O stanach lękowych w śpiewie i o bezgłosie spastycznym

Dziś będzie na wesoło. Trochę się Upiór pochorował, więc i wena twórcza mu osłabła, ale za to dobrał się do tekstów sprzed wielu lat, kiedy siedział w norze zwanej „Ruchem Muzycznym” i podawał się za gryzonia-archiwistę o imieniu Mus Triton. Przekopywanie się przez stare roczniki szacownego niegdyś pisma dostarczało mi nieopisanej radości, ćwiczyło dowcip i ostrzyło pióro. Teraz zdarza mi się przekopywać przez zasoby własnego komputera, często z niespodziewanym skutkiem. Pisałam w poprzednim tekście o młodziutkiej Krystynie Jamroz, która wcieliła się we Wrocławiu w postać Kościelnichy. O tym, co przytrafiło jej się w Splicie sześć lat po premierze Jenufy w Operze Wrocławskiej, a także o Stockhausenie, patologii głosu i przypadłościach polskiej krytyki muzycznej – pisałam kiedyś w jednym ze swoich „mysich” felietonów.

***

10700234_822874534420511_7275772728861577470_o

Mus Triton pod rozmarynem. W Brnie, a jakże. Fot. z archiwum Upiora.

Przepadliśmy. Na długo, spodziewaliśmy się więc nawały listów od czytelników, uszczęśliwionych pomyślnym wynikiem akcji deratyzacyjnej w redakcji. Nikt się jednak nie odezwał, co potraktujemy jako zachętę do finałowej rozprawy z numerem 17/18 z 1959 roku, odwlekanej ze względu na kilkumiesięczną lukę, dzielącą ostatni numer edycji krakowskiej od pierwszego numeru po przeprowadzce zespołu do Warszawy. Tych zaś, którzy ukradkiem podrzucili nam do nory preparat „Rat killer perfect”, pragniemy poinformować, że „optymalna wielkość granulki oraz jej twardość dobrana empirycznie gwarantują maksymalną zjadliwość u gryzoni”, obiecujemy zatem w przyszłym roku opatrywać nasze znaleziska jeszcze bardziej jadowitymi komentarzami.

Tymczasem zadumaliśmy się nad słowami Karlheinza Stockhausena z artykułu Nowa muzyka elektroniczna i instrumentalna, który nakreślił nam tło społeczne uczestnictwa w codziennym życiu muzycznym świata:

„Sala koncertowa i opera to dwie pozostałości epoki burżuazyjnej, będące na starczej emeryturze. Dowodem na to – i to dowodem bardziej nawet oczywistym niż sytuacja na odcinku koncertowo-operowym w Europie – są gościnne występy Opery Metropolitańskiej w Salzburgu, a także repertuar orkiestr amerykańskich […].

Epokę burżuazyjną w Europie przygotowała epoka dworska. Obie stworzyły wspaniałe dzieła sztuki. Lecz dzisiaj są jak upiorne widziadła straszące po świecie i zatruwające atmosferę tam, gdzie tryskać powinno nowe życie. Na dworze Medyceuszów zrodziła się muzyka heroiczna: wielka opera (widowisko odrębnego świata, z solistami, dekoracjami, książętami i służącymi); koncert solowy, melodia z akompaniamentem, typ wielkiego dyrygenta, gwiazda, rytuały koncertów galowych i przedstawień operowych zastępujące rytuały kościelne, strój galowy i udekorowane podium, bożyszcza społeczeństwa, które sztukę przemieniło w pseudo-religię”.

Trochę nam się w łebkach zakręciło, bo ród Medyceuszy wygasł w 1737 roku, i raczej się nie przyczynił do zjawisk opisanych z taką pasją przez mistrza Stockhausena. Ale nie będziemy się spierać, dopóki się nie skontaktujemy z naszymi pobratymcami z Syriusza. Trudno jednak polemiście odmówić racji, gdy pisze o powiązaniach emerytowanych pozostałości epoki burżuazyjnej z epoką dworską. Oto bowiem w małej kronice czytamy o dokonaniach polskiej śpiewaczki operowej:

„Duży sukces odniosła na Międzynarodowym Festiwalu Operowym w Splicie śpiewaczka Opery Poznańskiej KRYSTYNA JAMROZ, występując w partii tytułowej Turandot Pucciniego. Krytycy jugosłowiańscy zwrócili uwagę na pewność techniczną, pełny, wyrównany i doskonale postawiony głos śpiewaczki, a zarazem na jej dużą kulturę wokalną i nieprzeciętne zdolności aktorskie. […] Artystka poznańska została zaproszona ponownie na festiwal w przyszłym sezonie, a koledzy nowojorscy zainteresowani Jamroz zabrali dla swoich impresariów taśmy z jej nagraniami. Przy okazji warto nadmienić, że dyrekcja festiwalu wypłaciła Jamroz dodatkowo 25 tys. denarów – zwyczaj powszechnie stosowany za granicą – w dowód szczególnego uznania”.

A to ci dopiero! Nie słyszeliśmy o tym zwyczaju, powszechnie stosowanym za granicą. Może zbyt rzadko podróżujemy. Gdyby chodziło o zwykłą premię uznaniową, dyrekcja wypłaciłaby się zapewne w dinarach jugosłowiańskich. Tymczasem 25 tysięcy denarów to całkiem okrągła sumka, nawet zważywszy na deprecjację tej waluty od czasów II wojny punickiej, kiedy srebrny denar ważył około 4,5 grama, aż po epokę Jagiellonów, w której jego masa spadła do 0,25 grama. Sprawdziliśmy jednak na aukcji internetowej Allegro: nawet taki drobniak kosztuje teraz pięć złotych, co po przemnożeniu przez 25000 daje ni mniej, ni więcej, tylko 125000 PLN. Jamroz musiała mieć uprzywilejowaną pozycję na dworze Josipa Broz-Tity.

Wróćmy jednak do samej opery, a raczej do rozważań, czy teatr muzyczny nadąża za współczesnością. Irena Turska streszcza numer francuskiego kwartalnika artystyczno-literackiego „Le Point” z marca 1956 roku, który opatrzono tytułem Balet kontra opera. Autor wstępniaka jest zdania, że muzyce dzieje się daleko większa krzywda w operze niż w balecie. Jego konkluzja sprzed ponad półwiecza zdecydowanie nadąża za współczesnością, a każdym razie dniem dzisiejszym polskiego teatru operowego:

„Jakaż jest różnica pomiędzy przedstawieniem Fausta z roku 1867 a z roku 1955? Za wyjątkiem dekoracji […] wszystko zostało tu pieczołowicie zachowane. Jeśli brzuchaty tenor i otyła primadonna ukazują się na szczęście coraz rzadziej, to konwencjonalna gra sceniczna, niezrozumienie tekstu we wszystkich płaszczyznach (muzycznej, dramatycznej), nieświadomość własnej roli pozostały takie same jak dawniej, skutkiem konwencji […] rażących dziś muzyków i wszystkich ludzi, obdarzonych smakiem”.

Zaraz, zaraz: wygląda na to, że współcześni reżyserzy operowi stosują się bezwiednie do najczystszych reguł wykonawstwa historycznego. Nie rozumieją tekstu na żadnej płaszczyźnie, nie potrafią wyegzekwować od śpiewaków niczego poza konwencjonalną grą sceniczną i chyba nie są do końca świadomi swej roli w przedstawieniu. Wystarczy już tylko zaordynować skrzynkę piwa dziennie Piotrowi Beczale, przestawić Aleksandrę Kurzak na dietę wysokokaloryczną i już można jechać z Rigolettem na Festiwal Muzyki Dawnej do Utrechtu!

Warto jednak zadbać o najcenniejszy instrument naszych śpiewaków i kupić im w antykwariacie książkę Aleksandry Mitrinowicz-Modrzejewskiej Fizjologia i patologia głosu. Jerzy Pogonowski zachwala ją w sposób odrobinę niepokojący:

„Nie każdy autor podobnego dzieła może się pochwalić tak porządnym opanowaniem teorii i praktyki”

Aż się wzdrygnęliśmy, bo jeśli autorka może się pochwalić porządnym opanowaniem praktyki niżej wymienionych przypadłości, to wypada jej tylko współczuć. Albowiem Mitrinowicz-Modrzejewska…

„…omówiła koordynacyjną niedomogę głosową oraz fonastenię rzekomą, swoiste i nieswoiste schorzenia krtani, zaburzenia głosu spowodowane zmianami patologicznymi gruczołów dokrewnych, guzek śpiewaczy, stany lękowe w śpiewie, zaburzenia spowodowane czynnościowym niedowładem mięśni krtani, bezgłos spastyczny i bezgłos paretyczny, wpływ zabiegów operacyjnych na głos, zaburzenia jego emisji i jego higienę. Prawie 5 stron zajęła bardzo dobrze dobrana bibliografia; wielce ułatwiają orientację spisy rycin i nazwisk oraz indeks rzeczowy”.

Jakeśmy to przeczytali, opadły nas stany lękowe w norze. Postanowiliśmy raz na zawsze przestać popiskiwać i udoskonalić w zamian technikę gry na trianglu. Zwłaszcza odkąd się dowiedzieliśmy, że triangel zadebiutował jako instrument orkiestrowy w Koncercie fortepianowym Es-dur Liszta. Liszt zawsze nas śmieszył, więc powinien nam pomóc w zwalczaniu objawów nerwicy lękowej. A jak nie pomoże, odwołamy się do innego Koncertu fortepianowego Es-dur, tym razem Beethovena, którego opis z Przybłędy bożego Hulewicza zacytował ku naszej uciesze niejaki l.e. w felietonie Jeszcze o książkach:

„Więc gdy, rosnąc, śpiew przelewa się w szlachetne D-dur, gdy wraca wreszcie w głosie fletu na rozbrajających synkopach akordowych orkiestry, przykryty woalem bezważkich figur fortepianowego wiolinu, jesteś przemieniony, zbyty prochów, wyniesiony, mocny. Wszystko gaśnie w ukojonym morendo, ostatnie h fagotu cicho przeistacza się w zwiastunne b waltorni – z powszechnego spokoju mgławo wychyli się szkic rytmu, rzucony w przestrzeń ochłap nowego tempa – przez chwilę zwiśnie bezwładnie na fermacie… i strzeli wysoko w górę, podejmując pierwotną tonację Es-dur, gorący gejzer Ronda, jak skoordynowany taniec tłumnego orszaku”.

Tu kończę cytat, bo całą książkę można by zacytować, ale radzę odnaleźć dalszy ciąg, o „pogańskim zachłyście”, o „urodnym wdzięku wiecznej kobiecości” i „tłumie wichrów skrzykniętych z wszystkich przestrzeni”.

Poszukamy z pewnością. Jak nie u Hulewicza, to w kolejnych rocznikach „Ruchu Muzycznego”. Oraz w książkach PWM-u, Fundacji Zeszytów Literackich, wydawnictwa Więź i wielu innych zasłużonych oficyn. A będzie się na co zżymać, bo jak diagnozuje felietonista:

„Nasze pisarstwo muzyczne jest nikłe, blade, trawi je choroba, na którą zapada coraz więcej młodych piór. Nie odkryty jeszcze zarazek atakuje przede wszystkim krytyków muzycznych i pisarzy. U pierwszych objawia się to w postaci nagłych ataków natchnienia i górnolotności stylu, u drugich wywołuje wzmożoną dociekliwość i skłonności analityczne wobec zjawisk muzycznych. W obydwu wypadkach prowadzi do osłabienia świadomości i stawiania sobie zadań niewykonalnych, a przez to – bezcelowych. Ostatecznym rezultatem jest niezdarne opisywanie dźwięków – bądź w manierze literackiej, którą już przed 20 laty Hulewicz uczęstował swych czytelników, bądź w manierze pseudonaukowej, którą spotkać można niemal w każdym omówieniu programu i w co drugiej recenzji.

Błąd tkwi w założeniu. Opisywanie zjawisk muzycznych dziejących się w czasie wykonywania utworu, nadawanie im pozamuzycznych nazw i określeń, opatrywanie dużą ilością przymiotników, wykrzykników, wielokropków i znaków zapytania – to nic innego, jak tylko notowanie lub odtwarzanie jednostkowych, subiektywnych wrażeń, które z muzyką nie mają nic wspólnego”.

Chcieliśmy się uodpornić na te zarazki, ale powiedzieli nam w ministerstwie, że szczepionka może wywołać ostrą reakcję alergiczną. Niestety, nie wiadomo na co, ale objawem mogą być nudności. Zrezygnowaliśmy. Wybraliśmy w zamian krótki sen zimowy, po którym – już w pierwszym numerze przyszłorocznym – zaraportujemy z nory w warszawskiej redakcji „Ruchu Muzycznego”, na co już się cieszy

MUS TRITON

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *