Zaczarowane skarpetki

Skończyły się święta, zaczął się dość ponury karnawał. Dlatego pomyśleliśmy, że nasz świąteczny felieton z „Muzyki w Mieście” może się przydać nie tylko na najbliższe dni, ale i na cały rok. Zróbmy sobie prezent: znajdźmy trochę czasu, żeby usiąść w fotelu, posłuchać zapomnianych płyt, zapomnianych głosów, zapomnianej muzyki. To, czy ten świat przetrwa w postaci, jaką lubimy, zależy także od nas. Nie zapomnijcie o skarpetkach od szwagra.

***

Czasem nie wszystko idzie po naszej myśli. Po latach tłustych nadchodzą lata chude, brakuje sił, czasu, pieniędzy albo wszystkiego naraz, coraz trudniej dogadać się z ludźmi, na których powinno nam zależeć. Chyba dlatego z takim utęsknieniem czekamy na tę szczególną noc w roku, kiedy w każdym budzi się dziecko wypatrujące pierwszej gwiazdy na niebie. I tym większe bywa nasze rozczarowanie, gdy pod choinką – zamiast wymarzonego kompletu Symfonii Schumanna z Berlińczykami pod batutą Rattle’a za jedyne pięćdziesiąt euro – znajdziemy kolejną parę ciepłych wełnianych skarpetek.

Pewnie od szwagra. Co za prostak bez wyobraźni. I w dodatku skąpy. A myśmy wysupłali ostatnie oszczędności, żeby mu kupić profesjonalne słuchawki bezprzewodowe do tego głupiego ajfona. Czego on będzie przez nie słuchał? Chyba nie Brahmsa! Forsa wyrzucona w błoto, nam by się bardziej przydały. Zaraz, przecież my nie lubimy korzystać ze słuchawek. Przecież szwagier ma tego ajfona od lat, dostał go w jakiejś promocji, w przeciwnym razie nie byłoby go stać na to cacko. I nigdy się nie przymawiał o żadne słuchawki. Może wolałby dostać pod choinkę kapcie? Albo nowy krawat? U niego też się ostatnio nie przelewa. Rzućmy okiem na te skarpetki. Nawet ładne. W dyskretną kratkę, bardzo gustowny deseń. I jakie miłe w dotyku. Może się jednak przydadzą.

Fot. Dorota Kozińska

Wszyscy już poszli, w domu zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Kaloryfery kiepsko dziś grzeją, chłód przenika do szpiku kości. Raz kozie śmierć. Wkładamy skarpetki od szwagra. Najpierw nic. Potem cieplej. Ciszę przerywa raptowny stukot. Zegar ścienny po babci wybija dwunastą, coś wychodzi ze szpar w podłodze i ustawia się w równe szeregi. Czyżby myszy? Choinka rośnie, fotel ożywa, z półek gramolą się niewysłuchane od lat kompakty, z biblioteczki wyłażą nieprzeczytane książki, w komodzie chrobocze niewykorzystany bilet do filharmonii. Zewsząd słychać jakieś szmery i dziwne odgłosy. Gniewnie pomrukujące przedmioty otaczają nas coraz ciaśniejszym kręgiem.

Pamiętasz mnie? To ja, twój prezent sprzed dwóch lat. Komplet utworów klawesynowych Couperina w wykonaniu Władysława Kłosiewicza. Trzynaście płyt kompaktowych w kartonowym etui. Trafiłem pod twoją choinkę, zanim można było mnie kupić w sklepie. A jak potem chwalili grę Kłosiewicza: że artykulacja taka wyrafinowana, że frazowanie zmysłowe, że ornamentyka zwiewna jak piórko. Że owszem, naraz wszystkiego wysłuchać się nie da, że w tę „niezwykłą krainę, ciągnącą się od rydwanu Apolla po horyzont i dalej” (to słowa samego klawesynisty, z dołączonej do kompletu, nigdy nieotwartej książeczki) wchodzi się powoli, smakuje bez pośpiechu, tygodniami, ba, miesiącami, ale kiedyś wreszcie trzeba zacząć. A ja stoję zapomniany na tym regale i nawet folii nikt ze mnie nie zdjął!

A ja? – zaszeleściła gniewnie książka Briana Moynahana Leningrad. Siege and Symphony. Kto mnie przywiózł z Berlina? Rok temu z okładem? Podobno tak uwielbiasz Szostakowicza? Nie możesz się nasłuchać jego Siódmej i wciąż masz wątpliwości, czy wolisz klasyczne interpretacje Rożdżestwieńskiego i Mrawińskiego, czy może bardziej do ciebie przemawia skontrastowane, już to czułe i zmysłowe, już to zniewalające rytmem ujęcie Andrisa Nelsonsa? Czemu w takim razie nie interesują cię powikłane losy tego arcydzieła, które kompozytor zadedykował obrońcom Leningradu? Miasta umęczonego przez Stalina, zagłodzonego przez Hitlera, unieśmiertelnionego w utworze, który zapiera dech w piersi nie tylko słynnym marszem z pierwszej części – w którym Szostakowicz przewrotnie połączył motywy z Wesołej wdówki z tematem z własnej, wyklętej Lady Makbet mceńskiego powiatu – ale też elegią na pożegnanie Newy w rozdzierająco pięknym Adagio? Nie chcesz się dowiedzieć, jak wyglądałaby muzyka twojego ukochanego twórcy, gdyby nie Żdanow, Beria i Jagoda?

W ostatniej kolejności przypomniały o sobie zgromadzone w szufladzie zapowiedzi sezonów operowych w Berlinie, Monachium i Paryżu, foldery reklamowe festiwali w Bonn i Moritzburgu, zaproszenia na skromne, a może niesłusznie zlekceważone koncerty na polskiej prowincji, listy od kompozytorów i wykonawców, dopraszających się uwagi dla swoich najnowszych utworów i nagrań. A potem wszystko ucichło, nazajutrz nikt nie uwierzył w opowiedzianą przez nas historię, bliscy doradzili, żeby wykorzystać te święta z pożytkiem dla zdrowia i spędzić kilka dni w łóżku.

Czyżbyśmy za dużo się kiedyś naczytali Dziadka do orzechów Hoffmanna? Za często oglądali balet Czajkowskiego? A może to przez te skarpetki? Trochę się rozpruły w tym zamieszaniu. Trzeba poprosić ciotkę Droselmajer, żeby zacerowała. Ładne są. Ciepłe. Mięciutkie. Zdjęły z nas czar chciwości, pragnienia nadmiaru, posiadania więcej niż inni. Zamiast domagać się najnowszego boksu z nagraniami Berlińczyków, odpakujemy z folii zakurzonego Couperina. Przeczytamy te wszystkie książki, o których zapomnieliśmy. Zamiast czekać, aż nas zaproszą na kolejną premierę i bankiet w towarzystwie modnego reżysera, uciułamy trochę grosza i pojedziemy w kilka miejsc, gdzie wystawiają niechciane opery z udziałem niedocenianych w Polsce śpiewaków. Powymieniamy się z przyjaciółmi archiwalnymi rarytasami. Może spotkamy się kiedyś przy kawie i nalewce, żeby wspólnie pomuzykować. Zostaniemy władcami krainy najcudowniejszych rzeczy, które się słyszy, jeśli się słuchać umie.

5 komentarzy

  1. Ha! A ja tam natychmiast rzuciłam się na tego Couperina, jak mi tylko w ręce wpadł. I wysłuchałam wszystkich płyt pod rząd. Nie tylko dlatego, że koniecznie chciałam napisać recenzję.
    Jest super, bardzo Ci polecam. A Władek Kłosiewicz ma jeszcze nagranego całego Rameau. Który też czeka na jakąś kolejkę. Która zaś nastąpi albo nie.
    A zamiast skarpetek dostałam w tym roku rękawiczki ;-) ale za to w modnym kolorze madery i z końcówkami paluszków dostosowanymi do możliwości pisania na ekranach. Nie wypróbowałam jeszcze tych możliwości.

    • Takie rękawiczki w dobie tabletów i smartfonów to prawdziwy skarb :) Kłosiewicza już dawno wysłuchałam, wprawdzie nie z rzędu, dawkowałam sobie tę przyjemność tygodniami. Nie, aż tak długo nie stał w tej folii – sama rozumiesz, felieton wymaga czasem pewnych zabiegów stylistycznych – ale co prawda, to prawda, o zbyt wielu płytach i książkach we własnym domu się zapomina. Dziś na przykład wypłynął z czeluści „Rosenkavalier” pod Kleiberem, żywe nagranie z 1974 roku, z Monachium, wydane przez Arkadię. Nie mam pojęcia, ile to przestało na półce niesłuchane. No i mam prezent na Nowy Rok :)

  2. Kan

    Pięknie Pani oddała nieszczęsną duszę melomana. Każdy taki osobnik gubi się w swoich zbiorach – ale za to ile radości daje odnalezienie czegoś pięknego i dawno zapomnianego. A jeszcze więcej, kiedy w tym beznadziejnym trudzie (trzeba uporządkować!) wpada w ręce coś takiego, czego się nie szukało. Właśnie odkryłem u siebie stare rosyjskie nagrania Sokołowa i estońskie młodego Arvo Pärta. Ja się wtedy czuję miliarderem, dolarowym: zadrośćcie niemelomani!
    Książka Briana Moynahana, przejmująca opowieść, wyszła w przekładzie polskim (do dyskusji) Jerzego Korpantego, o czym mówię dla porządku, bo nie wyobrażam sobie, żeby Upiór o czymś nie wiedział.
    I jeszcze o percepcji muzyki. Władysław Kłosiewicz gra Couperina zachwycająco – strawestuję recenzję Antoniego Słonimskiego („Aktorzy, jak to aktorzy, grali źle”) – Kłosiewicz, jak to Kłosiewicz, gra wspaniale. Ale czy da się wysłuchać trzynaście dysków za jednym razem, czy wtedy jeszcze się słyszy muzykę? Mnie to zajęło jakiś miesiąc.
    Dzisiejszy Trybunał nie udał się, brakowało ucha Upiora i to właśnie przy Kwintecie Szostakowicza.

    • Wie Upiór, wie, ten felieton pisał sześć lat temu, kiedy przekładu jeszcze nie było, a teraz nie ma już siły ani ochoty się nad nim znęcać. Dziękuję za miłe słowa ex re Trybunału. Jakoś mnie ostatnio zabawy z Szostakowiczem omijają – z drugiej strony, może to i lepiej, człowiek trochę odsapnie przed kolejnymi zmaganiami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *