘lighter weight’, but they conceal a secret hinted at in their very sequence, which represents a progression from lyrical reflections on the departure of the beloved to the playful experience of reality in The Warsaw Sparrows, to the broad and familiar humour of Non è vero, sung ‘straight into the ear’. The other three cycles, despite variable atmosphere, are quite serious and can be read as miniature treatises on nostalgia, longing, and the sorrows of parting.

From the Viliya (1990) to words by Helena Massalska-Kołaczkowska, co-founder of Polish Radio Song Theatre and author of the lyrics of Alfred Gradstein’s late 1940s hit A Bridge to the Left, a Bridge to the Right as well as of several children’s fables set to music by Ryszard Sielicki, is a cycle dedicated by Twardowski to his mother Paulina. In these three brief songs, filled with references to Lithuanian folklore, the composer returns to the city of his childhood; to the Green Lakes near Vilnius, whose water owes its unusual colour to minerals washed off the chalk bottom; to the Łukiski (now Lukiškės) Square, where the famous Kaziuki fair has been held annually on St Casimir’s Day, complete with jugglers and people in fancy dress; and, finally, to the shore of the icebound Viliya, where sleigh rides with torches were held in the winter.

The five-part Face of the Sea (1979) to poems by Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Jacek Łukasiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz, and Kazimierz Sowiński, can be considered, in some ways, as an echo of Twardowski’s earlier opera Lord Jim, where the composer employed the wistful motif of undulating sea waves. On the other hand, this cycle is part of the wider ‘seafaring’ trend known from that period.

The profoundly moving Trois sonnets d’adieu to words by three French poets of the late 16th and early 17th centuries (a mannerist, a libertine, and a member of La Pléiade) were composed in 1970, directly after the tragic and still unexplained death of composer Elisabeth Tramsen, Twardowski’s fiancée, the eldest daughter of a Danish surgeon who in 1943, as a member of an international committee, had conducted the autopsies of Polish officers, victims of the Katyn Massacre. Originally composed for bass-baritone and chamber orchestra, this cycle, and especially its last element, the sonnet by Pontus de Tyard in Wisława Szymborska’s phenomenal translation – serves as an excellent conclusion for the entire tale told on this album. “Come, much craved Sleep, wrap around my flesh / since I sincerely accept your cherished nightshade and poppy.” The end turns out to be a beginning. Sleep has come at last, and has dispelled anxiety, bringing genuine solace. Now everything could start over again.

Jan Kaczmarkiewicz: Portrait of a young composer (Romuald Twardowski)

The album has been programmed and the songs performed by Tomasz Konieczny, who is a great fan of Romuald Twardowski’s songs and a sincere enthusiast of the poetry set by this composer. It is thanks to Konieczny’s initiative that we can see how also in this field, much depleted after the war, Twardowski proved to be a skilful gardener. This may be why he never truly left Vilnius, either mentally or in his heart. It was in that city that Stanisław Moniuszko had settled for good in 1840 after his wedding to beloved Aleksandra née Müller, met several years earlier at a noblemen’s inn situated in Niemiecka Street. From Vilnius, Twardowski recalls the scattered pages of Moniuszko’s Songbook for Home Use, left behind in the turmoil of war and kicked around in the streets. Someone had to pick those pages up, and reassemble them into his own, quite separate songbook of life.

Translated by: Tomasz Zymer

Biografia zamknięta w pieśni

Jak tak dalej pójdzie, moja strona – opatrzona podtytułem „dla słuchających inaczej” – przemieni się w stronę dla mających nadzieję inaczej. Nieustannie dodając otuchy moim Czytelnikom i wszystkim melomanom, pielęgnuję nadzieję i w sobie: że jeszcze nie wszystko stracone, że spotkamy się kiedyś w prawdziwej operze i na prawdziwym koncercie, że znów spędzimy wspólny wieczór z przyjaciółmi, zasłuchani nie tylko w archiwalia, ale też w nowe nagrania, że będziemy je komentować twarzą w twarz i żywiołowo spierać się o detale. To trudny czas nawet dla stoików, a co dopiero dla ludzi, którzy nawykli do wrażeń dostępnych na wyciągnięcie ręki. Dlatego z tym większym zapałem i przekonaniem będę Państwa namawiać do wzbogacania domowej fonoteki, zwłaszcza o pozycje nieoczywiste. Kilka tygodni temu, w serii Portraits wydawnictwa Anaklasis pod egidą PWM, ukazała się płyta Songs & Sonnets, poświęcona twórczości pieśniowej Romualda Twardowskiego. Koncert promujący krążek z nagraniami Tomasza Koniecznego i Lecha Napierały odbył się 24 października bez udziału publiczności – transmitowany w sieci z Sal Redutowych TW-ON. Na szczęście płytę można kupić w każdej chwili, najlepiej bezpośrednio na stronie wydawnictwa: https://pwm.com.pl/pl/sklep/publikacja/songs–sonnets,romuald-twardowski,23970,shop.htm. Po raz kolejny dziękuję za współpracę redaktorce serii, Barbarze Orzechowskiej-Berkowicz, za której zachętą udostępniam krótki esej opublikowany w książeczce dołączonej do CD – żeby tym skuteczniej ją wypromować w ten smutny listopad, kiedy tak nam brakuje ufności w lepsze dni.

***

Ktoś kiedyś powiedział, że trzech przypadków z rzędu nie można już nazwać przypadkiem. Pierwszym zrządzeniem losu Romuald Twardowski urodził się w Wilnie, kolebce polskiego romantyzmu, mieście, z którego – parafrazując słowa Czesława Miłosza – nie sposób odjechać. Przedwojenne dzieciństwo spędził we wschodniej części Starówki, przy dawnej ulicy Metropolitalnej, w pół drogi między pełnym księgarń i antykwariatów Zaułkiem Literackim, gdzie po powrocie z Kowna mieszkał Adam Mickiewicz i gdzie aresztowano go jesienią 1823 roku, a XIX-wiecznym, wzniesionym w stylu gruzińskim Soborem Przeczystej Bogurodzicy. Drugi przypadek zdarzył się już za okupacji, w pewne zimowe popołudnie, przy ulicy Zamkowej, głównej średniowiecznej arterii miasta, kiedy mały Romek zapatrzył się w witrynę sklepu z instrumentami. Zagadnął go miły pan, który okazał się byłym muzykiem jednej z orkiestr w Petersburgu. Nazywał się Władysław Gelard. Odkrył w chłopcu pasję do gry, podarował mu skrzypce i przez całą wojnę udzielał lekcji za darmo. Przypadek trzeci sprawił, że Romkowe skrzypce poszły w kąt. Było to już po wojnie. W opuszczonym przez bonifratrów kościele św. Krzyża zabrakło także organisty. Znajomy zakonnik, w nadziei obsadzenia wakującego stanowiska, polecił Twardowskiego nauczycielce fortepianu Marii Zgirskiej, która w niedługim czasie przygotowała go do dalszej nauki u organisty i chórmistrza Jana Żebrowskiego. To właśnie on obudził w nim talent kompozytorski.

Zaułek Literacki w Wilnie w 1943 roku.

Splot tych dziwnych okoliczności z pewnością zaważył na dalszych wyborach życiowych chłopaka z wileńskiej Starówki. Twardowski studiował kompozycję w Państwowym Konserwatorium Litewskim między innymi u Juliusa Juzeliūnasa: kto wie, czy nie jemu zawdzięcza upodobanie do różnorodności stylistycznej, rozpiętej między estetyką późnego romantyzmu, dodekafonią a minimalizmem – w połączeniu z otwartością na świat muzyki ludowej i tradycyjnej. Po repatriacji do Polski kontynuował edukację pod okiem Bolesława Woytowicza, jednego z najwybitniejszych polskich neoklasyków, w którego twórczości pobrzmiewają silne echa impresjonizmu francuskiego. Podczas paryskich studiów u Nadii Boulanger zgłębiał przede wszystkim wiedzę na temat chorału i polifonii średniowiecznej. Inspiracji do swojej muzyki lubił szukać w tradycji, śmiało zderzał klasykę z modernizmem. Dobitnie podkreślał, że nie po drodze mu z „apologetami nowości za wszelką cenę”. Stworzył własny język kompozytorski, który nazwał nieco przewrotnie „neoarchaizmem”, nie zamknął się jednak w okowach narzuconych samemu sobie ograniczeń, umiejętnie dostosowując muzykę do wyrażanych przez nią treści i emocji. A że wyniesione jeszcze z lat wileńskich zamiłowanie do literatury uwrażliwiło go na słowo, niemal nieodłącznym elementem owego języka uczynił głos ludzki.

Trzonem dorobku Twardowskiego z pewnością jest muzyka chóralna, którą zajął się na dobre w latach pięćdziesiątych, jak sam przyznaje, w ramach swoistego rozpoznania białych plam, „obszarów zaniedbanych” na mapie polskiej twórczości. Drugą połacią ziemi jałowej, nieuprawianej przez większość naszych awangardystów, na którą wkroczył swego czasu z równym rozmachem, jest teatr muzyczny – począwszy od „romantycznej” opery Cyrano de Bergerac (1962), aż po moralitet Historya o świętej Katarzynie z 1981 roku. Mniej znane –choć równie odrębne stylistycznie, pełne ekspresji i wewnętrznego dramatyzmu, a zarazem zaskakująco komunikatywne – są jego pieśni solowe, tworzone na przestrzeni całej kariery i z rozmaitych względów składające się na bardzo osobistą, chwilami wręcz intymną biografię kompozytora.

Utwory zgromadzone na niniejszej płycie pochodzą z dwóch dekad jego twórczości, czyli z lat 1970-90. Wszystkie noszą już znamiona w pełni ukształtowanego indywidualnego stylu i mistrzowsko opanowanej formy. W pieśniach Twardowskiego muzyka pełni wobec tekstu swoiście „służebną” rolę: czasem usuwa się w cień słowa, by podkreślić jego znaczenie, innym razem aktywnie mu sekunduje, by uwypuklić zastygłe w głębi emocje. Nic w tym zresztą dziwnego, skoro kompozytor sięga zwykle po poezję najwyższej próby. Sonety Michała Anioła (1988) powstały do trzech późnych wierszy jednego z największych artystów włoskiego Odrodzenia, w kongenialnym polskim przekładzie Leopolda Staffa. Twardowski przemawia w tych utworach językiem własnym, niemniej ściśle podporządkowanym nastrojom starzejącego się Michelangela: zafascynowanego urodą i wrażliwością pięknego szlachcica Tommasa dei Cavalieri, przejętego nieuchronnym upływem czasu, rozdartego między „lękiem a złudami miłości i śmierci”. W późniejszym o dwa lata cyklu Trzech sonetów do Don Kichota kompozytor złożył podobny hołd innemu mistrzowi Renesansu, tym razem hiszpańskiego. Tytuł jest odrobinę mylący, chodzi bowiem o dwa sonety i wierszowane epitafium ku czci błędnego rycerza – wszystkie są jednak autorstwa Miguela de Cervantesa i zostały zaczerpnięte z jego słynnej powieści. Twardowski postanowił wykorzystać tłumaczenie Anny Ludwiki Czerny z pierwszego powojennego przekładu Don Kichota i złożył trzy wiersze w słodko-gorzki muzyczny portret pewnego szlachcica, któremu z braku snu i nadmiaru czytania tak „mózg wysechł, że wreszcie rozsądek utracił”. Pieśni – przewrotnie „woytowiczowskie”, wyrosłe z ducha muzyki francuskiej, ujmujące świeżością i bogactwem odcieni brzmieniowych – mogłyby posłużyć jako dopełnienie trzech pieśni Don Kichota do Dulcynei, ostatniego, niedokończonego arcydzieła Ravela.

Okładka pierwodruku Sonetów Michała Anioła.

Odrobinę wcześniejsze, skomponowane w 1987 roku Trzy pieśni do słów Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, mogą zdawać się w tym kontekście „lżejsze” gatunkowo: a przecież kryją w sobie tajemnicę, zasugerowaną przejściem od lirycznej refleksji po odejściu ukochanej, poprzez figlarne doświadczenie rzeczywistości we Wróblach warszawskich, aż po rubaszne, swojskie, wyśpiewane od ucha Non è vero. Pozostałe trzy cykle – mimo zmienności nastrojów – to już całkiem poważne mikrotraktaty o nostalgii, tęsknocie i smutku rozstania. Znad Wilii (1990) do słów Heleny Kołaczkowskiej-Massalskiej, współtwórczyni Radiowego Teatru Piosenki, autorki tekstu do przebojowej piosenki Alfreda Gradsteina Na prawo most, na lewo most oraz kilku bajek dla dzieci z muzyką Ryszarda Sielickiego, kompozytor zadedykował swojej matce Paulinie. W trzech krótkich pieśniach, pełnych nawiązań do litewskiego folkloru, wrócił pamięcią do miasta z dzieciństwa: do podwileńskich Zielonych Jezior, które zawdzięczają niezwykłą barwę wody minerałom wypłukiwanym z kredowego dna; na plac Łukiski, gdzie rok w rok, w dzień świętego Kazimierza, odbywały się słynne kaziuki, czyli jarmarki odpustowe z kuglarzami i przebierańcami; wreszcie nad brzeg skutej lodem Wilii, gdzie zimą urządzano kuligi z pochodniami. Pięcioczęściowy cykl Oblicze morza (1979) do wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Jacka Łukasiewicza, Jarosława Iwaszkiewicza i Kazimierza Sowińskiego można poniekąd uznać za pokłosie wcześniejszej opery Lord Jim, w której Twardowski wykorzystał tęskny, na przemian wznoszący się i opadający motyw fali – z drugiej zaś strony kompozycja wpisuje się w szerszy kontekst twórczości „marynistycznej” z tego okresu. Wstrząsające Sonety pożegnalne do poezji trzech poetów francuskich z przełomu XVI i XVII stulecia – manierysty, libertyna i członka Plejady – powstały w 1970 roku, tuż po tragicznej i do dziś niewyjaśnionej śmierci kompozytorki Elisabeth Tramsen, narzeczonej Twardowskiego, a zarazem najstarszej córki duńskiego chirurga, członka międzynarodowej komisji, która w 1943 roku prowadziła sekcje zwłok polskich oficerów zamordowanych w Katyniu. Ten cykl, skomponowany pierwotnie w wersji na bas-baryton z orkiestrą kameralną – zwłaszcza ostatni sonet Pontusa de Tyarda w fenomenalnym przekładzie Wisławy Szymborskiej – jest celnym domknięciem całej opowiedzianej na płycie historii. „Przybądź Śnie pożądany, owiń się u czoła / I w zamian weź w ofierze miłe tobie zioła”. Koniec okazał się początkiem. Sen wreszcie przyszedł i uśpił niepokoje prawdziwą pociechą. Można było zacząć od nowa.

Romuald Twardowski

Tak ten program ułożył i tak go wyśpiewał Tomasz Konieczny: wielki entuzjasta twórczości pieśniowej Romualda Twardowskiego i szczery miłośnik zawartej w nich poezji. Dzięki jego inicjatywie mamy okazję się przekonać, że i na tym, wyjałowionym po wojnie poletku Twardowski okazał się zdolnym ogrodnikiem. Być może dlatego, że sercem i umysłem nigdy nie odjechał z Wilna. Tam przecież w 1840 roku osiadł na stałe Stanisław Moniuszko, po ślubie z ukochaną Aleksandrą, córką Müllerów, którą poznał kilka lat wcześniej w ich domu zajezdnym dla szlachty przy ulicy Niemieckiej. Stamtąd Twardowski zapamiętał porzucone wśród wojennej zawieruchy i walające się po ulicach kartki ze Śpiewnika domowego. Trzeba je było kiedyś pozbierać i złożyć w swój własny, całkiem osobny śpiewnik życia.

Czemu nie w chórze?

Ten esej – który zamówił u mnie Tomasz Bęben, dyrektor naczelny Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina – ukaże się wkrótce w księdze pamiątkowej, pięknie wydanej w ramach obchodów jubileuszu półwiecza tamtejszego chóru. Wszyscy już nie możemy się doczekać, także autor innego z zamieszczonych w niej tekstów, odwieczny Upiorny przyjaciel, mentor i towarzysz wielu operowych wędrówek Rafał Augustyn. Pandemia nikogo i niczego nie oszczędza. Odbiera nam zdrowie i spokój, krzyżuje plany muzyków, instytucji i wiernych słuchaczy. Na pocieszenie został nam jeszcze internet, do którego – z konieczności, ale i na szczęście – przeniosła się znaczna część życia muzycznego, nie tylko w Polsce. W przeddzień kolejnej transmisji z Filharmonii Łódzkiej, która w Święto Niepodległości nada o 19.00 recital Tymoteusza Biesa z utworami Chopina i Szymanowskiego, proponuję w sumie optymistyczną lekturę. Słuchajmy. Zbierajmy się w chóry, choćby maleńkie, i śpiewajmy, choćby wirtualnie. Jeszcze się przyda. Jeszcze się odrodzi, nawet jeśli muzyczna wiosna przypadnie na całkiem inną porę roku. Otuchy!

***

Uwielbiam Norwida i wielokrotnie stawałam w obronie jego pamięci. Niech więc będzie mi wybaczone, że tytuł eseju wzięłam z Norwidowskiego wiersza, który zaczyna się tak: „Śpiewają wciąż wybrani / U żłobu, gdzie jest Bóg; / Lecz milczą zadyszani, / Wbiegając w próg…”. Wprawdzie wydźwięk tej poezji jest odrobinę inny, nasuwa jednak na myśl refleksje, dlaczego w chórze śpiewają wybrani, czy zawsze tak było, czemu ten śpiew służył przez wieki i jak to właściwie się zaczęło.

Zgodnie z zaproponowaną przez Darwina teorią doboru płciowego śpiew ptaków wynika z potrzeby podtrzymania gatunku: pomaga wytyczyć granice rewiru, przywabić partnera i odstraszyć potencjalnych rywali. Najświeższe badania wskazują jednak, że nawet ptaki dążą do zestrojenia działań w tym naturalnym celu. Wszystkie zwierzęta – nas nie wyłączając – komunikują się w bardzo złożony sposób. Ludzka mowa zyskuje na sile wyrazu, jeśli poprzeć ją sugestywną koordynacją wzorców rytmicznych i melodycznych oraz dostosowaniem tempa, brzmienia i barwy głosu do charakteru przekazu. Naukowcy odkryli, że ptaki z gatunku strzyżów rdzawogrzbietych (Campylorhynchus rufinucha) znacznie skuteczniej porozumiewają się w większych grupach, twórczo reagując na zgrane duety innych zanoszących miłosne trele par w pobliżu. Młode osobniki wsłuchują się pilnie w śpiew doświadczonych amantów i uczą na własnych błędach – najmniejsze widoki na udany związek mają strzyże, których głos przepadnie w tym chórze bądź naruszy skomplikowaną ptasią harmonię.

Analizując historię śpiewu chóralnego w kulturze zachodniej można przeprowadzić pewną analogię do ptasich duetów, i to na kilku poziomach: jako dialog między jednostką a wspólnotą, między sacrum a profanum, między tekstem a muzyką, między głosem ludzkim a dźwiękiem instrumentów. W występach antycznego chóru taniec, śpiew i muzyka tworzyły nierozerwalną całość. Żaden z tych elementów nie miał prawa oddzielnego bytu. Tadeusz Zieliński nazywał ją „trójjedyną choreją”, wywiedzioną ze specyficznej melodii samego języka, ekspresywności każdej wypowiedzianej frazy i muzyczności wszelkich działań choreutów, których kroki, ruchy i gesty składały się w precyzyjny, abstrakcyjny kod – przekazywany z pokolenia na pokolenie, czytelny dla widza na podobnej zasadzie, na jakiej po dziś dzień interpretuje się środki ekspresji japońskiego teatru albo hinduskiego kathakali. Kilkunasto-, czasem nawet kilkudziesięcioosobowy chór pełnił rolę czegoś w rodzaju aktora zbiorowego. Grecki czasownik „khoreuo” znaczył pierwotnie tyle, co „być członkiem chóru”. A to już znaczyło bardzo wiele: nie tylko tańczyć i śpiewać, ale też czynić wspólnotę, zajmować się czymś żarliwie, szukać w chorei partnera – niczym w rozświergotanym, budzącym się do życia wiosennym lesie.

Girolamo da Milano, zwany Maestro Olivetano, Chór mnichów śpiewających oficjum. Graduał z klasztoru benedyktynów Santa Maria di Baggio, ok. 1439-47

Zadziwiające, ale więcej wiadomo – choćby z literatury – jak funkcjonowały śpiewające wspólnoty w czasach antycznych niż w średniowieczu. Chóralistykę tej długiej epoki w dziejach Zachodu możemy rozpatrywać wyłącznie przez pryzmat praktyki liturgicznej – która i tak była znacznie bogatsza i bardziej zróżnicowana, niż można by wnosić na podstawie XIX-wiecznej kodyfikacji chorału, dokonanej przez mnichów z kongregacji Solesmes. Korzenie tak zwanego chorału gregoriańskiego sięgają czasów Cesarstwa Zachodniego, gdzie mniej więcej w IV wieku doszło do wymieszania tradycji grecko-łacińskiej z żydowską tradycją Świątyni Jerozolimskiej. U sedna śpiewu chorałowego znów leżał dialog: Wschodu z Zachodem, dziedzictwa starożytności z ówczesną teraźniejszością. Brytyjska tradycja chóralna, słusznie uważana za najstarszą ciągłą kulturę muzyczną Europy, liczy ponad tysiąc czterysta lat i też bynajmniej nie jest jednorodna. Jej początków można się doszukać już w VI wieku, w czasach chrystianizacji Wysp podjętej z inicjatywy papieża Grzegorza Wielkiego; przede wszystkim zaś w działalności św. Augustyna, pierwszego arcybiskupa Canterbury. Augustyn nawracał pogan tyleż łagodnie, co konsekwentnie – słowem i przykładem do naśladowania – co okazało się prawdziwym przełomem w dziejach Kościoła rzymskiego. Po sukcesie jego misji z Rzymu na Wyspy zaczęli przybywać śpiewacy kościelni, przygotowujący neofitów do wykonawstwa chorału i świadomego uczestnictwa w liturgii. W 602 roku Augustyn ufundował w Canterbury katedrę pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela, wcześniej zaś szkołę, w której uczono chłopców łaciny i muzyki. Takie były początki angielskich chórów katedralnych, których do dziś funkcjonuje kilkadziesiąt, a słynna King’s School w Canterbury, założona w 597 roku, jest prawdopodobnie najstarszą szkołą na świecie.

Rozważając rzecz od tej strony, najistotniejszą przemianą, jaka z punktu widzenia chóralistyki dokonała się w wiekach średnich, był wynalazek wielogłosu – rozumianego zresztą całkiem inaczej niż dziś. Zaczęło się od heterofonii, przedziwnej we współczesnych uszach faktury, wynikającej z połączenia melodii głównej z improwizacją. Taki śpiew miał charakter głęboko wewnętrzny: prowadzony pierwotnie w unisonie, stopniowo włączał doń elementy wyrażające stan duchowy oraz indywidualność wykonawców. W IX wieku dał początek formie organum, w której głos główny uzupełniano głosami równoległymi, prowadzonymi w „doskonałych” interwałach oktawy, kwinty, kwarty i prymy. W XI stuleciu wykształciło się organum swobodne, wykorzystujące nie tylko paralelizm głosów, lecz także ich ruch boczny (ze stałym tenorem), przeciwny oraz prosty – czyli zmierzający w tym samym kierunku, lecz w innych interwałach. Forma osiągnęła swój szczyt w wieku XII – w organum melizmatycznym, w którym melodia chorałowa przeistoczyła się w pochód długich dźwięków, kontrapunktowany wyższym głosem organalnym, idącym naprzód w szerokich, zdobnych melizmatach. Usamodzielnienie się poszczególnych głosów i pojawienie się całkiem nowej organizacji rytmicznej dały początek „prawdziwej” polifonii – uniezależnionym od liturgii motetom z wielogłosową fakturą, wykorzystującym świeckie teksty i melodie; odwołującym się do struktury motetów i zwrotkowych konduktów mszom, na czele z powstałą około 1360 roku Mszą Notre Dame Guillaume’a de Machaut, pierwszą „autorską” aranżacją katolickiego ordinarium missae. Dodajmy do tego typowo brytyjskie innowacje, między innymi charakterystyczny cantus gemellus, czyli gymel, oparty na pochodach akordów tercjowych, oraz English discant, charakteryzujący się tercsekstową strukturą akordów, a zyskamy obraz sytuacji wskazujący na coraz tłumniejszy udział śpiewaków w muzycznym dziele podtrzymania ludzkiego gatunku.

Ale dopiero w XVI wieku chóry rozbłysły pełnią brzmienia, jaką znamy do dziś. Nadciągał zmierzch wszechwładnego chorału, świtała epoka polifonii kościelnej, wymagającej dobrze postawionych i nieskazitelnych technicznie wysokich głosów. To właśnie wówczas wykształcił się podstawowy układ SATB. Etymologia większości nazw głosów sięga głębiej, do początków średniowiecznej polifonii, kiedy do pojedynczej linii chorałowej śpiewanej w wydłużonych wartościach i dlatego zwanej tenorem (od łacińskiego tenere, „trzymać”), dołączył głos wyższy (superius). Z pierwotnego organum prowadzonego w równoległych kwartach i kwintach dwugłos wyewoluował w znacznie bardziej wyrafinowany discantus (w wolnym tłumaczeniu „śpiew oddzielny”), w którym głos wyższy, prowadzony zazwyczaj w ruchu przeciwnym, „przeciwstawiał się” tenorowi w prostym kontrapunkcie nota contra notam („nuta przeciw nucie”). Później dołączył do nich głos trzeci, śpiewający mniej więcej w tym samym rejestrze, co tenor, ale niejako „przeciw” niemu, i dlatego nazwany z łacińska kontratenorem (contratenor). Co ciekawe, angielska nazwa sopranu chłopięcego (treble) wywodzi się od zniekształconego triplum, które oznaczało zarówno organum trzygłosowe, jak i najwyższy głos w takiej polifonii; tymczasem polska, przestarzała nazwa takiego sopranu (dyszkant) nawiązuje do samej techniki discantus. W miarę dalszego rozwoju wielogłosowości pojawiły się dwie odmiany kontratenoru – contratenor altus („wysoki”, prowadzony nad linią tenorową) i contratenor bassus („niski”, prowadzony pod tenorem). Stąd już tylko dwa kroki do stosowanych we współczesnej chóralistyce określeń sopran/alt/tenor/bas, gdzie włoski termin soprano (od sopra, „ponad”) zastąpił wcześniejsze superius i cantus, bo i tak nazywano odrębną melodię prowadzoną w głosie najwyższym.

Thomas Webster, Chór wiejski, 1847. Victoria and Albert Museum w Londynie

W dobie renesansu pozycja muzyki systematycznie rosła, wzmacniana przez humanistów, którzy stawiali ją na równi z poezją albo prozą. Na sposobach układania mowy dźwięków – poza fascynacją antykiem – zaważyły też tradycje kulturowe, religia oraz doświadczenia historyczne poszczególnych regionów. Pierwociny nowego stylu chóralnego nietrudno wytropić w utworach mistrzów szkoły franko-flamandzkiej, przede wszystkim Orlanda di Lasso, jednego z najpłodniejszych i najwszechstronniejszych muzyków w dziejach. Jego motety, psalmy i lamentacje aż kipią od emocji – podkreślanych wyrafinowanymi zabiegami fakturalnymi, idealnym sprzężeniem słowa z melodią i użyciem śmiałych chromatyzmów. Niemcy – posłuszni luterańskiej koncepcji muzyki jako ładu zorganizowanego i uporządkowanego przez Boga – wychodzili od skrupulatnej analizy i próby zdefiniowania tekstu, a dopiero potem brali się za wznoszenie stosownej budowli muzycznej. Angielska muzyka kościelna epoki Tudorów powstawała w trudnej epoce konfliktów na tle religijnym: kompozytorzy godzili wodę z ogniem, przeplatając elementy nowego obrządku z tradycją katolicką. Wtedy właśnie zaczęły powstawać typowo wyspiarskie formy chóralne, m.in. anthem, angielski odpowiednik motetu albo kantaty, wtedy też ukształtowało się charakterystyczne brzmienie tamtejszych zespołów: z mocno zaakcentowanym udziałem sopranów chłopięcych, zestawionych z kontratenorami, tenorami i basami.

Prawdziwa ekspansja chóralistyki zaczęła się jednak dopiero w epoce baroku – wraz z jej stopniowym wkraczaniem w domenę muzyki świeckiej. Dzięki upowszechnieniu niedrogich wydawnictw nutowych obyczaj wspólnego śpiewania upowszechnił się w domach mieszczaństwa. Publiczne sale koncertowe rosły jak grzyby po deszczu. Rozkwitło życie festiwalowe: najstarsza tego rodzaju impreza na świecie, Three Choirs Festival, organizowany na przemian w katedrach w Gloucester, Worcester i Hereford, odbył się po raz pierwszy w 1715 roku. Z czasem rozrósł się z lokalnego mityngu muzyków kościelnych do masowego święta z udziałem najwybitniejszych wykonawców występujących w coraz to szerszym repertuarze, przede wszystkim oratoryjnym.

Kolejny zwrot dokonał się w dobie rewolucji francuskiej, kiedy muzyka chóralna zyskała całkiem nowe znaczenie polityczne: stała się zwielokrotnionym głosem wspólnoty, wyznacznikiem tożsamości, skuteczną zachętą do buntu i walki. Piątą rocznicę zburzenia Bastylii celebrowano z udziałem kilkutysięcznego tłumu śpiewaków. Zaczęły powstawać chóry przy armiach, pierwsze chóry robotnicze, pierwsze zespoły żeńskie. Śladem „orfeonów”, czyli zainicjowanych przez francuskiego kompozytora i filantropa Wilhema sociétés orphéoniques, poszły towarzystwa śpiewacze organizowane niemal w całej Europie: w Niemczech, Szwajcarii, na Wyspach Brytyjskich. Na ziemiach polskich największą popularnością cieszył się ruch cecyliański, nawiązujący do przedrewolucyjnej jeszcze tradycji Cäcilien-Bündnis, założonego w 1725 roku w Wiedniu przez Antonia Caldarę. Pierwsze towarzystwo cecyliańskie we Lwowie powstało w 1826 roku, z pomysłu „Wolfganga Amadeusza Mozarta juniora” – bo tak przedstawił się lwowianom Franciszek Ksawery, najmłodszy syn wiedeńskiego klasyka. Choć tożsamość po rozbiorach najżarliwiej kultywowały chóry wielkopolskie, za apogeum ruchów śpiewaczych uchodzi zlot z okazji odsłonięcia Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie, 15 lipca 1910 roku, kiedy sześciuset chórzystów z trzech zaborów wykonało Rotę Feliksa Nowowiejskiego pod kierunkiem kompozytora. Po II wojnie światowej niemal w każdym zakątku kraju wyrastały chóry moniuszkowskie. W większości państw europejskich poziom profesjonalnych zespołów filharmonicznych i operowych jest wprost proporcjonalny do poziomu amatorskiej chóralistyki wspólnotowej.

Chór szkoły przygotowawczej Lambrook w Winkfield w angielskim hrabstwie Berkshire, połowa lat 60. XX wieku

Śpiewanie w zgodnym i dobrze skoordynowanym chórze wyzwala hormony szczęścia, odpowiedzialne zarówno za zdrowie psychiczne, jak i fizyczne. Uwalnia dopaminę, neuroprzekaźnik kontrolujący prawidłową koordynację ruchową i napięcie mięśni, wspomagający pamięć i prawidłowe procesy poznawcze. Stymuluje wydzielanie kortyzolu, który umożliwia skuteczną walkę ze stresem. Powoduje wyrzut oksytocyny do krwi –hormonu sterującego naszym życiem emocjonalnym. Muzykowanie w ludzkim chórze tym się różni od rozgwaru ptaków w wiosennym lesie, że polega na budowaniu dojrzałej relacji z większą liczbą partnerów: zasłuchanych w siebie i w dzieło współwykonawców, kształtujących swoją muzyczną wrażliwość odbiorców. „Śpiewajcież, w chór zebrani!” – powtórzę znów za Norwidem. Piskląt będzie z tego mnóstwo.

Folwarczek nad brzegiem Propontydy

Właśnie ukazał się październikowy numer miesięcznika „Teatr”, a w nim między innymi tekst Wiktora Uhliga o geografii teatru, rozważania Katarzyny Flader-Rzeszowskiej o dramatach pisarskiego tandemu pod tajemniczą nazwą Amanita Muskaria oraz podsumowanie dotychczasowych prób „uczenia” teatru online – piórem Katarzyny Niedurny. Poza tym już szósty z moich felietonów „z kwarantanny” – do którego nic więcej nie dodam, bo i po co. I tak widać przez okno.

***

Nie trzeba być Tejrezjaszem, Kasandrą ani znawcą tajemnic szklanej kuli, żeby nabrać wątpliwości, czy sztuka operowa wróci kiedykolwiek do minionej postaci. Pierwsze wydarzenia nowego sezonu wskazują, że większość teatrów albo próbuje zaklinać rzeczywistość, albo nie przyjmuje jej do wiadomości. W krajach najmocniej dotkniętych kryzysem przybytki stoją zamknięte na głucho. W krajach zapobiegliwych i rozwiniętych technologicznie dyrekcje oper wciąż stawiają na retransmisje i streamingi, choć obydwie te formuły zdążyły już wyjść bokiem zarówno odbiorcom, jak wykonawcom, którym „zatrzaśnięcie w sieci” przynosi wymierne straty finansowe. W państwach autorytarnych, które dobro publiczne zawsze miały za jaje, przedstawienia idą pełną parą, bez względu na konsekwencje. Większość teatrów realizuje przynajmniej część dawnych planów w tak zwanym reżimie sanitarnym – cokolwiek to oznacza. Wystawia spektakle w wersji skróconej, zmniejsza skład chórów i orkiestr, wprowadza wymóg regularnych testów i występowania w maskach ochronnych, izoluje od siebie poszczególne grupy wykonawców, sadza widzów w szachownicę albo w co drugim rzędzie.

Wygląda na to, że żaden z tych pomysłów nie sprawdzi się na dłuższą metę. Publiczność czuje się wykluczona, śpiewacy się burzą, końca pandemii nie widać. Odkąd kilkoro artystów wzięło udział w chałturze, która doprowadziła do wybuchu potężnego ogniska koronawirusa w Wiedniu, tamtejsza Staatsoper co dzień anonsuje zmiany w obsadach swoich przedstawień. Międzynarodowe przedsięwzięcia biorą w łeb z powodu restrykcji w ruchu transgranicznym. Widzowie nie kupują biletów na zapas, bo nazwisko ulubionego artysty może w każdej chwili zniknąć z afisza. Tylko w przeciągu minionego tygodnia w szpitalu wylądowały cztery operowe gwiazdy pierwszej wielkości.

Co robić? Zamknąć teatry i rozgonić towarzystwo na cztery wiatry? Grać do upadłego, niech się dzieje wola boska (i skrzypce)? A może jak w wierszu e.e. cummingsa – zbudować nowy świat ze śniegu? Ochotnicy już się zgłaszają. Grange Park Opera poszukuje nawiedzonych domów na terenie Londynu i hrabstwa Surrey, żeby nakręcić w nich filmową wersję opery Brittena Owen Wingrave. Wiener Kammeroper rusza z cyklem premier „pandemicznych” – realizowanych od początku do końca w zgodzie z wymogami obecnej sytuacji. Dotyczy to przede wszystkim koncepcji reżyserskiej, pomyślanej tak, żeby zminimalizować ryzyko zakażenia na scenie. Garsington Opera właśnie wystawiła Fidelia w wersji półscenicznej, z chórem więźniów zsynchronizowanym na Zoomie i zarejestrowanym w ramach Digital Young Artists Programme. Ten świat budują młodzi, często jeszcze nikomu nieznani entuzjaści. Trudno orzec, czy patrzą w przyszłość z optymizmem. Przeczuwają raczej, że trzeba uprawiać nasz ogródek, bo optymizm – jak celnie to ujął Wolterowski Kandyd – „to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle”.

Leonard Bernstein. Fot. AP

Proponuję zatem w te niepewne dni przypomnieć sobie powiastkę o Kandydzie. A skoro mowa o operze, przypomnieć ją sobie w rozkosznej wersji Leonarda Bernsteina, który po skomponowaniu muzyki do Skowronka Jeana Anouilha namówił autorkę adaptacji, dramatopisarkę Lillian Hellman, do podjęcia współpracy nad „operetką komiczną” osnutą na motywach z Woltera. Prapremiera Kandyda odbyła się w grudniu 1956 roku w Martin Beck Theatre na Broadwayu. Spektakl zszedł wprawdzie szybko z afisza, muzyka trafiła jednak w gust publiczności, która przez długie lata nuciła „wenecki” walc What’s the Use, w którym gromadka oszustów i wymuszaczy ubolewa nad niedostatecznym zyskiem ze swej szubrawczej działalności; pękała ze śmiechu przy Dear Boy z epizodu lizbońskiego, kiedy Pangloss zachowuje niewzruszony optymizm mimo złapania syfilisu od ślicznej pokojówki Paquette; zachwycała się Glitter and Be Gay, arcyśmieszną parodią „arii z klejnotami” z Fausta Gounoda, śpiewaną przez Kunegundę, która nadspodziewanie dobrze urządziła się jako kochanka paryskiego kardynała i żydowskiego kupca.

Próby wskrzeszenia Kandyda na scenie szły jednak opornie. Operetkę poddawano kolejnym przeróbkom. Ostatecznej rewizji, w 1989 roku, dokonał sam Bernstein – na dwóch koncertach London Symphony Orchestra w Barbican Center wystąpili między innymi Christa Ludwig w partii Staruszki i Nicolai Gedda jako Gubernator. Dopiero późniejsze nagranie – dokonane w tej samej obsadzie i wydane przez Deutsche Grammophon – przyczyniło się do autentycznej popularności Kandyda.

Fragmenty londyńskich koncertów można obejrzeć w sieci i przekonać się dowodnie, jaki potencjał teatralny kryje się w dobrze przygotowanych wykonaniach estradowych. Kto woli Kandyda w wersji półscenicznej, temu polecam zabójczo śmieszne ujęcie broadwayowskiego reżysera Lonny’ego Price’a, z brawurowym udziałem Kristin Chenoweth w roli Kunegundy i niezrównanym sir Thomasem Allenem jako Panglossem. Wieczór w Lincoln Center, z udziałem New York Philharmonic pod batutą Marin Alsop, zarejestrowano w maju 2004 roku i wydano już kilkakrotnie na płytach DVD i Blue-ray.

Dożyliśmy czasów, w których takie ujęcia mogą zapewnić widowni znacznie więcej radości niż „prawdziwe” przedstawienia operowe. Porzućmy naiwny optymizm. Zamiast pretendować do przebrzmiałej wielkości, chwyćmy w ręce grabki i weźmy się od nowa za ten opuszczony w pandemii ogródek.

Raj jeszcze nieutracony

W tym roku wszystko stanęło na głowie, nikogo więc już nie dziwi, że Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena ruszył ostatecznie w październiku. Ba, powinniśmy się cieszyć, że w ogóle ruszył – zważywszy na okoliczności w postaci hybrydowej, z codziennymi transmisjami koncertów, po późniejszej rejestracji dostępnymi także na stronie facebookowej Stowarzyszenia oraz w serwisie YouTube. Przy okazji Festiwalu ukazał się również jesienny numer „Beethoven Magazine” pod redakcją Anny S. Dębowskiej, a w nim między innymi obszerny wywiad Naczelnej z Agnieszką Holland (na marginesie jej filmu Copying Beethoven z 2006 roku), rozmowa z Joanną Wnuk-Nazarową o Krzysztofie Pendereckim oraz mój krótki esej o Raju utraconym. Wciąż mam nadzieję, że w tytule tkwi choćby wątłe ziarenko prawdy. Pielęgnujmy je wszyscy odpowiedzialnie, bo czas i pogoda nie sprzyja.

***

To dziecko nie pchało się na świat i miało ku temu powody. Głosy protestu podniosły się już w 1973 roku, kiedy zaledwie czterdziestoletni kompozytor z Polski, opromieniony skandalizującym sukcesem Diabłów z Loudun, otrzymał od Lyric Opera of Chicago zamówienie na dzieło sceniczne uświetniające obchody 200-lecia Stanów Zjednoczonych.

Amerykańscy twórcy nie kryli oburzenia. Krzysztof Penderecki tym bardziej uniósł się honorem: porwał się na przedsięwzięcie iście wizjonerskie: muzyczne ujęcie Miltonowskiego Raju utraconego, który uchodzi za najwybitniejszy epos religijny w dziejach chrześcijaństwa. Postanowił skomponować coś w rodzaju opery-oratorium, dzieło nazwane później sacra rappresentazione. Nawiązał współpracę z Christopherem Fry’em, angielskim poetą i dramaturgiem, który dokonał tyleż karkołomnej, co mistrzowskiej adaptacji poematu Miltona: wydestylował z niego esencję, ograniczając się do wyboru zaledwie 1500 wersów, czasem odrobinę sparafrazowanych, by uwypuklić „ludzki” wymiar narracji.

Prace nad opowieścią o Adamie i Ewie – komentowaną głosami chóru, Boga i samego Miltona – przeciągnęły się daleko poza wyznaczony termin. Nie obyło się bez napięć i konfliktów, zarówno z wykonawcami, jak i z zespołem inscenizatorów. Reżyser Virginio Puecher demonstracyjnie złożył rezygnację na kilka dni przed próbą generalną. Premiera odbyła się przeszło dwa lata później niż planowano, 29 listopada 1978 roku. Pochłonęła niewyobrażalne jak na tamten czas koszty. Zwabiła do gmachu Civic Opera dziesiątki krytyków z całego świata. Spotkała się z przyjęciem ciepłym, dalekim jednak od entuzjazmu.

Scena ze stuttgarckiego przedstawienia Raju utraconego w reżyserii Augusta Everdinga (1979)

Publiczność sprawiała wrażenie zdezorientowanej – spodziewała się „prawdziwej” opery i poniekąd ją otrzymała. Potężnie zakrojone dzieło okazało się jednak znacznie bardziej skomplikowane pod względem dramaturgicznym. Penderecki zbudował swój Raj na fundamencie trzech odmiennych języków dźwiękowych, odzwierciedlających światy Boga, Szatana i ludzi. Wszystkie nieustannie się z sobą ścierają – Adam i Ewa przemawiają w miękkich interwałach tercji, głos Boga manifestuje się w doskonałych oktawach, obecność Szatana daje o sobie znać niepokojącym brzmieniem trytonów. Szatan jest tu godnym przeciwnikiem Stwórcy, a śpiewająca kontratenorem Śmierć jest nie tylko tą, którą przywiodły na świat „nieposłuszeństwo Człowieka i owoc z zakazanego drzewa”, ale i tą, która daje początek „prawdziwemu” życiu.

To już nie był Penderecki młody i gniewny. Raj utracony wyznaczył punkt zwrotny w jego karierze. Kompozytor skłonił się w stronę tradycji muzycznych z przeszłości. Partie wokalne nakreślił z iście wagnerowskim rozmachem. Wprowadzenie na scenę łabędzia uwypuklił cytatem z preludium do Lohengrina. Chórowi kazał powitać Mesjasza nawiązaniem do Pasji Janowej Bacha. Harmonika Raju utraconego chwilami przywodzi na myśl język dźwiękowy Mahlera i Ryszarda Straussa; gdzie indziej wzbudza skojarzenia z partyturami Ravela i Messiaena. Penderecki przypisał poszczególnym osobom dramatu nie tylko charakterystyczne motywy interwałowe, lecz i konkretne barwy w orkiestrze – ułatwiając słuchaczowi nawigację w gąszczu symboli niczym Wagner w swoim Pierścieniu Nibelunga.

Monumentalny, statyczny, niełatwy w odbiorze Raj utracony prowokował odtąd żarliwe i sprzeczne opinie. Po kolejnych spektaklach, między innymi w Mediolanie, Stuttgarcie, Münster i Wrocławiu, rodził pytania o sens adaptacji tak złożonego arcydzieła literackiego, o wkład Pendereckiego w spór nad rolą artysty, o specyficzną estetykę dzieła i niesione przez nie emocje. Przesłanie Raju dotyka fundamentalnych spraw człowieczeństwa. Warto je teraz roztrząsać: w okolicznościach, które wyznaczają punkt zwrotny w dziejach naszej kultury.

W pół drogi

Rocznica klęski powstania warszawskiego minęła trzy dni temu, od rocznicy tragicznej śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego upłynęły dwa miesiące i jeden dzień. Dokładnie 14 października przejdą dwa miesiące, odkąd zabrakło Ewy Demarczyk. Pisałam o niej już dawno – tekst ukazał się w październikowym numerze „Zwierciadła” i po pewnym czasie trafi także do sieci. Za zgodą Redakcji publikuję go wcześniej na swojej stronie, mając na uwadze, że nakład papierowy miesięcznika wkrótce się wyczerpie. Pamiętajmy o Demarczyk – nie tylko w pogodę i w babie lato.

***

Wycofała się tak dawno, że po jej śmierci dziennikarze zaczęli gorączkowo przetrząsać archiwa, usiłując sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni wystąpiła przed publicznością. W Teatrze Wielkim w Poznaniu w 1999 roku? A może jednak później – w Bochni, w Krakowie, w Gdańsku, w Kaliszu? Komu udzieliła ostatniego wywiadu przed kamerą? Edwardowi Miszczakowi, który w 1998 roku został dyrektorem programowym TVN, czy Ninie Terentiew, która gościła ją w swoich „Zwierzeniach kontrolowanych” dla telewizyjnej Dwójki? Schowała się przed ludźmi prawie dwadzieścia lat temu. Przepadła jak kamień w wodę. Ktoś ponoć wypatrzył czarnego kota w oknie jej domu w Wieliczce. Ktoś się zarzekał, że widział ją w bramie krakowskiej kamienicy, w której się wychowała. A dom zarastał chwastami. Mieszkanie patrzyło pustym wzrokiem zza niemytych szyb – w głąb ulicy Wróblewskiego. Po mieście krążyły plotki. Że wyjechała. Że uczy gdzieś śpiewu, w Paryżu albo Tel Awiwie. Że do Krakowa już nie wróci. A może jednak tkwi w którejś z tych wymarłych ruin? Czyżby straciła głos? Walczyła z twórczą niemocą, chorobą, uzależnieniem? Zdziwaczała na dobre?

Wróciła dopiero, kiedy umarła. W mediach społecznościowych zaroiło się od wspomnień, podziękowań i wyrzutów, na światło dzienne wyszły dziesiątki nieznanych fotografii i nigdy niepublikowanych nagrań. Ujawniły się długo tłumione emocje, odmienne w każdym pokoleniu: tęsknota za utraconą młodością i podszyty rozczarowaniem żal wśród jej rówieśników, dojmujące poczucie straty wśród ludzi, którzy wychowali się na jej sztuce, definitywnie niezaspokojona ciekawość młodych, którzy nie mieli szczęścia zetknąć się z nią na żywo.

Fot. Wojciech Plewiński

W dzieciństwie nie potrafiłam sobie wyobrazić Ewy Demarczyk inaczej niż w czerni i bieli. Była dla mnie istotą nie z tego świata: pojawiającą się na ekranie telewizora niczym demon o bladej twarzy, zaklętą w głos, którego nie dało się z niczym pomylić, sączącą mi w uszy słowa, których nie rozumiałam, bałam się panicznie, a mimo to chłonęłam je jak w transie. Współczułam zbrodniarzowi, który łzą zapłacze, cieszyłam się w duchu, że ślepy żebrak znajdzie pracę, wzdrygałam się na samą myśl o marzeniach, po których trupy biegną. Nie byłam odosobniona w tych strachach i fascynacjach. Z rozmów nazajutrz po śmierci Demarczyk wyszło na jaw, że większość dzieci z pokolenia lat sześćdziesiątych płakało nad kulawymi psami i nieprzydatnymi sosnami z Takiego pejzażu. Obraz powstania warszawskiego na zawsze zrósł nam się ze szkłem bolesnym i czaszkami białymi na płonących łąkach krwi. Nie wiedzieliśmy jeszcze, kto to Schmidt, Baczyński i Leśmian, ale już nas przejmował nieboszczyk, co ciemność oglądał. Demarczyk przygotowała nas bezwiednie na odbiór poezji.

Jak się okazało, pierwsi dorośli odbiorcy jej śpiewu przeżywali podobne lęki i zachwyty. Z jednej strony narzekali na udziwnione teksty – z drugiej uszu i oczu nie mogli oderwać od tego zjawiska, powtarzali, że to cud, że to się nie dzieje i dziać nie może. Nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że w ich przytomności rodzi się całkiem nowy gatunek sztuki. Nie mogli przewidzieć, że jego twórczyni postawi wszystko na jedną kartę – a kiedy przegra, po prostu zniknie z tego świata.

Angelika Kuźniak i Ewelina Karpacz-Oboładze, autorki wydanego w 2015 roku Czarnego Anioła, próbowały objaśnić tajemnicę Demarczyk na podstawie wspomnień przyjaciół i współpracowników, konfrontując je z garścią znanych faktów z życia pieśniarki. Z przedwojennego zdjęcia jej rodziców wywnioskowały, że „jest podobna do mamy”. Ciekawe, czy udało im się dotrzeć do portretu Leonarda Demarczyka, ojca Ewy – dłuta Konstantego Laszczki, „polskiego Rodina” , którego na tyle zaintrygowała fizjonomia studenta, że wyrzeźbił jego podobiznę w lipowym drewnie. W nieśmiałej twarzy przedwcześnie postarzałego dwudziestolatka rysują się usta skrzywione identycznym jak u córki grymasem. Po nim odziedziczyła też głos – jak wyznała w wywiadzie z Bohdanem Gadomskim, „o niepowtarzalnym dramatycznym brzmieniu”. Niewykluczone, że w swoim legendarnym perfekcjonizmie chciała złożyć hołd niespełnionym ambicjom Leonarda, którego karierę pokrzyżowała wojna. Gry na fortepianie uczyła się od dziecka. Po maturze oblała egzamin na architekturę. Zawzięła się i za rok spróbowała powtórnie, tym razem z powodzeniem, już jako studentka Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. Wtedy właśnie związała się z kabaretem krakowskiej Akademii Medycznej „Cyrulik”. W lutym 1961 roku po raz pierwszy wystąpiła przed publicznością i z miejsca zrobiła furorę. Koledzy namówili ją do kolejnej zmiany planów. Zdała do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, aczkolwiek z wynikiem, który wprawia dziś w osłupienie. Na karcie egzaminacyjnej odnotowano: „warunki zewnętrzne – dostateczne; dykcja – minus dostatecznie; głos – dobry; wyrazistość – dostateczna”. W październiku pochowała ojca, zmarłego w wieku zaledwie pięćdziesięciu lat. Zamknęła się w sobie, zacisnęła pięści i poszła dalej.

Ze Zbigniewem Wodeckim i Jackiem Brzyckim. Fot. Ryszard Kośmiński

Wieści o wyjątkowej dziewczynie od „Cyrulika” dotarły wkrótce do Piwnicy pod Baranami. W czerwcu 1962 roku Demarczyk zadebiutowała w kabarecie Piotra Skrzyneckiego – między innymi piosenką Czarne anioły do tekstu Wiesława Dymnego, z muzyką Zygmunta Koniecznego. Publiczność oniemiała z wrażenia. Nierozłączny odtąd tandem Demarczyk/Konieczny rozsławił Piwnicę na cały kraj. W roku 1963 stał się odkryciem I Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Zgarnęli wszystko: Piwnica pod Baranami dostała nagrodę zespołową, Konieczny – nagrodę specjalną za skomponowanie i aranżację Karuzeli z madonnami do wiersza Mirona Białoszewskiego, Takiego pejzażu do słów Andrzeja Schmidta i Czarnych aniołów, Demarczyk wyjechała z laurem za najlepsze wykonanie piosenki „estradowo-artystycznej” i skuterem Lambretta Tv 175, którym zadawała później szyku na ulicach Krakowa. Skrzynecki cieszył się po występach Demarczyk w Warszawie, że musi być dobrze, skoro Gomułkowa płacze. W ramach III Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie zorganizowano pieśniarce osobny recital, który przyprawił o paroksyzm zachwytu Brunona Coquatrixa, dyrektora paryskiej Sali Olympia. Legendarny impresario miał ponoć dostrzec w Demarczyk następczynię Edith Piaf i proponować jej kontrakt na kolanach. Odmówiła, wymawiając się zamiarem ukończenia studiów aktorskich w terminie. Złośliwi szeptali, że wystraszyła się wielkiego świata. Zawistni – że zadarła nosa, przedkładając swoje fanaberie nad karierę międzynarodową.

Pod wieloma względami był to najlepszy czas w jej życiu. Jowialny, tryskający poczuciem humoru Konieczny podsuwał nieśmiałej, zdystansowanej Demarczyk wiersze, które i tak kochała. Pisał do nich muzykę, która idealnie współgrała z jej głosem i osobowością. Po krakowskich występach cała Piwnica pod Baranami zwalała się do mieszkania przy Wróblewskiego, ucztując do białego rana w towarzystwie Ewy, jej siostry Lucyny oraz matki Janiny, z zawodu krawcowej, która między jedną a drugą dokładką zdejmowała miary z dziewczyn, by później obszywać je w modne sukienki. Wśród tych birbanckich szaleństw tliło się jednak zarzewie konfliktu. Kompozytor zaczął się skarżyć na kaprysy pieśniarki, która w dążeniu do artystycznego celu stawała się coraz bardziej apodyktyczna. Nie uznawała żadnych kompromisów. Cyzelowała każdą frazę do upadłego. Nie osiągnąwszy zamierzonego efektu, potrafiła wyjść w środku próby i z hukiem zatrzasnąć za sobą drzwi.

Świat i tak się o nią upomniał. Po kolejnym sukcesie, na sopockim festiwalu w 1964 roku, zwieńczonym II nagrodą za wykonanie Grand Valse Brillante na motywach słynnego wiersza Juliana Tuwima (Maria Dąbrowska zanotowała wówczas w dzienniku, że „z tysięcy piosenkarzy i miliona piosenek słyszanych w życiu trwa w mym uchu i sercu zaledwie kilka nazwisk: Yvette Guilbert, Yves Montand, Edith Piaf, Paul Anka i ostatnio – nasza polska Ewa Demarczyk”), artystka wystąpiła wreszcie w Olympii. Wkrótce potem święciła tryumfy w Szwajcarii, Belgii i Szwecji – za każdym razem w repertuarze złożonym wyłącznie z kompozycji Koniecznego, śpiewanych w ojczystym języku. Wszystko zdawało się przemawiać na korzyść teorii, że poezja w wykonaniu Demarczyk tłumaczy się sama, że jej sztuka stała się językiem uniwersalnym, muzyczno-aktorskim ekwiwalentem języka migowego.

Nowy rozdział w karierze Demarczyk otworzył się w roku 1966 – wraz z ukończeniem studiów w PWST i ostatecznym zerwaniem współpracy z Zygmuntem Koniecznym. Próżno dociekać przyczyn tego rozstania: kompozytor podrwiwał, że poszło o piosenkę napisaną w niewygodnej tonacji. Nowym apostołem przesłania pieśniarki został świeżo zatrudniony w Piwnicy pod Baranami Andrzej Zarycki, późniejszy twórca Skrzypka Hercowicza do słów Osipa Mandelsztama i Na moście w Avignon z tekstem Baczyńskiego. Demarczyk ruszyła ze swoim „theatrum mundi”, jak nazwał go później reżyser i teatrolog Józef Opalski. Zaczęła tworzyć pamiętne spektakle jednej śpiewającej aktorki – ćwiczone do upadłego, zmuszające muzyków do skrajnej perfekcji, spychające ich w ciemność, z której wyłaniała się tylko twarz i dłonie nieruchomej jak posąg Demarczyk. Zawsze musiały być dwa fortepiany, obydwa czarne. Zawsze musiała być czarna podłoga, czego artystka dopilnowywała osobiście, jeżdżąc w trasy z belą stosownej tkaniny. Publiczność waliła na jej występy drzwiami i oknami. Ludzie płakali, z wrażenia zapominali oddychać, wybuchali burzą oklasków nieraz i pół minuty po wybrzmieniu ostatnich dźwięków. Zawsze domagali się bisów. Prawie nigdy ich nie dostawali. Demarczyk schodziła ze sceny wyczerpana do granic. Zdarzało jej się zemdleć w garderobie.

Z Lucjanem Kydryńskin. Fot. Krzysztof Świderski

Swoją pierwszą płytę solową – legendarny „czarny” krążek z piosenkami Koniecznego – nagrała dopiero w 1967 roku. Nie znosiła jej z całego serca, utrzymując, że realizatorzy sztucznie przyciemnili barwę jej głosu. Współpracę z Krzysztofem Komedą, która zaowocowała niezwykłą piosenką Z ręką na gardle, wykorzystaną w filmie Jerzego Skolimowskiego Bariera – puściła w niepamięć. W 1972 roku rozstała się z Piwnicą pod Baranami, cztery lata później zrywając ostatnie więzi ze słynnym krakowskim kabaretem. Ostatnim wydawnictwem płytowym w jej dorobku okazał się podwójny album z 1979 roku, nagrany podczas występów w warszawskim Teatrze Żydowskim. Wcześniej zarejestrowała płytę dla wytwórni Miełodia, przez wiele lat dostępną wyłącznie w Związku Radzieckim.

Już wtedy przestała sama za sobą nadążać. Dawała coraz mniej koncertów, nie poszerzała repertuaru, choć Zarycki pisał dla niej kolejne utwory. Wielbiciele drapieżnego, pełnego ekspresji śpiewu Demarczyk zwracali uwagę, że artystka miewa kłopoty z intonacją, nie trafia w wyższe dźwięki skali, jej głos matowieje i traci na intensywności. Godzili się z wolna ze zmierzchem ukochanej gwiazdy, wciąż mając nadzieję, że podzieli się swymi doświadczeniami z pokoleniem młodszych muzyków i roztoczy nad nimi opiekę.

Być może tak by się stało, gdyby Państwowy Teatr Muzyki i Poezji pod dyrekcją Ewy Demarczyk, powołany w 1986 roku przez władze Krakowa, okazał się czymś więcej niż pustym gestem urzędników. Legenda tych lat poległa w starciu z nową rzeczywistością. Nie radziła sobie z pozyskiwaniem funduszy od kapryśnych sponsorów, wikłała się w spory z rajcami, protestowała przeciwko niejasnym decyzjom prawnym, zmuszającym teatr do kolejnych, coraz bardziej uciążliwych przeprowadzek. Zabrakło przyjaciół. Zabrakło mądrego mediatora, który z jednej strony pomógłby artystce udźwignąć nieznośne brzemię sławy, z drugiej zaś – uzmysłowił decydentom, że pewnych wartości na pieniądze przełożyć się nie da. Teatr Ewy Demarczyk przestał istnieć w 2000 roku. Wkrótce potem przestała istnieć ona sama.

Nawet teraz, kiedy naprawdę umarła, nie cichną głosy o jej trudnym charakterze, potrzebie sprawowania kontroli, samowładztwie i braku szczęścia do mężczyzn. Niewiarygodny talent Ewy Demarczyk narósł na niej jak Leśmianowski garb. Wzięła go na barana i zgubiła drogę w pół drogi. Pozwólmy jej wreszcie odpocząć.

W świecie zacichających dźwięków

„Uważacie mnie za opryskliwego, zaciętego mizantropa: sami nie wiecie, jaką wyrządzacie mi krzywdę! Nie znacie przyczyny tego stanu i wyciągacie fałszywe wnioski. Od dzieciństwa byłem całym sercem życzliwy i przychylny ludziom. Zawsze czułem się usposobiony do wielkich czynów. A teraz uświadomcie sobie, że od sześciu lat jestem w rozpaczliwym stanie, po części z winy bezmyślnych lekarzy. Rok w rok mamiony nadzieją poprawy, musiałem wreszcie pogodzić się z wyrokiem choroby, której leczenie może potrwać lata i spełznąć na niczym. Przyszedłem na świat obdarzony żywym temperamentem i skłonny do towarzystwa, musiałem jednak wcześnie odsunąć się od ludzi i pędzić życie samotnie. Próbowałem zachować do tego dystans, ale w zamian uzmysławiałem sobie tym dobitniej, że tracę słuch. Nie mogłem przecież powtarzać: «mówcie głośniej, krzyczcie, głuchy jestem». Jak mógłbym przyznać się do upośledzenia zmysłu, który powinien wyróżniać mnie spośród innych, zmysłu, który miałem rozwinięty lepiej niż większość muzyków? Wybaczcie więc, że od was stronię; czynię to wbrew własnej woli. Nieszczęście dotknęło mnie w dwójnasób, bo nie tylko głuchnę, ale i przestaję być rozumiany”.

Dom Beethovena w podwiedeńskim kurorcie Heiligenstadt. Akwaforta L.V. Pollaka z lat 20. XX wieku.

Tak pisał Beethoven w liście do swoich braci Carla i Johanna, z datą 6 października 1802 roku – nazwanym później testamentem heiligenstadzkim. Zawarty w nim opis zmagań z dramatem utraty słuchu przynajmniej w części objaśnia „dziwności” komponowanych wkrótce później utworów, między innymi pierwszej wersji Fidelia, Koncertu skrzypcowego D-dur i V Symfonii. Wyniki najnowszych badań muzykologów, wśród nich Theodore’a Albrechta z Kent State University, który przeanalizował ponad setkę „zeszytów konwersacyjnych”, służących Beethovenowi do porozumiewania się z otoczeniem w ostatnich latach życia, kompozytor zachował resztki słuchu i nie tworzył swoich późnych dzieł wyłącznie w wyobraźni. Wtedy jednak dobiegał zaledwie trzydziestki i grzązł w obcym świecie ciszy jak Florestan w lochu. Niewykluczone, że zaskakujące pomysły kompozytorskie w jego IV Koncercie fortepianowym G-dur – począwszy od rozpoczęcia utworu spokojnym, melancholijnym solo fortepianu zamiast zwyczajowym ritornelem orkiestrowym, poprzez obraz Orfeusza poskramiającego śpiewem Furie w Andante (instrument solowy w dramatycznym dialogu ze smyczkami), aż po rozpoczęcie finałowego ronda w „nieodpowiedniej” tonacji C-dur – były odzwierciedleniem emocji, jakie towarzyszyły mu w młodzieńczym buncie przeciw kalectwu i w trudnym procesie godzenia się z losem. Fragmenty III części Koncertu zostały wykorzystane także w I akcie Fidelia; w rondzie pojawiła się również zapowiedź IX Symfonii.

Beethoven po raz pierwszy zagrał swój nowy utwór w marcu 1807 roku, w pałacu księcia Lobkowitza. W grudniu następnego roku zdecydował się przedstawić Koncert szerszej publiczności, w Theater an der Wien – wraz z prawykonaniami V i VI Symfonii oraz Fantazji chóralnej, nie wspominając już o trzech częściach z Mszy C-dur i scenie z arią „Ah, Perfido”. Beethovenowski maraton ciągnął się ponad cztery godziny: w zimowy wieczór, przy nieogrzewanej widowni. Ignaz von Seyfried – kompozytor i dyrygent wiedeńskiej trupy Schikanedera – zarzekał się później, że prawykonanie Koncertu graniczyło z katastrofą. Beethoven, próbując jednocześnie grać i dyrygować, strącił z instrumentu oświetlające scenę lichtarze; kiedy słuchacze zaczęli się śmiać, przerwał i zaczął utwór od nowa; w furii walił w klawisze z taką siłą, że zerwał kilka strun w fortepianie. Był to jego ostatni publiczny występ solowy.

Tablica pamiątkowa na murze Theater an der Wien. Fot. Zyance

Za to koncert, na którym wykonano po raz pierwszy VII Symfonię, 8 grudnia 1813 roku, okazał się jednym z jego największych sukcesów. Beethoven tak wówczas skomentował swoje nowe dzieło: „Muzyka jest winem, które pobudza do twórczości; ja jestem Bachusem, który szafuje tym wspaniałym trunkiem, by upić nim ludzkie dusze”. W programie gali w auli Uniwersytetu Wiedeńskiego, z której dochód przeznaczono na pomoc dla żołnierzy rannych w bitwie pod Hanau, znalazł się także krótki utwór orkiestrowy Zwycięstwo Wellingtona, ku czci rozgromienia wojsk napoleońskich przez armię Zjednoczonego Królestwa w bitwie pod Vitorią. Próby nie szły gładko: muzycy narzekali na karkołomne trudności VII Symfonii. Rozsierdzony Beethoven kazał im zabrać nuty do domu i tam porządnie poćwiczyć. Na szczęście posłuchali – ze wspaniałym skutkiem, co o tyle nie dziwi, że w składzie orkiestry znalazło się kilka znakomitości, między innymi skrzypek Louis Spohr, kontrabasista Domenico Dragonetti, a także kompozytorzy Johann Nepomuk Hummel i Giacomo Meyerbeer, którzy zajęli się grą na kotłach. Całość Siódmej – nazwanej później przez Wagnera apoteozą tańca – poprowadził Ignaz Schuppanzigh, skrzypek i dyrygent, jeden z najbliższych przyjaciół Beethovena i uczestnik licznych prawykonań jego późnych kwartetów smyczkowych.

Julius Schmid, Beethoven na przechadzce, ok. 1901. Wien Museum

Jak mogły wyglądać początki głuchoty Beethovena, można sobie wyobrazić na podstawie utworu młodej amerykańskiej kompozytorki Julii Adolphe Dark Sand, Sifting Light – orkiestrowej impresji z fortepianem w tle. Dźwięk płynący spod klawiatury brzmi w nim tak nierealnie, jakby docierał z oddali przez uchylone okno.

Koncert z takim programem miał się odbyć w maju, w siedzibie NOSPR, w ramach odwołanego festiwalu Katowice Kultura Natura. „Cóż to za upokorzenie, nie słyszeć z daleka fletu, którego dźwięki słyszy ktoś koło mnie; nie słyszeć pasterza, którego śpiew z łatwością dobiega uszu mojego sąsiada” – skarżył się swoim braciom Beethoven. Spróbujmy wejść w jego skórę i zrozumieć ten żal. Z pewnością jesteśmy mu to winni – choćby za ten zrujnowany przez pandemię Rok Beethovenowski, w 250. rocznicę urodzin kompozytora.

Dwoje o Strawińskim

Upiór w strasznym biegu – zobaczymy, jak długo uda mu się pohasać – więc znów uraczy Czytelników drobiazgiem z remanentów. Niby wesołym, ale w gruncie rzeczy bardzo smutnym. Była sobie kiedyś autorka „Ruchu Muzycznego” – młoda, pełna życia i piekielnie zdolna. Zmarła tragiczną śmiercią w 1962 roku. Wygląda na to, że wszyscy o niej zapomnieli. Próżno doszukać się w sieci jakichkolwiek zdjęć, informacji biograficznych, choćby wspomnień kolegów. Jeśli ktokolwiek powołuje się na jej artykuły, pisze o niej w czasie teraźniejszym. Przebrana w kostium Mus Triton pisałam o niej kilkakrotnie, między innymi w kontekście numeru monograficznego „RM” sprzed bez mała sześćdziesięciu lat, poświęconego życiu i twórczości Strawińskiego. Jak to Mysz w Ruchu, złośliwie i z ironią, ale w tym felietonie przede wszystkim z bezbrzeżnym zachwytem. Przypominam zatem. Ta wspaniała dziewczyna nazywała się Monika Gorczycka.

***

Czasem i mysz musi się przedostać na drugą stronę rzeki, więc podreptaliśmy wczoraj do kiosku przy Stadionie Narodowym, żeby kupić bilet na tramwaj. A tam patriotycznie usposobiony kioskarz w koszulce z rdzennie polskim napisem „GOAL!” wyrzucał właśnie na zbity pysk dwóch rosyjskich kibiców, którzy wpadli po batonik czekoladowy. Tak się zdenerwował, że kiedy przyszła kolej na nas, aż nam bilet opluł z tego wzburzenia. Zbiegliśmy po schodkach, a tu ni stąd ni zowąd, jak w powieści Masłowskiej, wydobywa się zza zakrętu niebieski samochód marki policja z uchyloną szybą niczym obwoźny handel Sądem Ostatecznym. Odechciało nam się wędrówek po mieście. Wróciliśmy do nory przegryźć jakąś makulaturę – no i ciekawe, co by powiedział nasz praski kioskarz, bo data ta sama, choć sprzed półwiecza, nie było jeszcze żadnego Euro, a tu caluśki numer 12/1962 poświęcony pewnemu Rosjaninowi z okazji jego urodzin. A na pierwszej stronie dedykacja od solenizanta – „Dla Ruchu Muzycznego serdeczne pozdrowlenia” – jakby się przez osiemdziesiąt lat życia po polsku nie mógł nauczyć. Już prawie opluliśmy rocznik, kiedy uspokoił nas Bohdan Pociej, autor artykułu Igora Strawińskiego oblicza archaizacji. Solenizant po prostu archaizował. I nic w tym złego, Pociej twierdzi nawet, że wręcz przeciwnie:

Twórczość Strawińskiego przeniknięta jest archaizacją. Archaizacja stanowi tu jedną z generalnych zasad myślenia muzycznego. Jest potrzebą, pragnieniem i realizacją; impulsem, motorem i sposobem działania. Archaizacja przybiera u Strawińskiego najrozmaitsze odcienie, fazy i stopnie; przechodzi długą i skomplikowaną ewolucję. Samo pojęcie archaizacji, zdawałoby się jednoznaczne i raz na zawsze zdefiniowane, traci tu swą jednoznaczność, intryguje i niepokoi, domaga się nowej, poszerzonej, specjalnej i jednorazowej definicji. Archaizacja u Strawińskiego – mimo iluś tam kopii, mimo zainspirowanej mody na archaizację – jest zjawiskiem jedynym i niepowtarzalnym. Więcej – jest atrybutem genialności kompozytora. Strawiński wydaje się być jedynym w całej historii muzyki przykładem geniuszu archaizacji, archaizatorem genialnym, genialnym właśnie poprzez archaizację.

Igor Strawiński. Fot. Irving Penn

Pociej jako krytyk też był zjawiskiem jedynym i niepowtarzalnym. Więcej – jego genialność była atrybutem genialności krytyka. Pociej wydaje się jedynym w historii krytyki przykładem geniuszu genialności, geniuszem genialnym, genialnym właśnie poprzez geniusz. Bo oto przedstawia nam genialny ciąg genialnych pytań retorycznych i równie genialnie na nie odpowiada:

Ale czym jest wobec tego sama archaizacja? Piękną manifestacją ciągłości kultury? Twórczym nawiązywaniem i przetwarzaniem? Odkrywaniem nowego oblicza starych wartości? Czy – zaprzeczeniem nowatorstwa? Znamieniem impotencji twórczej? Maskowaniem braku inwencji?
Wydaje się jednak, że archaizacja jest przede wszystkim wspaniałą  p r z y g o d ą  estetyczną; wykorzystaniem impulsów płynących z urzeczenia historią, twórczym wykorzystaniem znajomości historii, historycznej wiedzy. Gdy zafascynowanie określonym zjawiskiem jest bardzo silne, u twórcy rodzi się chęć naśladownictwa przetworzeniowego, inaczej – parodii (w tym szerokim, dawnym, jeszcze nie złośliwym znaczeniu tego terminu). Archaizacja jest więc swojego rodzaju „malowaniem z (historycznego) modelu”.
Archaizacja pojęta jak najszerzej nie jest bynajmniej zjawiskiem marginesowym. Jest ona konkretnym i specjalnym przejawem ogólnej tendencji w historii kultury, tendencji, którą określić można jako poszukiwanie oparcia (czy ideału) w wartościach już zrealizowanych, poszukiwanie w epokach minionych wartości bliskich i aktualnych, odnajdywanie siebie w przeszłości.

Niestety, dalej – zamiast o Strawińskim – Pociej pisze o Cameracie florenckiej, Berliozie, Liszcie i Wagnerze. Odrobinkę przytłoczeni nadmiarem przymiotników, potuptaliśmy kilka  stron dalej, do artykułu Moniki Gorczyckiej Muzyka „dynamicznego spokoju” i chyba zrozumieliśmy, o co chodzi z tą archaizacją, choć autorka widzi to odrobinę inaczej niż Pociej:

Każdy głos, każdy instrument ma swą sferę brzmieniową, sonorystyczno-rytmiczną. Możliwości ich różnorodnego przekształcania i rozwijania, obciążenie ich kierunkowością konwencji formalnych muzyki przedfunkcyjnej, modalnej – oto droga, po której Strawiński chce nadal rozwijać dodekafonię.
Takim jest Agon, „balet abstrakcyjny”, z założenia statyczny, którego choreograficzną postać przyrównał sam Strawiński do abstrakcji Mondriana. Formy taneczne dworu burgundzkiego i dworu paryskiego Ludwika XIII i XIV sąsiadują tu z seryjną realizacją klasycznych układów choreograficznych. Brzmienie – to ustawiczny kontrapunkt między wysokimi a niskimi grupami instrumentów. Po początkowej ekspozycji rytmu (toccatowy wstęp, komplikacje rytmiczne w Saraband-step, Bransle gay, przywodzące na myśl Tango i Ragtime z Historii żołnierza; obsada: skrzypce, puzon, ksylofon!), charakter brzmienia zmienia się w słynnym Pas de deux. Jest ono tu absolutnie puste, nieprzyswajalne, wymykające się w swych fluktuacjach zwiększonej oktawy i małej sekundy. Zarazem istnieje tu regularność strukturowa, zacierająca nerwowość zwrotów rytmicznych, paraliżująca je. To już nie statyczny spokój. To pustka, za którą – zdawałoby się – nic się nie kryje.

No i odechciało nam się żartów, głupich porównań, płaskich nawiązań do wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną. Po prostu się zachwyciliśmy. I zrobiło nam się smutno, bo to był jeden z ostatnich tekstów przed śmiercią młodziutkiej Moniki Gorczyckiej. Czasem brakuje mądrych autorów. Prawie tak samo, jak mądrych kioskarzy, co daje wszystkim pod rozwagę
MUS TRITON

Opera na kółkach

Sezon powoli się rozkręca – w moim przypadku rozkręca się nawet błyskawicznie, pozostaje więc tylko mieć nadzieję, że znów się nie skręci. Gorączkowo zbieram doświadczenia, jak to się robi u nas i za granicą, i już niedługo podzielę się z Państwem kolejnymi wrażeniami. Tymczasem podarujmy sobie odrobinę luksusu. Jaki czas temu branżowy magazyn „Mercedes me” zamówił u mnie krótki tekst o motoryzacyjnych pasjach gwiazd operowych. Rzecz jasna, z naciskiem na markę wskazaną w tytule. Najnowszy numer właśnie zszedł z prasy drukarskiej i jeszcze nie jest dostępny w sieci, ale w porozumieniu z Redaktor Naczelną Ewą Łabno-Fałęcką przedstawię Czytelnikom swój drobiazg na upiornych łamach. Proszę śledzić stronę https://www.mercedes-benz.pl/passengercars/the-brand/news-and-events/mercedes-me-magazine/stage.module.html. Już wkrótce całość numeru będzie do ściągnięcia za pośrednictwem jednej z aplikacji albo w plikach PDF.

***

Pamiętają Państwo Ostatnich naiwnych Jeremiego Przybory i nieodżałowaną Irenę Kwiatkowską w roli Żebraczki, która przekwalifikowała się ze starego zawodu primadonny, „bo teraz ani koni nie wyprzęgają, ani na rękach nie noszą, ani w szampanie nie wykąpią”? Tej samej, która przed wojną brała tak wysoko i trzymała tak długo, „że porucznik Szczawa-Szczawski nie wytrzymywał i w łeb sobie strzelał, nieraz kilkakrotnie w ciągu spektaklu”? Rozgoryczonej powojennym upadkiem obyczajów, bo w czterdziestym dziewiątym – zamiast w szampanie – skąpano ją w winie Krakus, na koszt „Artosu”?

Żebraczka z Kabaretu starszych panów śpiewała też altem, specjalnie dla prezesa Gaziemca. Jeszcze liczniejszych wielbicieli swych dolnych rejestrów znajdowała Pauline Viardot, wybitna śpiewaczka i pianistka, uczennica Franciszka Liszta, poliglotka i pisarka, przyjaciółka Iwana Turgieniewa i Klary Schumann. W 1843 roku, po gościnnych występach w Petersbugu, w partii Desdemony w Otellu Rossiniego, widownia obsypała ją deszczem kwiatów. Wzruszone do łez damy ostentacyjnie wydmuchiwały nosy w chusteczki, poeci – wśród nich młody postępowiec Aleksiej Pleszczejew – ukradkiem przemycali w bukietach swoje wiersze. W zbiorową pamięć petersburżan najgłębiej jednak zapadło wspomnienie grupki młodych wielbicieli, którzy wpierw biegli obok powozu mezzosopranistki, towarzysząc jej w drodze z Teatru Aleksandryjskiego do hotelu, po czym powóz zatrzymali, wyprzęgli konie i sami przypięli się do dyszla, żeby dostarczyć diwę na miejsce. Współczesne gwiazdy opery nie korzystają z usług stangretów i nie dopuszczają fanów na tyle blisko, by pozwolić im na równie spektakularne manifestacje uwielbienia ich kunsztu i urody. Zostało im wszakże upodobanie do czterokołowych, luksusowych pojazdów – napędzanych siłą setek koni, tyle że mechanicznych.

Jan Kiepura z jednym z rumaków ze swojej stajni. Fot. NAC

Tenor Jan Kiepura, bożyszcze scen operowych i operetkowych dwudziestolecia międzywojennego, napisał kiedyś w liście do szkolnego kolegi, że ma „sławę, pieniądze, mercedesy 100HP, entuzjazm tłumów, odznaczenia, zaszczyty, wszystkie domy Europy otwarte, wszystkie panny z otwartymi rękoma i… rozłożonymi nóżkami, agencje z wywieszonymi jęzorami prześcigają się w ofertach, każdy minister i prezydent chętnie by mnie gościł u siebie”. Nie przypadkiem wymienił mercedesy 100HP na trzecim miejscu po sławie i pieniądzach: dwóch niezbywalnych warunkach, które umożliwiały mu ziszczenie chłopięcego marzenia o własnym samochodzie, i to nie byle jakim. Te eleganckie automobile z silnikami o mocy stu brytyjskich koni parowych, wyposażonymi w supernowoczesne rotacyjne pompy wtryskowe, schodziły z taśm produkcyjnych Daimler-Motoren-Gesellschaft w latach 1924-1929. Podróżowali nimi nie tylko ówcześni celebryci, ale i fabrykanci, rekiny finansjery oraz głowy państw: od papieża Piusa XI po młodego cesarza Hirohito. Kiepura strzegł swej kolekcji jak oka w głowie. Zdarzało mu się urządzać popisowe występy z hotelowych balkonów i dachów samochodów – ale przenigdy z dachów własnych sedanów. Przed każdym takim koncertem zlecał wynajęcie cudzego auta któremuś ze swych licznych sekretarzy.

Maria Callas, jej pudel i ktoś jeszcze. Fot. Charles Knoblock

Zawartość garażu Chłopaka z Sosnowca była jednak niczym w porównaniu z wozownią Marii Callas – największej diwy operowej ubiegłego stulecia, która u szczytu kariery szła przez sceny jak tajfun, zmiatając wszystko mocą swej osobowości, inteligencji i niewiarygodnego talentu muzycznego. W latach pięćdziesiątych jeździła jedną z najdroższych limuzyn świata. Pod maską prawie dwutonowego Mercedesa W189 model 300, wyposażonego w pierwszą w Niemczech automatyczną skrzynię biegów, pracował sześciocylindrowy silnik o mocy 125 koni mechanicznych. Z tego cudu techniki korzystał między innymi ówczesny kanclerz RFN – dlatego do auta przylgnęło z czasem przezwisko „Adenauer”. Dekadę później Primadonna Assoluta postawiła na jeszcze bardziej luksusowy środek lokomocji: zaprojektowanego przez Paula Bracqa Mercedesa 600, który zostawił daleko w tyle nawet legendarne rolls-roysy. Dwie należące do Callas limuzyny z tej linii – których śpiewaczka używała podczas tras artystycznych po Europie – stały się sensacją pewnej aukcji w Monako. Poszły w ręce kolekcjonera za prawie ćwierć miliona dolarów. Jak na ironię, wielbiciele diwy – nawykli do obrazów otaczającego ją przepychu – bezskutecznie poszukują jej zdjęć w Fiacie Shelette, modnym autku plażowym, do którego miała ponoć szczególny sentyment i być może z tym większą determinacją wymykała się nim spod obstrzału paparazzich.

W bonusie Herbert von Karajan: jedną nogą na ziemi i jedną ręką za kółkiem swojej „mewy”, czyli modelu 300 SL Roadster. Fot. Karajan-Zentrum

Miłość do pięknych samochodów towarzyszy także dzisiejszym gwiazdom opery, choć czasy prywatnych sekretarzy i szoferów w liberii dawno odeszły już w przeszłość. Piotr Beczała, pierwszy polski tenor na festiwalu wagnerowskim w Bayreuth i niezapomniany Jontek z ubiegłorocznej premiery Halki w Wiedniu, tkliwie dogląda odrestaurowanego egzemplarza Jaguara XK150 – sportowego cacka z 1958 roku, które w kilkadziesiąt sekund potrafi rozpędzić się do prawie dwustu kilometrów na godzinę. Krytycy i dziennikarze, którym najwyraźniej słów już zabrakło, żeby wyrazić swój podziw dla międzynarodowych sukcesów śpiewaka, zaczęli ostatnio sięgać do arsenału porównań motoryzacyjnych. Jeden obwieścił, że śpiew Beczały jest równie elegancki i wymuskany jak jego jaguar. Ktoś inny stwierdził, że polski artysta jest niczym Bugatti Chiron wśród supersamochodów: „jedyny, niepowtarzalny, wart każdych pieniędzy”. Obydwie metafory wydają mi się z lekka przeszarżowane, świadczą jednak niezbicie, że świat opery wciąż wzbudza gorące emocje. Wprawdzie koni już nie wyprzęgają, na rękach nie noszą, w szampanie nie kąpią i w łeb sobie nie strzelają, ale magii śpiewanego teatru i tak nie potrafią się oprzeć. I bardzo dobrze, bo obcowanie z pięknymi głosami jest zdecydowanie mniej kosztowne niż jaguar, porządnie zrobionym spektaklem można się rozkoszować dłużej niż widokiem znikającego za zakrętem supersamochodu Bugatti Chiron, a prawdziwa sztuka wokalna jest równie niezawodna jak każdy mercedes.