Dziś Prima Aprilis, ale jakoś nie jesteśmy w nastroju do żartów, zwłaszcza upiornych. Wróćmy więc jeszcze raz do Ryszarda Straussa, który – owszem – miał skłonność do figli, zarówno z tekstem, jak materiałem muzycznym. I w swojej twórczości pozwalał sobie na erudycyjne igraszki, nie dla wszystkich zrozumiałe, nie przez wszystkich doceniane, do dziś jednak dostarczające materiałów do przemyśleń, także krytykom, znawcom i miłośnikom opery. O Rosenkavalierze jako pretekście do intelektualnych zabaw dwóch tytanów teatru modernistycznego – w marcowym numerze „Muzyki w Mieście”.
***
Właśnie sobie uświadomiłam, że artykuły i felietony, w których pisanie włożyłam najwięcej serca, pracy i dobrych chęci, wywołują dość słaby oddźwięk wśród czytelników. Z kolei teksty, o których wolałabym czym prędzej zapomnieć, pociągają za sobą falę entuzjastycznych komentarzy. Tak bywa ze wszystkim, co próbujemy stworzyć. Po przełomowej Salome, jednej z najważniejszych oper XX wieku, Ryszard Strauss podjął współpracę Hugonem von Hoffmannsthalem i skomponował mroczną, monumentalną Elektrę, która do dziś cieszy się opinią arcydzieła muzycznego ekspresjonizmu. Ale już w marcu 1900 roku, w liście do Romaina Rollanda, pisał, że przerasta go ciężar tych twórczych poruczeń. Strauss nie czuł się bohaterem, brakło mu sił do walki, marzył o tym, by schronić się w jakiejś kompozytorskiej głuszy, znaleźć odrobinę wytchnienia, odpocząć od wielkich tematów. Wątpił w swój geniusz: chciał pisać muzykę przyjemną dla ucha i niosącą radość.
Margarethe Siems, Marszałkowa z prapremierowej obsady Rosenkavaliera w Dreźnie, rok 1911.
I postawił na swoim. Namówił Hoffmannsthala, by odejść od modernistycznych eksperymentów i odwołać się do tęsknoty za eleganckim Wiedniem z przeszłości. Napisać coś w stylu Moliera, albo – jeszcze lepiej – Mozarta, podsunąć zaskoczonej publiczności współczesną wersję Wesela Figara z nawiązaniami do Don Giovanniego, z baronem Ochsem jako skarlałym, „wiejskim” wcieleniem wielkiego rozpustnika, z Oktawianem, który przywiedzie na myśl skojarzenia z Mozartowskim Cherubinem, z Marszałkową, która okaże się trochę sympatyczniejszą i bardziej ludzką Hrabiną. Opatrzyć finezyjne libretto muzyką gładką jak „oliwa wymieszana z topionym masłem” i nie ulec pokusie zniżenia się do poziomu rubasznej, niemieckiej z ducha farsy. Zachwycona publiczność waliła do teatru drzwiami i oknami. Krytyka kręciła nosem, zarzucając Straussowi gonitwę za łatwym poklaskiem i zdradę ideałów modernizmu. Tymczasem Strauss do końca życia kochał swojego Rosenkavaliera. W 1945 roku, kiedy amerykańscy żołnierze zapukali do drzwi jego willi w Garmisch-Partenkirchen, w której przebywał wraz z rodziną w areszcie domowym, powitał ich słowami: „Jestem twórcą Salome i Kawalera z różą”. Jakby to miało wyjaśnić wszystko. Jakby przedtem nie było Elektry, jakby potem nie napisał ani Ariadny na Naksos, ani Kobiety bez cienia.
O Rosenkavalierze można by w nieskończoność. Skupmy się więc na tym, co zapewne leżało u źródła kompozytorskiego sentymentu do tej opery. Rozpatrzmy ją w kategoriach intelektualnej igraszki dwóch tytanów modernistycznego teatru, którzy w atmosferze całkowitego porozumienia przemieszali w niej wszystko jak w tyglu: języki, konwencje, tożsamości bohaterów. Języki, a właściwie dialekty i style, przemieszali w sensie jak najbardziej dosłownym. Przedstawiciele szlachty porozumiewają się wyszukaną, przepiękną niemczyzną, archaizowaną przez Hoffmannsthala na lata czterdzieste XVIII wieku, w których rozgrywa się akcja Kawalera. Konwencję mowy dostosowują do okoliczności: w sytuacjach intymnych Marszałkowa zwraca się do Oktawiana per ty (du), ale „przy ludziach” używa grzecznościowego zaimka trzeciej osoby, przeważnie w liczbie mnogiej Sie, czasem w liczbie pojedynczej, w „pośredniej”, wyszłej już z użycia formie Er. Baron Ochs, aspirujący do wyższej arystokracji szlachetka, posługuje się cudaczną, pretensjonalną niemczyzną, okraszoną mnóstwem modnych makaronizmów („Da wird, corpo di Bacco!”). Osoby niskiego stanu – wśród nich Mariandel, czyli „żeńskie” wcielenie Oktawiana – mówią w Österreichisch, austriackiej odmianie niemieckiego, bardzo trudnej do zrozumienia dla cudzoziemców władających tylko językiem literackim. Włosi pociesznie kaleczą niemczyznę, posiłkując się wtrętami z ojczystej mowy („Wie em Hantike: come statua di Giove” – wyjaśnia obrazowo Valzacchi). Dlatego wszelkie próby tłumaczenia libretta Hoffmannsthala kończą się gorzkim kompromisem – nawet w Anglii, która ma głęboko zakorzenioną tradycję wystawiania oper w przekładach. Wielu też jest śpiewaków, którzy odmawiają występowania w Rosenkavalierze, zasłaniając się niedostateczną znajomością niemieckiego.
Eva von der Osten, twórczyni postaci Oktawiana. Drezno, rok 1911.
A skoro już o śpiewakach mowa, trzeba przyznać, że w tej dziedzinie Strauss nieźle sobie pofolgował. Można by rzec, że Rosenkavalier jest promiennym hymnem na cześć głosu sopranowego. I to nie bez przyczyny: kompozytor miał taki skarb w domu, w osobie żony Pauline de Ahna, której towarzyszył od samych początków kariery. W kręgach socjety Pauline uchodziła za pyskatą i źle wychowaną snobkę, Straussowi to jednak nie przeszkadzało. Kochał jej głos, okrzepły w trudnych rolach mozartowskich i wagnerowskich, napisał dla niej partię Freihildy w młodzieńczym Guntramie, uwielbiał, kiedy interpretowała jego pieśni, słyszał ją w wyobraźni długo po tym, jak zeszła ze sceny, tworzył najpiękniejsze role w swoich operach zainspirowany je dawnym kunsztem wokalnym. W Rosenkavalierze dał pole do popisu aż trzem sopranom, kulminując ich umiejętności w zniewalającej piękności tercecie finałowym „Hab mir’s gelobt”. Doprawdy, ze świecą szukać teatru operowego, w którym udało się wcielić tę wyobrażoną Pauline w trzy równorzędne odtwórczynie partii Marszałkowej, Oktawiana i Zofii. Ze świecą też szukać sopranów, które w swojej karierze z powodzeniem wystąpiły we wszystkich głównych rolach Rosenkavaliera – należą do nich między innymi Lotte Lehmann, Elizabeth Söderström i Sena Jurinac.
Równie przewrotnie Strauss zagrał inną konwencją operową, nakazującą powierzanie głównych partii męskich – a co za tym idzie, karkołomnie trudnych arii – świetnie wyszkolonym tenorom. W pierwszym akcie, w scenie toalety Marszałkowej, pojawia się na okamgnienie Włoski Śpiewak, który umila arystokratce poranek quasi-mozartowską arią „Di rigori armato”. Tak niemożliwie trudną, że ponoć sam Caruso odmówił Straussowi wcielenia się w tę epizodyczną rolę. W co bardziej „luksusowych” inscenizacjach Rosenkavaliera obsadza się w tej partii prawdziwe gwiazdy, z Piotrem Beczałą i Jonasem Kaufmannem na czele. Ilekroć debiutują w niej początkujący śpiewacy, wyrafinowany pastisz przeistacza się w nieznośną parodię.
Scena zbiorowa z II aktu na drezdeńskiej prapremierze. W środku Karl Perron jako Baron Ochs auf Lerchenau.
Jeśli dodać do tego igraszki materiałem muzycznym – choćby anachroniczną figurę wiedeńskiego walca, który pojawia się w partyturze jako zapowiedź kolejnego szwindla bądź przebieranki; przepyszny wstęp orkiestrowy, który w istocie jest ewokacją aktu miłosnego; albo pierwszą scenę z udziałem Oktawiana i Marszałkowej, w której Strauss odwołał się niedwuznacznie do wielkiego duetu z drugiego aktu Tristana i Izoldy – można z czystym sumieniem zlekceważyć wybrzydzania krytyków po prapremierze Rosenkavaliera. U Wagnera nieszczęsnych kochanków przyłapie powracający wcześniej z polowania Król Marek. Idyllę Marszałkowej i Oktawiana przerwie rzekomy powrót męża-myśliwego, który po chwili zamieszania okaże się niespodziewanym najściem Barona Ochsa z jego świtą spod ciemnej gwiazdy. Kto tego nie docenił – zdaje się sugerować sam kompozytor – niech mnie uważa za twórcę Salome. Ci, którzy poszli śladem moich erudycyjnych żarcików, skojarzą mnie na wsze czasy z Rosenkavalierem. A teraz może już pan wejść, panie poruczniku, i wprowadzić tych swoich amerykańskich żołdaków.
Słowiński
Pyszne! Jak zawsze…
Dorota Kozińska
Dziękuję, smacznego!
Janusz Szymański
Niedościgłą Marszałkową była wielka Elizabeth Schwarzkopf, z nagrania z Karajanem, od którego zaczęła się, jakieś trzydzieści lat temu z okładem, moja przygoda ze Straussem. Potem była Regine Crespin pod Soltim, Maria Reining pod Kleiberem, no i klasyczna Viorica Ursuleac pod Clemensem Kraussem. Każde z tych nagrań było dla mnie nowym , fascynującym odkryciem. Do dzisiaj Rosenkavalier to moja ulubiona opera, nie tylko Richarda Straussa. Dlatego Pani opowieść jest dla mnie szczególnie interesująca.
Dorota Kozińska
Bardzo się cieszę, dla mnie Schwarzkopf jest do dziś niedoścignioną Marszałkową, nie tylko w nagraniu Karajana, kocham Kleibery – im wcześniejsze, tym lepsze – cudowne są wersje Reinera, Kempego, Bodanzky’ego, Kraussa… Ech, długo by wyliczać! Odkąd pamiętam, była (i jest) u nas w domu jedna szafa na Rosenkavaliera i druga na Śpiewakow norymberskich. Ha, byłabym zapomniała, trzecia na Falstaffa!
Elżbieta Szczepańska
O Straussie bardzo warto przeczytać recenzję C. Debussy’ego w „Gil Blas” z 1903 r. Debussy uważał Straussa za najwybitniejszego niemieckiego dyrygenta tej epoki, m.in. z tego względu, że nie miał takich narzędzi kokieterii, jak „artystyczny lok” (miał go Artur Nikisch) i nie uprawiał na podium „pantomimy”. Równie wysoko cenił jeszcze tylko Hansa Richtera, potwornie złośliwie drwił z Weingartnera, m.in. za ów pukiel artystyczny i za „pantomimę”.
Nb takich opisów sztuki dyrygenckiej,jakie dał Debussy, nigdy nie czytałam przedtem ani potem.
A w Warszawie była przez I wojną diva operetkowa Helena (?) Manowska – urodziwa, z ładnym głosem i jeszcze ładniejszym biustem. Biegali na jej występy rosyjscy kadeci i oficerowie, zajmowali krzesła w pierwszych rzędach parteru w TW. Sławna była historia, gdy w trakcie występu w Warszawie Eleonory Duse z pierwszych rzędów krzeseł dało się słyszeć głośne: „Kudy jej do Manowskoj!”
Dorota Kozińska
A ja już nie pamiętam, skąd znam anegdotę o Straussie, który dyrygując, ponoć dobierał tempa do pory cowieczornej partyjki kart z przyjaciółmi :)
Ewa Korzyńska
Po lekturze tego wpisu przypominałam sobie,że muszę mieć na półce z nagraniami „Kawalera” ze spektaklem z Baden-Baden z 2009 ( Fleming,Koch,Damrau,Hawlata,Kaufmann) : http://mostlyopera.blogspot.com/2009/02/thielemann-rosenkavalier-with-fleming.html Nie znalazłam, ale od czego youtube.To jest chyba ta luksusowa inscenizacja, skoro do roli Włoskiego Śpiewaka zaangażowano Kaufmanna. To było jeszcze przedtem, zanim piękny Jonas zaczął pojawiać się wszędzie, że teraz to strach lodówkę otworzyć ;-) „Włoskość” śpiewaka podkreślono tutaj dodatkowo talerzem spaghetti :-) http://www.youtube.com/watch?v=QPFGX2V7Vmc
W tym roku w Baden – Baden znowu planują „Kawalera” i to w dodatku dwukrotnie : w wersji dla dorosłych i… dla dzieci : http://www.festspielhaus.de/veranstaltung/der-kleine-rosenkavalier-06-04-2015-1100/ ( i to nie jest primaaprilis :-) )
Może jestem staroświecka i pruderyjna, ale akurat wyjątkowo intryga tej opery, jakby jej nie przerabiać, niezbyt nadaje się dla dzieci ,nawet tych od 5 lat wzwyż. Ja rozumiem,że młodzież teraz dojrzewa szybciej niż za naszych czasów, ale widownia w tym wieku to jeszcze chyba niekoniecznie zrozumie o co w tym libretcie chodzi . Ale może się mylę …
Dorota Kozińska
Może będzie z tymi dziećmi jak ze mną: brat kazał przeczytać Gargantuę i Pantagruela, kiedy miałam dziewięć lat. A potem już tylko wracałam i za każdym razem odkrywałam coś nowego :)
A tutaj Piotr Beczała, w spektaklu z Salzburga pod Byczkowem, z 2004 roku:
https://www.youtube.com/watch?v=5eShIRLd83g