Zgodnie z tekstem Miszny, ktokolwiek ratuje jedno życie, jakby ocalił cały świat. Ciocia Zus uratowała zatem pięćdziesiąt dwa światy. A może i więcej, bo kapituła instytutu Jad Waszem przyznaje odznaczenie Sprawiedliwy wśród Narodów Świata wyłącznie na podstawie wniosków złożonych przez samych ocalonych albo ich najbliższych. Wniosków – dodajmy – poddawanych bardzo surowej weryfikacji. Malarka Henrika Paré, znana wśród przyjaciół jako Ru Paré, a wśród uratowanych żydowskich dzieci jako Ciocia Zus, w czerwcu 1942 roku odmówiła przystąpienia do Nederlandsche Kultuurkamer – holenderskiego odpowiednika Izby Kultury Rzeszy, nadzorującej wszelkie obszary nazistowskiej polityki kulturalnej. Od tamtej pory pomagała Żydom, organizując kryjówki, wyszukując dzieciom rodziny zastępcze i zaopatrując swoich podopiecznych w fałszywe dokumenty. W tym ostatnim wspierał ją anarchista Chris Lebeau, wybitny grafik, znany z precyzji i cierpliwości, które przydały mu się niegdyś przy projektowaniu znaczków pocztowych. W logistykę przedsięwzięcia zaangażowało się mnóstwo innych osób – artystów, duchownych i najzwyklejszych ludzi dobrej woli, między innymi Hendrik Jonkers, potajemny opiekun dzieci ze zlikwidowanego sierocińca w Hadze, który zimą 1944 roku brnął na piechotę przez zaspy z Haarlemu do Amsterdamu, żeby spotkać się z członkami ruchu oporu i odebrać od nich kartki żywnościowe. W notce biograficznej na stronie Jad Waszem figuruje informacja, że Ru Paré „od czasu do czasu” korzystała z pomocy swojej przyjaciółki, niejakiej Th. Versteegh, i że obydwie regularnie odwiedzały małą Ellen Frankenhuis, która znalazła schronienie u rodziny Jonkersów.
Ru Paré
I tyle. Ani słowa o tym, że przyjaciółka miała na imię Theodora, że w pamięci ocalonych przetrwała jako Ciocia Do i że również była artystką, być może wybitniejszą niż Ru. Nikt też nie wspomniał, że Versteegh była wielką miłością Paré, która poznała ją w Hadze tuż po I wojnie światowej. Że w 1942 roku również odmówiła zarejestrowania się w Kultuurkamer i od tamtej pory dawała tajne koncerty domowe, z których dochód szedł na organizowaną przez Ru pomoc żydowskim dzieciom. Że po wojnie zamieszkała ze swoją ukochaną w jej rodzinnym domu przy Van Beuningenstraat, że obie utrzymywały bliskie stosunki z kilkanaściorgiem ocalonych sierot, i że młodsza o osiem lat Ru przeżyła ja raptem o półtora roku. A najdziwniejsze, że znalezienie informacji o obydwu tych niezwykłych kobietach okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Jakby w odruchu empatii wobec swoich podopiecznych same stały niewidzialne: odsunęły na bok swoje pasje, uzdolnienia i kariery, żeby oddać się bez reszty ratowaniu maleńkich światów.
Theodora Versteegh urodziła się 13 grudnia 1888 roku w Kerk-Avezaath, niewielkiej wiosce w środkowo-wschodniej Holandii. Ojciec zmarł, kiedy Do miała zaledwie trzy lata. Matka przeprowadziła się z dwiema córkami do pobliskiego Tiel. Dziewczynki od małego brały lekcje gry na fortepianie, ale szybko się okazało, że Theodora lepiej rokuje jako śpiewaczka. Obdarzona pięknym, głębokim altem nastolatka kontynuowała naukę w Arnhem, u Mariusa Adrianusa Brandtsa Buijsa juniora, kompozytora i dyrygenta z rodziny o wspaniałych tradycjach muzycznych, który odkrył jej talent jeszcze w szkole w Tiel. Jak na owe czasy, Theodora zadebiutowała dość późno, bo w 1913 roku, w oratorium Joshua Händla. Dwa lata później przeprowadziła się do Amsterdamu, gdzie doskonaliła technikę u Cornélie van Zanten, fenomenalnej odtwórczyni partii Carmen i Gluckowskiego Orfeusza oraz autorki klasycznego podręcznika śpiewu Bel Canto des Wortes: Lehre der Stimmbeherschung durch das Wort, która niestety nie pozostawiła po sobie żadnych nagrań; a także u jej wychowanki, sopranistki Tilly Koenen, uczestniczki prawykonania VIII Symfonii Mahlera w Monachium. Podczas studiów w stolicy zaprzyjaźniła się z Jo Vincent, która z czasem miała zasłynąć jako jedna z najwybitniejszych wykonawczyń repertuaru pieśniowego i oratoryjnego w Holandii (w 1925 roku zadebiutowała z orkiestrą Concertgebouw pod batutą Mengelberga, w tej samej Ósmej Mahlera, między innymi u boku Jacquesa Urlusa). W 1927 roku Versteegh – której głos zdążył przez ten czas się rozwinąć w wyrównany, naznaczony delikatnym wibrato kontralt – weszła w skład zespołu założonego przez Vincent, który występował z początku jako Haagsch Vocaal Kwartet, w archiwach fonografii zapisał się jednak pod nazwą Jo Vincent Kwartet. Czworo uczniów Cornélie van Zanten (oprócz Vincent i Versteegh także tenor Evert Miedema i baryton Willem Ravelli) śpiewało ze sobą krótko, ale efekt ich współpracy zapiera dech w piersiach: ich nieprawdopodobną muzykalność i urodę fenomenalnie prowadzonych, idealnie dobranych głosów można podziwiać do dziś dzięki zremasterowanym nagraniom psalmów i chorałów protestanckich, zarejestrowanym w londyńskim Christ Church.
Theodora Versteegh
Versteegh okazała się jednak nie tylko wspaniałą kameralistką, ale też urodzoną śpiewaczką oratoryjną. W 1924 roku w Utrechcie wystąpiła po raz pierwszy w partii altowej Pasji według św. Mateusza, pod batutą Johana Wagenaara – z czasem liczba wykonań Bachowskiego arcydzieła z jej udziałem miała przekroczyć dwieście pięćdziesiąt. Olśniewała w repertuarze pieśniowym, także rodzimych kompozytorów holenderskich. W latach trzydziestych XX wieku pojawiała się regularnie na estradach Belgii, Niemiec i Francji. Śpiewała nie tylko pod dyrekcją Mengelberga, ale też Bruno Waltera, Eduarda van Beinuma i Pierre’a Monteux, nie wspominając o Gabrielu Fauré i Zoltánie Kodályu. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła uczyć śpiewu – w pozornie neutralnej Holandii. A potem nadszedł 10 maja 1940 roku i kraj zajęły wojska III Rzeszy. Versteegh zeszła do podziemia i stała się Ciocią Do. Tą jeszcze mniej widzialną, słyszalną tylko dla najbliższych partnerką Cioci Zus. Po śmierci w 1970 roku została odznaczona krzyżem kawalerskim orderu Oranje-Nassau. Ru Paré, zanim umarła, zdążyła jeszcze założyć Stichting Theodora Versteegh – fundację wspierającą badania nad głosem ludzkim i rozwój logopedii.
Pewnie nigdy się nie dowiemy, ile światów udało się ocalić Cioci Do i Cioci Zus. Być może dlatego, że obydwie kojarzyły się dzieciom nie tylko z uśmiechem, cukierkami i pomarańczami, ale też z zapowiedzią kolejnej tułaczki. Niosły ulgę i cierpienie: przychodziły do kryjówek wtedy, kiedy trzeba było przeprowadzić sieroty do następnej obcej rodziny. Niełatwo być sprawiedliwym. Niełatwo być człowiekiem tam, gdzie nie ma ludzi.
Burek
Wspaniały artykuł. Pamięć o takich ludziach musi pozostać. Dziękuję
Dorota Kozińska
To ja dziękuję. Serdeczności na Nowy Rok.