Perły, cekiny, ćwieki, sztras

Kiedy we wrześniu ubiegłego roku na stronie internetowej Radia Wrocław ukazała się informacja o planowanym odejściu Ewy Michnik ze stanowiska dyrektora Opery Wrocławskiej, komentarze posypały się jak z rękawa. Mniej lub bardziej zapalczywe, niektóre niecenzuralne, w ogromnej większości wyrażające nieskrywaną radość z ostatecznego rozstania „tyrana”, „niszczyciela” i „carycy” z wrocławską sceną. Smutne to bardzo, bo gdy Michnik obejmowała teatr w 1995 roku, wrocławianie żyli nadzieją, że nowa szefowa przywróci mu utracony prestiż, otworzy go na współpracę międzynarodową, wyrwie z oków prowincjonalnego sposobu myślenia o sztuce operowej. Z początku zapowiadało się całkiem nieźle. Ewa Michnik budowała repertuar ostrożnie, lecz konsekwentnie, inscenizacje nie schodziły z afisza po trzech przedstawieniach, w obsadach pojawiali się młodzi absolwenci wrocławskiej uczelni i całkiem porządni soliści z zagranicy. W 2006 roku dyrektor doprowadziła do końca wystawienie Pierścienia Nibelunga Wagnera w reżyserii Hansa-Petera Lehmanna. Tutejszy Król Roger (2007) udał się Mariuszowi Trelińskiemu znacznie lepiej niż wcześniejsza o siedem lat inscenizacja warszawska. Jednym z ciekawszych przedsięwzięć teatru – w swoim czasie unikalnym w skali kraju – był organizowany w cyklu dwuletnim Festiwal Oper Współczesnych, który w 2012 roku przekształcił się z przeglądu spektakli własnych w skromną, lecz dobrze pomyślaną imprezę z udziałem zespołów gościnnych. Początkująca w operowym fachu reżyserka Ewelina Pietrowiak wystawiła tu Matkę czarnoskrzydłych snów Kulenty i Pułapkę Krauzego, Michał Zadara – La libertà chiama la libertà, trzecią część trylogii Knapika do tekstów Jana Fabre’a, András Almási-Tóth dał pierwszą w Polsce inscenizację Aniołów w Ameryce Eötvösa.

Z czasem się jednak okazało, że Michnik nie lubi przesadzać z eksperymentami i woli się skupić na tradycyjnych, a przy tym często niegustownych wystawieniach żelaznego repertuaru XIX-wiecznego. Co gorsza, od 1997 roku uzupełnianych rokrocznie superwidowiskami operowymi w plenerze, które z chwalebnych prób utrzymania zespołów w formie na czas generalnego remontu gmachu przeistoczyły się w igrzyska dla gawiedzi – z reguły kiczowate pod względem wizualnym i z racji kiepskiego nagłośnienia niemożliwe do oceny pod względem muzycznym. Wkrótce tyleż harmonijne, co niebezpieczne połączenie autorytarnych zapędów pani dyrektor z mocnym przeświadczeniem o słuszności jej wyborów artystycznych i personalnych wpędziło Operę w głęboki kryzys. Po mieście krążyły mrożące krew w żyłach opowieści o skandalicznych warunkach zatrudnienia muzyków, horrendalnych decyzjach obsadowych i nie do końca jasnych procedurach zarządzania finansami placówki. Michnik zajadle odpierała zarzuty, winą za wszelkie nieprawidłowości obarczała swoich współpracowników i za nic w świecie nie chciała odstąpić od całkiem już anachronicznych metod zawiadywania bieżącą działalnością teatru.

Decyzja o rozstaniu Ewy Michnik z Operą Wrocławską jest już przesądzona – dyrektor ostatecznie pożegna się z publicznością na koncercie galowym 26 czerwca. Pat trwa jednak w najlepsze. Wciąż nie wiadomo, kto obejmie po niej schedę. Koledzy żartowali, że w zestawie chętnych do fotela dyrektorskiego brakuje już tylko słonia i krokodyla. Poza egzotyczną – w sensie dosłownym i merytorycznym – kandydaturą Hishama Gabra, egipskiego dyrygenta i kompozytora muzyki filmowej, żadnych zgłoszeń z zagranicy. Znani z nazwiska pretendenci albo nie mieli doświadczeń w zarządzaniu placówką tej rangi, albo dowiedli czynem, że się do tego kompletnie nie nadają. W sumie się nie zdziwiłam, że w rozpisanym na to stanowisko konkursie zwyciężył Marcin Nałęcz-Niesiołowski, dyrygent sprawny, a co ważniejsze, świadom odrębności idiomu operowego (oprócz dyrygentury w warszawskiej klasie Bogusława Madeya studiował też śpiew u Leonarda Andrzeja Mroza w Akademii Muzycznej w Łodzi). Zdziwiłam się za to rozmiarami nagonki, jaką wkrótce po ogłoszeniu wyników rozpętała przeciwko niemu wrocławska „Wyborcza”. Owszem, Nałęcz-Niesiołowski jest człowiekiem trudnym. Owszem, w minionych latach wdał się we flirt z polityką, czego artysta robić nie powinien. Co nie zmienia faktu, że dziennikarki odmalowały jego przeszłość artystyczno-zawodową w sposób skrajnie stronniczy (nie wspomniawszy ani słowem, że dyrygent cztery lata temu uzyskał prawomocne odszkodowanie za niesłuszne zwolnienie z funkcji dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej, i pominąwszy milczeniem katastrofalne w skutkach działania jego następcy), umajając swoje teksty szeregiem półprawd, przeinaczeń i najzwyklejszych insynuacji. Nie zmienia też faktu, że w głosowaniu poparli go między innymi przedstawiciele Ministerstwa, ZASP i SPAM, sprzeciw zgłosili zaś delegaci marszałka Województwa Dolnośląskiego, który ogłosił konkurs na nowego dyrektora. Wygląda na to, że minister Gliński nabrał wszelkich cech Antymidasa – gdyby w szranki stanął sam Antonio Pappano, a Gliński poparł jego kandydaturę, marszałek i tak rzuciłby się bronić Operę Wrocławską przed zalewem PiS-owskiej zarazy. Jeśli słuszny skądinąd opór przeciwko zapowiadanej przez rządzących „korekcie polityki kulturalnej” będzie dalej przybierał tak kuriozalne formy, to czas najwyższy pakować walizki.

Zwłaszcza że Operze Wrocławskiej istotnie przydałby się mąż opatrznościowy. Odchodząca dyrektor nie zaplanowała żadnych premier na przyszły sezon. Ktokolwiek ją zastąpi, na efekty jego działań przyjdzie nam poczekać kilka lat. Jeśli marszałek przeforsuje swojego kandydata, już za rok nie będzie co zbierać. Tak czy inaczej, przygotujmy się na długie miesiące międlenia repertuaru przygotowanego w ostatnich sezonach, który na przełomie kwietnia i maja uzupełniono nowym przedstawieniem Poławiaczy pereł Bizeta. Z łatwą do przewidzenia ekipą realizatorów (kierownictwo muzyczne Ewy Michnik, inscenizacja Waldemara Zawodzińskiego, kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej, choreografia Janiny Niesobskiej) i w znacznie trudniejszej do przewidzenia obsadzie, bo anonsowanie nazwisk śpiewaków w ostatniej chwili stało się jedną z cech rozpoznawczych tego teatru, lekceważącego oczekiwania prawdziwych miłośników formy operowej. I to, co przewidywalne, wyszło jak zwykle. Mnóstwa miłych niespodzianek dostarczyli soliści, których udziału w premierze nie zapowiedziano na tyle wcześnie, by ściągnąć do Wrocławia krytyków i innych fachowców z zagranicy.

Poławiacze pereł, druga opera Bizeta, skomponowana przezeń w wieku niespełna 25 lat, po prapremierze w paryskim Théâtre Lyrique we wrześniu 1863 roku doczekała się ledwie siedemnastu przedstawień. Poza Berliozem, który dostrzegł w niej wiele „pięknych, ekspresyjnych fragmentów, pełnych żaru i bogatych pod względem kolorystycznym”, krytycy zgodnie kręcili nosami. Do historii przeszły słowa Benjamina Jouvina, recenzenta „Le Figaro”, którego zdaniem w libretcie nie było żadnych poławiaczy, w muzyce zaś – żadnych pereł. Owszem, sporo w tym winy librecistów, Eugène’a Cormona i Michela Carré, którzy nie docenili talentu młokosa i – mówiąc brzydko – odwalili chałturę, czerpiąc pełnymi garściami z wcześniejszego o trzy lata libretta Cormona do opery Louis-Aimé Maillarta Les pêcheurs de Catane. Sam kompozytor uznał swe dzieło za całkiem udaną porażkę – poniekąd słusznie, bo w tej wątłej dramaturgicznie historii o przyjaźni dwóch mężczyzn, wystawionej na próbę przez miłość do tej samej kobiety, ustępy nieziemskiej piękności sąsiadują z muzycznym absurdem – na przykład w końcu III aktu, kiedy motyw dozgonnej więzi łączącej Zurgę z Nadirem pojawia się ni stąd, ni zowąd w dialogu Nadira i Leili, jako całkiem niestosowny komentarz do tragicznego poświęcenia Zurgi.

Nie znaczy to, że francuskie opery tamtej epoki imponowały spójnością narracji, umiejętnie zarysowaną psychologią postaci i wiarygodną konkluzją. Niewykluczone, że krytyków zbiła z tropu swoista „hybrydowość” Poławiaczy pereł, która znalazła w pełni przekonującą kontynuację dopiero w genialnej Carmen. Bizet rozpoczyna swój utwór niemalże w duchu grand opéra, przełamując jednak dostojeństwo chórów i przepych roboty orkiestrowej użyciem „pieprznych”, orientalizujących harmonii i rozkołysanych rytmów. W partiach solowych imponuje wyobraźnią melodyczną: w słynnym romansie „Je crois entendre encore” monologowi Nadira wtóruje dojmująco „ludzki” śpiew rożka angielskiego. Kompozytor czyni też pierwsze wprawki do muzycznych portretów relacji między postaciami, choćby w niejednoznacznym duecie „Au fond du temple saint”, gdzie trudno rozstrzygnąć, czy protagoniści stawiają swą przyjaźń ponad miłością do kapłanki Brahmy, czy snują dwa oddzielne monologi, w których czai się odwieczna rywalizacja samców o względy wybranki.

Inscenizując Poławiaczy pereł, można spróbować wydobyć te klejnoty z głębin partytury, można też pójść na całość i urządzić na scenie barwne widowisko w orientalnym stylu, nie zawracając sobie głowy niwelowaniem słabości dramaturgicznych libretta. Zawodziński zdecydował się na to drugie, wykorzystując elementy wcześniejszej superprodukcji w Hali Stulecia. Trochę je poprzestawiał i ograniczył ich liczbę, co nie zmienia faktu, że widzom aż się w oczach mieniło od tych wszystkich szkiełek, cekinów, lśniących indyjskich draperii i podświetlanych dymów, w których przepychu zginął jedyny naprawdę celny pomysł scenograficzny – stylizowany na tradycyjną cejlońską łódź rybacką katamaran, na którym Leila przybywa jakby ze snu. Gdyby ten rekwizyt „rozegrać” na pustej scenie i zaangażować do współpracy przytomnego oświetleniowca, wrażenie byłoby więcej niż dobitne. Wśród tego bogactwa plączą się zdani na własne pomysły aktorskie śpiewacy, lawirując między wystrojonymi w brokaty chórzystami i tancerzami baletu. Ci ostatni robią to, co zawsze – powtarzają układy choreograficzne z innych przedstawień, między innymi zaskakującą w tym kontekście kaukaską lezginkę i mniej już zaskakujące, za to żenująco pretensjonalne wygibasy nawiązujące do asan jogi. W finale robi się jeszcze większy bałagan, ale już na czerwonym tle, bo przecież wioska się pali. Chwilami miałam wrażenie, że trafiłam na przedstawienie Bajadery do któregoś z prowincjonalnych teatrów na dalekiej Syberii.

Orkiestra pod batutą Ewy Michnik posłusznie odegrała wszystkie nuty, nie zawracając sobie głowy wydobywaniem jakichkolwiek smaczków harmonicznych ani niuansów barwowych. Na szczęście nie przeszkadzała zanadto solistom, którzy okazali się najmocniejszym ogniwem spektaklu. Mariusz Godlewski stworzył w pełni przekonującą postać Zurgi, w dużej mierze kształtując ją środkami wokalnymi: potoczystą, wyrównaną w rejestrach, bardzo stylową frazą i wyśmienitą dykcją, która tym bardziej podkreśla walory jego aksamitnego, melancholijnego w barwie barytonu. Godnie partnerował mu młody Koreańczyk Sang-Jun Lee, obdarzony lekkim, typowo belcantowym tenorem, któremu przydałoby się tylko więcej swobody w eterycznych górach partii Nadira (na słynne wysokie As w „Je crois entendre” wdrapał się trochę ostrym i zbyt przenikliwym falsetem, wykazał się jednak dostatecznym rozsądkiem, by nie atakować tego dźwięku pełnym głosem). Joanna Moskowicz, którą skrytykowałam niemiłosiernie po jej występie w Rosenkavalierze – i swoją ówczesną opinię podtrzymuję – okazała się nadspodziewanie dobrą Leilą: wprawdzie rozśpiewała się dopiero w II akcie, ujawniając wszakże doskonałe wyczucie liryzmu tej partii i subtelność w cieniowaniu orientalizujących odcinków koloraturowych. Stosunkowo najmniej przypadł mi do gustu Makariy Pihura w roli Nurabada, obdarzony mocnym i pewnym intonacyjnie, ale trochę jeszcze „kwadratowym” basem. Na oddzielną pochwałę zasłużył chór, który nazbyt często musiał się przebijać przez zwartą masę orkiestrową, jakimś cudem nie tracąc pełni i elegancji brzmienia.

Odnoszę wrażenie, że w zespołach Opery Wrocławskiej drzemie naprawdę wielki potencjał. Wystarczy go umiejętnie rozbudzić – stworzyć muzykom godziwe warunki pracy, wzniecić w nich prawdziwy zapał, umiejętnie zróżnicować repertuar i dopuścić do pulpitu dyrygentów otrzaskanych ze stylem poszczególnych kompozytorów. Tylko jak to wytłumaczyć decydentom, pogrążonym w ferworze rozgrywek, które z muzyką jak zwykle niewiele mają wspólnego?

 

14 komentarzy

    • Dziękuję :) Wolałabym jednak „warsztatem dyrygenckim Ewy Michnik” – żeby nie schodzić do poziomu komentarzy pod wspomnianymi tekstami w internecie. Ale rozumiem, że emocje kipią.

      • melomanka

        Oczywiście, ma Pani rację. Miałam tę nieprzyjemność grać pod batutą tej Pani i faktycznie emocje kipią. Obiecuję poprawę:)

        • Nic nie szkodzi :) Przepraszam, jeśli zabrzmiało protekcjonalnie, ale sama Pani widzi, co się dzieje, także pod moim tekstem. Bardzo mocno trzymam kciuki za przyszłość Opery Wrocławskiej.

  1. Tomasz Flasiński

    Hm. Zgadzając się z oceną dyrekcji samej Ewy Michnik – skąd przekonanie , że ocena Nałęcza przez „Wyborczą” oraz marszałka jest „skrajnie stronnicza” i wynika z uprzedzeń względem Glińskiego? Niesiołowski być może i „czuje specyfikę idiomu operowego” , ale kiedy próbowałem się doliczyć , ile oper w wersji scenicznej prowadził w życiu , to wyszły mi… dwie („Nabucco” w Poznaniu i nieszczęsny „Oniegin” we Wrocławiu) ; AFAIR figurująca w jego CV współpraca z TW-ON dotyczyła wyłącznie baletów. Bardzo możliwe , że pominąłem jakiś drobiazg – choć raczej nie przygotowaną od podstaw premierę – ale tak czy inaczej trudno to nazwać kwalifikacjami wystarczającymi , by chociażby utrzymać poziom dotychczasowej dyrekcji. Z kolei fakt , że Nałęcz wygrał odszkodowanie o niesłuszne zwolnienie , nie zmienia faktu , że część zarzutów muzyków białostockich potwierdziła Państwowa Inspekcja Pracy.
    Po prawdzie , obie główne kandydatury mają trupa w szafie albo i kilka – lansowany przez marszałka duet Janczak/Kurzak wzbudza zrozumiałe obawy , wyrażane tu i ówdzie otwartym tekstem , że słynna sopranistka , która mimo chętnego chwalenia się początkami w Operze Wrocławskiej od dłuższego czasu nie znalazła terminu na wystąpienie w niej , spisze się jak Znaniecki w Poznaniu , a niezbyt doświadczony Janczak zostanie z zadaniami , które go przerosną. A jednak osobiście mam poczucie – rzecz , racja , niemierzalna – że przy tej dyrekcji mogłoby być ciekawiej. Może zresztą będzie okazja to sprawdzić , bo w obecnej sytuacji wcale nie wiadomo , kto ostatecznie tym dyrektorem zostanie.
    BTW , pominięty w Pani analizie wątek sporu to kwestia przyszłości samej opery. Nie wiem , co główni kandydaci umieścili w programach , ale Kurzak w wywiadzie sprzed miesiąca otwarcie mówiła o potrzebie rozmontowania obecnego systemu repertuarowego – z innym tytułem każdego dnia – tłumacząc , że nie pozwala on osiągać rezultatów na najwyższym poziomie. Zdziwiłbym się , gdyby Nałęcz podzielał jej zdanie. Być może to też gra jakąś rolę w uporze UM obok afiliacji politycznych byłego szefa Podlaskiej czy łaknienia prestiżu.
    Aha , niezaplanowanie przez Michnik jakichkolwiek premier na kolejny sezon to pewna – tzn. zdobyta prywatnymi kanałami – informacja? Nic o tym nie znalazłem na publicu , a warunki konkursu obejmują m. in. ustosunkowanie się do planów poczynionych przez panią dyrektor na kolejny rok.

    • Panie Tomaszu,
      a) język, sposób argumentacji i stawiania tez we wspomnianych przeze mnie tekstach w „Wyborczej” kwalifikują je do podrzędnego tabloidu, a nie poważnego dziennika opiniotwórczego, i tylko to miałam na myśli.
      b) nie twierdzę, że Marcin Nałęcz-Niesiołowski jest mężem opatrznościowym, mam za to wystarczająco dużo danych, żeby przypuszczać, że kandydat marszałka tym bardziej nim nie jest.
      c) piszę tylko to, co wiem.

      • Tomasz Flasiński

        OK , rozumiem , przyzna Pani jednak , że formułując publicznie stwierdzenie typu (i wagi) „Jeśli marszałek przeforsuje swojego kandydata, już za rok nie będzie co zbierać” byłoby w porządku podeprzeć je… czymś , np. choćby częścią z „wystarczająco dużej ilości danych”? Nie są one chyba tajemnicą? Albo może są , z tym że wtedy wychodzi „nie mogę powiedzieć , dlaczego , ale Iksiński się nie nadaje” , a tak w moim przekonaniu nie wypada , gdy się zarzuca innym argumentację w stylu tabloidu.
        Tym bardziej , że wszystkim nam zdarzają się pomyłki w zakresie profetyzmu. Oboje , nie szukając daleko , rąbnęliśmy się w swoim czasie dość mocno wieszcząc malowaną na kolor smoły przyszłość WOK po Sutkowskim.

        • Znów w punktach:
          1) WOK przetrwała MIMO nowej dyrekcji, a nie DZIĘKI niej.
          2) Stwierdzenie podpieram między innymi takim oto linkiem. Naprawdę chciałby Pan, żeby Operą Wrocławską pokierował ktoś obdarzony podobnym gustem? A swoje przepowiednie opieram również na ogólnie dostępnych w sieci informacjach na temat wykształcenia i dorobku obydwu kandydatów. Proszę mi wybaczyć, staroświecka jestem, ale uważam, że przy wyborze dyrektorów artystycznych należałoby się kierować przede wszystkim względami natury merytorycznej.
          http://www.koncertomania.pl/koncert/424933/krzysztof-cugowski-aleksandra-kurzak-sudecka-orkiestra-symfoniczna-chor-filharmonii-lubelskiej-wroclaw-27-09-2015.html
          PS. Życzę Operze Wrocławskiej jak najlepiej i chciałabym się okazać fałszywym prorokiem.

          • Tomasz Flasiński

            1) Mam w tej kwestii inne zdanie. Jasne , Lach nie poradziłby sobie , gdyby kadry zebrane przez twórcę WOK rozpierzchły się na cztery wiatry zamiast podjąć z nim współpracę. Niemniej projekty takie jak Scena Młodych , aktywizacja koncertowa orkiestry czy współpraca międzynarodowa – raczkująca , ale obiecująca , vide np. http://operabase.com/diary.cgi?lang=pl&code=wemar&date=20170524 – to już jego własne inicjatywy. Uważam też , że zaprasza on ciekawszych niż Sutkowski reżyserów. W efekcie propozycje WOK z ostatnich lat były (dla mnie) bardziej interesujące niż z ostatnich 5-7 lat dyrekcji poprzednika mimo ciągle kusego budżetu , nie mam więc poczucia , że wizja biernego dyrektora , który tylko pozwala , by kompetentni podwładni robili swoje , jest wobec obecnego szefa uczciwa.
            2) Sama skłonność Kurzak do osobistego udziału w różnych dziwnych „iwentach” u boku Cugowskiego czy Karpiela-Bułecki to jeszcze nie powód do zgrozy – Waldemar Dąbrowski w swoim czasie też organizował podobne imprezy , np. koncert reklamujący sieć komórkową z Ewą Małas-Godlewską i Jose Curą , co w żaden sposób nie przełożyło się na codzienny poziom TW-ON. Przejrzałem jednak repertuar Filharmonii Sudeckiej z ostatniego dwulecia – i istotnie , nie wygląda to za ciekawie , szczerze powiedziawszy gorzej niż mi się wydawało.
            Niemniej jednak Wałbrzych to mniejszy i biedniejszy ośrodek niż Białystok , gdzie program realizowany za Nałęcza – w ostatnich latach , przedtem tego nie śledziłem – był tylko trochę ciekawszy. Wciąż więc nie mam poczucia , że repertuarowo byłoby gorzej. Czy muzycznie… zależy , kogo wzięto by na szefa muzycznego. Zakładam , może to mój niepoprawny optymizm , że ze względu choćby na swoje doświadczenia zagraniczne Kurzak umiałaby wybrać kogoś lepszego od Nałęcza – który , bądź co bądź , prowadził w życiu mniej oper niż niektórzy znani mi dyrygenci-asystenci , a jedyna (?) premiera operowa , jaką zrealizował , przyniosła mu krytykę m. in. na tym blogu oraz głęboką niechęć ze strony współpracującej orkiestry i chóru.
            Z wywiadu udzielonego przez Kurzak kulturzeonline wnioskuję natomiast , że ona i Janczak mają rozrysowany plan reformy strukturalnej Opery Wrocławskiej wzorując się na przykładach zachodnich – Opera zmian wymaga , a dwójka aspirantów do foteli dyrektorskich jest do tego bez wątpienia lepiej przygotowana niż Nałęcz , bo znają od podszewki zarówno tę instytucję , jak i (w przypadku Kurzak) funkcjonowanie wielkich oper Zachodu. A zatem w tym istotnym aspekcie kandydatura duetu właśnie od strony merytorycznej wydaje mi się bardziej obiecująca.
            Jeśli spełnią te wszystkie oczekiwania , jak dla mnie raz do roku mogą sobie zapraszać rockmanów na ludyczne święto – nie będę się boczył.
            W gruncie rzeczy dyskusja jest jednak o tyle abstrakcyjna , że żadne z nas (chyba) nie zna szczegółów koncepcji programowych kandydatów , ich propozycji repertuarowych ani tego , kogo by zaprosili do współpracy. Gdyby to wszystko przeanalizować , Nałęcz mógłby się równie dobrze okazać lepszą opcją , ale nie mam takiej możliwości. Zatem z mojej strony EOT. Co przyszłość przyniesie , to przyniesie i wtedy będzie czas na pochwały albo narzekanie.

  2. ścichapęk

    Na marginesie: „ludyczne święto??”. No, takiego eufemizmu w życiu bym tu nie wymyślił…

  3. ścichapęk

    Och, żeby tylko owo wyróżnianie się sprowadzić do kategorii – cóż za łaskawość Autora – „niekoniecznie na minus” (rzecz jasna wyłącznie siebie mam na względzie, bo w przypadku Gospodyni SIĘ ROZUMIE).
    Przy okazji, bardzom ciekaw, co też przy rocznicowej okazji uradzili nasi satianiści, bo do tej sekty to i ja się piszę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *