Nie zapomnijcie wziąć z sobą koszyczka

Lato powoli dobiega końca, a ja już głową w jesiennych planach, nadziejach i obawach. Za chwilę posypią się pierwsze recenzje, przetykane materiałami, które powstawały miesiącami, także na samym początku wymuszonej pandemią izolacji. Dziś kolejny felieton „z kwarantanny”, przeznaczony dla Czytelników najmocniej uzależnionych od opery i umilających sobie czas oczekiwania na „prawdziwy” sezon rejestracjami przedstawień z lat minionych. Pogoda sprzyja, więc pewnie zdarzy się jeszcze niejedna okazja na piknik, choćby w warunkach balkonowych. O spektaklu, który aż się prosi o dłuższą przerwę na kulinaria – w letnim, podwójnym numerze „Teatru”.

Nie zapomnijcie wziąć z sobą koszyczka

Dziwna jakaś Halka

Kochani, naprawdę powolutku się zaczyna! I oby tak dalej, choć wciąż trudno się oswoić z nowym trybem uczestnictwa w koncertach realizowanych w reżimie sanitarnym. Wbrew pozorom, mam też odczucia pozytywne, choć zdaję sobie sprawę, że komfort słuchania nie idzie w parze z interesem instytucji muzycznych. W na wpół wypełnionych salach dźwięk znacznie lepiej się niesie. Nikt nie kaszle i nie szeleści papierkami po cukierkach – choć bufety, w przeciwieństwie do innych krajów w Europie, w Polsce jednak działają. Największy dyskomfort wiąże się z obowiązkiem noszenia masek – co nie dziwi, bo w Polsce polityka informacyjna leży i nikt nas nie nauczył prawidłowego oddychania z osłoną ust i nosa. Podpowiem z własnych doświadczeń od początku pandemii: oddychać płytko i wolno, co pozwoli uniknąć hiperwentylacji, a tym samym ograniczy poczucie klaustrofobii, które prowadzi prostą drogą do reakcji lękowych. W razie wątpliwości – skonsultować się ze znajomymi chirurgami, którzy mierzą się z tym problemem na co dzień. Już wkrótce podzielę się z Państwem pierwszymi wrażeniami z warszawskiego festiwalu Chopin i jego Europa. Później – jeśli los pozwoli – opowiem, jak to wygląda w Niemczech, gdzie obostrzenia są znacznie surowsze. Tymczasem wróćmy na chwilę do Moniuszki, a ściślej do jego współpracy z Włodzimierzem Wolskim przy Halce. O tym, jak ewoluowała opowieść o przeklętej miłości góralki, w podwójnym, letnim numerze miesięcznika „Teatr”.

Dziwna jakaś Halka

Czarny Anioł choć białoskrzydły

Moje pokolenie chowało się na piosenkach Ewy Demarczyk. Dzięki nim uczyło się wrażliwości na dźwięk, słowo i poezję. Ilekroć zostawałam sama w naszym mieszkaniu na Mokotowie, pakowałam się pod stół w ojcowskiej pracowni i odsłuchiwałam „czarną płytę” do upadłego – na gramofonie marki AEG-Telefunken, który później wywędrował z domu, sama już nie pamiętam, dokąd. Płyta została: niemiłosiernie zarysowana na Wierszach wojennych, na które zbyt raptownie opuściłam kiedyś ramię z igłą, przerzuciwszy krążek na drugą stronę. Demarczyk już wcześniej ukryła się przed ludzkim wzrokiem. Dopiero teraz, kiedy odeszła na dobre, zrozumieliśmy, jak bardzo nam jej brakowało. Poniżej króciutki nekrolog z „Tygodnika Powszechnego” oraz link do filmu z prób w Brukseli, nakręconego w 1969 roku dla belgijskiej telewizji RTBF.

Czarny Anioł choć białoskrzydły

Już niedługo

Dziś coś na pokrzepienie serc. Również mojego, które z jednej strony cieszy się na ten dziwny, nadchodzący coraz dłuższymi krokami sezon, z drugiej zaś truchleje – na myśl o bezpieczeństwie artystów, o niepewności towarzyszącej każdemu z zaplanowanych wydarzeń, które z dnia na dzień mogą obrócić się w niwecz, o dalszym losie teatrów operowych, sal koncertowych i festiwali. Z rozmaitych względów będzie to sezon uboższy, nie tylko z powodu ograniczeń repertuarowych, ale też wielu obostrzeń, w większości krajów europejskich surowszych niż w Polsce i bardzo sumiennie przestrzeganych. Zobaczymy. Miniony tydzień spędziłam w raju: zbierając siły na przyszłość w towarzystwie wspaniałych ludzi, w miejscu, gdzie pusto jest zawsze, a tym razem było puściej niż kiedykolwiek. Przez dwie noce z nieba leciały Perseidy. Namarzyłam marzeń nie tylko dla siebie. Ba, namarzyłam ich przede wszystkim dla innych: dla zapomnianych i niesprawiedliwie lekceważonych w tym kryzysie twórców, śpiewaków, instrumentalistów, pracowników scen, animatorów życia muzycznego, publicystów i – last but not least – krytyków. Przetrwajmy razem ten trudny czas: za wcześnie jeszcze na śmierć opery.

To jest kot, który uwielbia się wylegiwać na szczycie biblioteczki pełnej bardzo ciekawych książek.

To jest jezioro – tak długie, że krańca nie widać, ale przy odrobinie samozaparcia można przepłynąć je wszerz.

To nie jest japońska grafika, tylko trzciny, które po południu rzucają poziome cienie na liście grzybieni.

To jest słońce, które odbija się w wodzie pod pomostem.

A to jest niebo. Odrobinę zachmurzone, ale wciąż piękne – jak nadchodzący sezon w operze.

Wszystkie zdjęcia: Dorota Kozińska

Krakowski Tetrameron

Zaraza sunie przez świat od początku roku i wciąż nie wiemy o niej wystarczająco dużo, żeby skutecznie ją powstrzymać. Jedno niektórym już świta: że lepiej przesadzić z ostrożnością, niż mieć potem kogoś na sumieniu. Inni stopniowo przyjmują do wiadomości, że ostrożność musi iść w parze z rozsądkiem. Dlatego prawie cała Europa próbuje powolutku „odmrażać” życie koncertowe, które z rozmaitych względów stało się jedną z najmocniej poszkodowanych ofiar pandemii. Nie inaczej jest w Polsce, choć na razie idzie to bardzo nieśmiało. Po pierwsze dlatego, że sztab zarządzający kryzysem niespecjalnie przejmuje się kulturą, a muzyką w szczególności. Po drugie dlatego, że artystom – sfrustrowanym i zdezorientowanym chaotycznymi poczynaniami władz – coraz trudniej pojąć, dlaczego prawie nikt nie przestrzega reguł obowiązujących w przestrzeni publicznej, tymczasem organizacja imprez muzycznych w tak zwanym reżimie sanitarnym wymaga tylu nakładów i poświęceń, że wiele instytucji poddaje się już na starcie. Sęk w tym, że obostrzeń należy przestrzegać wszędzie, a czyjaś beztroska może zniweczyć starania ludzi naprawdę odpowiedzialnych i zapobiegliwych.

Dlatego z podziwem obserwuję inicjatywy, które w otaczającym nas szaleństwie niosą iskierkę nadziei i dają choćby namiastkę utraconej normalności. Wśród nich – Festiwal Muzyki Polskiej pod wodzą Pawła Orskiego, który zdołał uratować cztery spośród kilkunastu planowanych w tym roku koncertów, skracając imprezę do czterech kolejno następujących po sobie dni. Wybór nie był łatwy – ze względów logistycznych trzeba było zrezygnować z występów większości muzyków z zagranicy; tak dobrać wnętrza, żeby zminimalizować zagrożenie po obydwu stronach; drastycznie zmniejszyć liczebność widowni, zobowiązując słuchaczy nie tylko do zachowania dystansu, ale też noszenia masek i złożenia organizatorom stosownych oświadczeń epidemicznych. I tak to wszystko urządzić, żeby nikogo nie zniechęcić.

Kiedyś do kreacji dobierało się apaszki i krawaty… Fot. Dorota Kozińska

Chyba się udało. Bilety – za symboliczną złotówkę – rozeszły się jak woda. Ci, którzy się nie zmieszczą, skorzystają z dobrodziejstw YouTube’a – koncerty będą rejestrowane i poprzedzone krótkim wprowadzeniem. Moi młodsi koledzy po fachu – Mateusz Borkowski i Mateusz Ciupka – dołożyli się do promocji Festiwalu, nęcąc publiczność ofertą osobiście prowadzonych wycieczek po muzycznych zakamarkach Krakowa. Wszyscy ratują budżet imprezy, jak tylko potrafią: zamiast książki programowej melomani dostaną luźne kartki z ze zdjęciami artystów i omówieniem programu poszczególnych wieczorów. Kto może, śpi po znajomych. Żadnych kwiatów, bankietów ani szoferów. Koncerty bez przerw i krótsze niż zazwyczaj.

Przy wejściu dla muzyków. Fot. Dorota Kozińska

Współpracuję z Festiwalem od lat: w tym roku, żeby ograniczyć koszty, przyszło mi bawić się w pieczeniarza. Dodajmy, bardzo szczęśliwego pieczeniarza, rozpieszczanego w domu pod Krakowem nie tylko przez gospodarzy, ale też dwa dorodne koty, upragnioną ciszę i zieleń wokół. Czuję się jak w oku cyklonu – najistotniejsze przygotowania dzieją się daleko poza mną. Wczoraj odbył się pierwszy koncert, w kościele św. Katarzyny: z Chaconne Krzysztofa Pendereckiego i niemal nieznanym w Polsce Requiem Józefa Kozłowskiego na śmierć Stanisława Augusta Poniatowskiego – w pięknej obsadzie złożonej z młodych i bardzo młodych polskich śpiewaków oraz zespołów Filharmonii Śląskiej pod batutą Macieja Tworka. Dziś wieczorem, u św. Marcina, „pandemiczne” ujęcie Melodii na Psałterz Polski Gomółki, przeplatanych improwizacjami instrumentalnymi oraz tańcami z renesansowych tabulatur – przed słuchaczami tylko dwóch muzyków: Sławomir Bronk, śpiewający kontratenorem chórmistrz i znawca chorału, oraz Marcin Armański – kantor Kościoła Pokoju w Świdnicy, organista, który przy tej okazji usiądzie za klawiaturą wirginału i pozytywu. W sobotę w Sukiennicach wystąpi Tobias Koch, doskonale znany polskim melomanom wirtuoz fortepianów historycznych (w tym przypadku Bechsteina z 1868 roku, z kolekcji Capelli Cracoviensis), w programie złożonym z polonezów i mazurków: Fryderyka Chopina, ale też jego mistrzów, jego współczesnych i odległych nieraz w czasie naśladowców. Na koncercie finałowym u św. Katarzyny zabrzmi Jadwiga, królowa polska, niesłusznie lekceważona opera Kurpińskiego – między innymi z Edytą Piasecką w roli tytułowej oraz Wojciechem Parchemem w partii jej ukochanego arcyksięcia Wilhelma, Chórem Katedry Wawelskiej i zebraną specjalnie na potrzeby przedsięwzięcia orkiestrą festiwalową. Całość poprowadzi Rafał Jacek Delekta.

Publiczność w kościele św. Katarzyny. Fot. Dorota Kozińska

Cóż więcej dodać? Niech wszystko się uda, niech będzie przepięknie i niech nikomu nie stanie się krzywda. Być może mamy do czynienia nie tyle z rozwiązaniem tymczasowym, ile z początkiem nowej normalności. Od pisania recenzji wyłgam się względami służbowymi i koniecznością oswojenia tak niecodziennej sytuacji. In bocca al lupo! I niech ten wilk nie zdechnie.

Rok 2020 jest to dziwny rok

Jest, bo prawie połowa przed nami i ciekawe, co się jeszcze wydarzy. Mało kto czytuje teraz Sienkiewicza, gdyby jednak zechciał wrócić do lektury Ogniem i mieczem, już przy pierwszej stronie zaniósłby się nerwowym chichotem. Szarańcza wyroiła się wprawdzie nie na Dzikich Polach, tylko na Półwyspie Arabskim, ale w kilkudziesięciu państwach zdążyła już poczynić szkody nienotowane od blisko stu lat. Mogiły i krzyża ognistego nad Warszawą nie widziano, i może dlatego nikt nie słuchał sygnalistów, którzy już w styczniu ostrzegali świat przed nadejściem zarazy. Na samym początku lata obserwowaliśmy zaćmienie słońca, w drugiej połowie lipca – kometę Neowise. Zima naprawdę była tak lekka, że najstarsi ludzie podobnej nie pamiętali. Ponieważ od końca lutego nie wytknęłam nosa ze stolicy, nie jestem pewna, czy roje w pasiekach się burzą, a bydło ryczy po zagrodach; wiem, że burzą się artyści, a po domach ryczą bezsilnie miłośnicy i znawcy opery, w pełni świadomi, że nadchodzący sezon będzie najdziwniejszy w ich życiu.

Do końca ubiegłego roku udało mi się zrealizować większość zapowiadanych przedsięwzięć recenzenckich – od koncertowych wykonań oper na berlińskim MusikFest, poprzez nową inscenizację Rusałki w Wiedniu, jubileusz Opera National de Lorraine, uczczony Sigurdem Reyera, oraz premierę Lady Makbet mceńskiego powiatu w Operze Frankfurckiej, aż po triumfalne zwieńczenie Roku Moniuszkowskiego sylwestrowym spektaklem Halki w Theater an der Wien. W styczniu, oprócz zapowiadanego Wozzecka w Atenach, zdążyłam jeszcze obejrzeć wznowienie Sprzedanej narzeczonej w Bayerische Staatsoper i nowego Tristana we Frankfurcie. W lutym załapałam się na dwa przedstawienia sezonu zimowego Welsh National Opera. Tuż przed nadejściem katastrofy wpadłam na jeden wieczór do Berlina – na Rosenkavaliera w teatrze Unter den Linden, kto wie, czy nie ostatnie przedstawienie pod batutą Zubina Mehty.

Postapokaliptyczna wizja Opery w Sydney. Obraz cyfrowy Johna Waltersa i Petera Baustaedtera, 2014.

A potem wszystko ucichło. W kolejnych odcinkach Wędrówek Operowych relacjonowałam Państwu podróże nieodbyte. To jeszcze nie koniec: przede mną eseje na marginesie innych odwołanych imprez: między innymi jubileuszowego Festiwalu Händlowskiego w Getyndze, Budapeszteńskich Dni Wagnera, festiwalu w Bayreuth i Walkirii w Longborough – drugiego członu Ringu pod dyrekcją Anthony’ego Negusa, planowanego w całości na rok 2023. Nie mam pojęcia, co będzie dalej. W niektórych państwach – przede wszystkim w Wielkiej Brytanii – nie ma praktycznie żadnych szans na wznowienie działalności teatrów operowych przed końcem tego dziwnego roku. Gdzie indziej muzycy i menedżerzy dokładają wszelkich starań, by zrealizować choć część planowanych przedsięwzięć – z uwzględnieniem nie tylko niezbędnych środków bezpieczeństwa, ale i pustek w budżecie. Najbogatsi i najbardziej kreatywni układają sezony od nowa, chyba słusznie przeczuwając, że jeszcze długo nie wrócimy do wytęsknionej operowej „normalności”.

Jedno zmieni się z pewnością: nie da się już snuć dalekosiężnych planów na przyszłość. Widmo bankructw, nasilenia pandemii, kolejnych lockdownów i zapadających z dnia na dzień decyzji o zamknięciu granic dopiero zaczęło krążyć nad Europą. Upadnie większość inicjatyw realizowanych przez prawdziwych muzycznych entuzjastów – za niewielkie pieniądze, często wyciągane z własnej kieszeni. Oferta repertuarowa na jakiś czas zubożeje. Mniej odporni psychicznie artyści być może zejdą ze sceny na zawsze. Minął czas środowiskowej solidarności i spontanicznych, internetowych spotkań ku pokrzepieniu serc. Zaczęła się bezwzględna walka o przetrwanie. Także krytyki operowej, już wcześniej pogrążonej w kryzysie, między innymi w związku z tak zwaną komodyfikacją, czyli „utowarowieniem” kultury.

Tym razem więc – po raz pierwszy – nie podzielę się z Państwem swoimi zamierzeniami. Jeśli w ogóle ruszę się z Polski, ograniczę się zapewne do kilku instytucji muzycznych w Niemczech i Austrii, ewentualnie we Francji. Niewykluczone, że za kilka miesięcy i tak będę ubolewać nad własną naiwnością. Może utkwię w Polsce na dłużej, może będzie tu jak na Dzikich Polach, gdzie „nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jak te, które się odprawiały tam zwykle, a o których wiedziały tylko orły, jastrzębie, kruki i zwierz polny”. Może Zaraza przepędzi Bestię, a może będzie na odwrót. Tak czy inaczej – trudne czasy przed nami. Jedno, co mogę obiecać moim Czytelnikom, to że ich samych w tym nieszczęściu nie zostawię. Proszę do mnie zaglądać: mam nadzieję, że jeszcze niejednym Państwa zaskoczę.

Król Roger w krzywym zwierciadle

Zmieńmy na chwilę temat. W marcu minęła czterdziesta rocznica śmierci Jarosława Iwaszkiewicza. W piątek 24 lipca, w odremontowanej Malarni – scenie Teatru Wybrzeże – odbyła się premiera Życia intymnego Jarosława Magdy Kupryjanowicz i Michała Kurkowskiego, sztuki na motywach korespondencji, dzienników oraz wybranych wątków z opowiadań pisarza: w reżyserii Kuby Kowalskiego, zarazem pomysłodawcy przedsięwzięcia. Pełny tekst dramatu oraz „konstelację” artykułów skupionych wokół postaci Iwaszkiewicza, autorstwa Piotra Mitznera, Pawła Majewskiego i niżej podpisanej, znajdą Państwo w najnowszym, podwójnym numerze „Dialogu”. Za inspirację – podziękowania dla Jacka Sieradzkiego, redaktora naczelnego miesięcznika. Link do eseju – poniżej.

Król Roger w krzywym zwierciadle

W zgodzie z naturą i sumieniem

Tak się złożyło, że granicę Norwegii przekroczyłam po raz pierwszy za kołem podbiegunowym – zimową porą, z grupką miłośników przyrody, którzy podobnie jak ja chcieli zobaczyć pardwy, orki i zorzę polarną. Natura spełniła nasze oczekiwania z nawiązką, bo kilku widoków się jednak nie spodziewaliśmy: karmazynowego wschodu słońca nad fiordem; przedziwnego, sinosrebrnego odcienia wody, dzięki któremu morze wygląda jak falująca masa płynnej rtęci; oślepiającej bieli śniegu, kontrastującej z głęboką czernią skał.

Do Oslo dotarłam dopiero przed dwoma laty. Kiedy stanęłam w porcie Bjørvika, gdzie w 2008 roku otwarto nowy gmach Norweskiej Opery Narodowej, odjęło mi mowę z zachwytu. Jedno z pierwszych architektonicznych arcydzieł XXI wieku z miejsca obsypano deszczem nagród, między innymi wyróżnieniem na festiwalu WAF w Barcelonie i Nagrodą Unii Europejskiej im. Miesa van der Rohe. Ta niezwykła budowla odzwierciedla nie tylko geniusz jej projektantów, lecz i harmonię norweskiej przyrody. Wtapia się przy tym idealnie w tkankę miejską, kusząc zarówno miłośników sztuk, jak i zwykłych przechodniów, którzy rozpoczynają eksplorację bryły nad samym brzegiem Oslofjorden, po czym wspinają się na jej szczyt po skośnym dachu, z którego można do woli podziwiać panoramę stolicy. O każdej porze dnia i roku Operahuset wygląda inaczej: faluje jak zorza, rozbłyska światłami jak statek na morzu, wznosi się nad zatoką niczym gigantyczny falochron.

Operahuset w Oslo. Fot. Erik Berg

Początki tutejszej Opery Narodowej były więcej niż skromne. Pomysł, żeby mieszkańcom Oslo zafundować scenę operową z prawdziwego zdarzenia, pojawił się tuż przed końcem Wielkiej Wojny, w 1917 roku. Przedsięwzięcie miał sfinansować norweski armator Christoffer Hannevig. Niestety, ambitne plany Norwegów pokrzyżowało bankructwo fundatora. Kolejną nieudaną próbę podjęto w latach dwudziestych. Ostatecznie opera ruszyła w 1947 roku, w gmachu usytuowanego między między pałacem królewskim i parlamentem Nationaltheatret, współdzieląc scenę z przedstawieniami teatru dramatycznego, głównie sztuk Ibsena. W 1957 roku zespół zyskał obowiązującą po dziś nazwę Den Norske Opera & Ballett oraz nową szefową – i to nie byle jaką, bo w osobie samej Kirsten Flagstad. Dwa lata później Opera przeniosła się do modernistycznego gmachu Folketeateret, wzniesionego w 1929 roku na wzór berlińskiej Volksbühne. Teatr Ludowy borykał się z trudnościami finansowymi od początku istnienia – wbrew założeniom inwestorów przez pierwsze ćwierć wieku funkcjonował jako kino, później „przytulił” zespół operowy, żeby uniknąć deficytu. Przez kilkadziesiąt lat w budynku działał Nye Teater, powstały z połączenia dwóch teatrów dramatycznych, od czasu do czasu użyczając scenę produkcjom Opery Narodowej.

Plany uniezależnienia się od tej niewygodnej współpracy zaczęto snuć już w roku 1989. Po długiej, blisko dziesięcioletniej debacie publicznej wreszcie podjęto decyzję. W 1999 roku rząd norweski rozpisał otwarty konkurs na nowy gmach Opery Narodowej, w którym wzięło udział aż 350 pracowni architektonicznych. W ocenie nadesłanych projektów uczestniczyli nie tylko profesjonalni jurorzy, lecz i ponad siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców Oslo. Wygrała propozycja międzynarodowej grupy projektantów Snøhetta z siedzibą w stolicy Norwegii. Prace budowlane rozpoczęły się w 2003 roku i skończyły po czterech latach – zrealizowane nie tylko przed wyznaczonym terminem, ale też znacznie mniejszym kosztem: w ramach inwestycji udało się zaoszczędzić aż 300 milionów koron norweskich.

Widownia nowej Opery. Fot. Erik Berg

Dowodzi to jedynie gospodarności i zdyscyplinowania budowniczych, bo rozmach założenia dosłownie zapiera dech w piersiach. Nowy gmach Opery i tak okazał się największą budowlą użyteczności publicznej, jaką wzniesiono w Norwegii od siedmiuset lat, a ściślej od konstrukcji katedry Nidaros w Trondheim, ukończonej na przełomie XIII i XIV wieku. Do budowy użyto najpiękniejszych i najszlachetniejszych materiałów, idealnie sprzężonych z wizją architektów. Połyskujące białe granity i marmury karraryjskie nadają gmachowi pozór zstępującego do wód zatoki lodowca – wrażenie potęguje się zimą, kiedy dryfująca w fiordzie kra zlewa się w jedno z bryłą teatru. Nad sceną góruje aluminiowa wieża, pokryta deseniem nawiązującym do tradycyjnych norweskich technik tkackich. Do środka wchodzi się przez wąską szczelinę w fasadzie – i dopiero wtedy, niespodziewanie, odsłania się rozświetlona przestrzeń foyer, z olbrzymimi, wspartymi na stalowych kolumnach panelami z krystalicznie przejrzystych szyb, oraz obudowanym szlachetnym drewnem „trzonem”, który okala scenę z widownią. Przypory dachowe są zakryte perforowanymi, podświetlonymi od dołu ścianami projektu Olafura Eliassona, przywodzącymi na myśl skojarzenia z taflą topniejącego lodu.

Widownia, zbudowana na klasycznym planie podkowy, mieści prawie 1400 widzów. Użyte do wykończenia wnętrza dębowe listwy zakonserwowano amoniakiem, nadając im wygląd szlachetnego, długo sezonowanego drewna. Umocowany w plafonie owalny żyrandol rzuca chłodne światło, rozproszone przez pryzmat prawie sześciu tysięcy ręcznie szlifowanych kryształów. Przy projektowaniu akustyki widowni przetestowano kilkaset modeli komputerowych, uzyskując w efekcie unikalny jak na teatr operowy, prawie dwusekundowy pogłos.

Scena z Carmen w reżyserii Calixta Bieita. Fot. Erik Berg

Niezwykle funkcjonalna i przyjazna przestrzeń Operahuset została idealnie wykorzystana w trudnym czasie pandemii. Chyba żaden teatr w Europie nie zdołał aż tak skutecznie przekuć ograniczeń w atut, niemal codziennie transmitując w mediach społecznościowych recitale z przestronnych sal prób, dostosowane do wymogów chwili występy artystów baletu oraz krótkie koncerty pod gołym niebem, z udziałem chórzystów przestrzegających zasad dystansu społecznego. Żadnych remanentów z lat ubiegłych, żadnych półamatorskich, wyciąganych z lamusa rejestracji wideo – wszystko robione od nowa, z głową, przepełnione duchem optymizmu, a zarazem rozsądku. Norweska Opera Narodowa wkroczy w kolejny sezon już za kilka tygodni – ale ostrożnie, z zachowaniem wszelkich reguł bezpieczeństwa, skróconą i odpowiednio zaadaptowaną wersją Carmen, w obsadzie złożonej wyłącznie z miejscowych artystów.

Właśnie na ten spektakl, tyle że w pełnym przepychu, wybierałam się w maju: na legendarną inscenizację Calixta Bieita, z doborową, międzynarodową stawką solistów. Na razie nic z tego: zespół zaanonsował program do końca października: oprócz „pandemicznej” Carmen trzy krótkie opery dziecięce – jedna na małej scenie, dwie w foyer – oraz dwa wykonania koncertowe, pierwszego aktu Walkirii i Pucciniowskiej jednoaktówki Siostra Angelica. Norwegia jest jedną z najbogatszych i najwyżej rozwiniętych demokracji w Europie. Im się nie śpieszy. Lepiej poczekać i dać szansę młodym, początkującym artystom, niż zmarnować gwiazdorski potencjał, zakładając nieunikniony koniec świata.

Fotel zdobyć fortelem

Dawno nie miałam aż tak silnego poczucia, że funkcjonuję w jakiejś równoległej rzeczywistości. Pandemia ruszyła z kopyta, na co świat zareagował gremialnym pakowaniem walizek i rozjechaniem się we wszystkie strony na upragnione wakacje. Teatry operowe w krajach anglosaskich uprzedzają, że przymusowa przerwa może się przeciągnąć aż do 2021 roku, tymczasem Jonas Kaufmann fotografuje się w kumpelskim uścisku z innymi gwiazdami nadchodzącego spektaklu Aidy na Piazza del Plebiscito w Neapolu (jak trafnie skomentował pewien internauta, „What can possibly go wrong in Italy?”). Organizatorzy polskiego życia muzycznego wahają się między przeniesieniem wszystkiego do sieci a puszczeniem wszystkiego na żywioł. Będzie ciekawie. W większości oper i sal koncertowych w Europie wprowadzono drastyczne ograniczenia: zarówno krytycy, jak i melomani przebierają już nogami w długaśnych kolejkach, czekając na ostateczne decyzje o przydziale miejsc. Pocieszmy się – kierownicy działu organizacji widowni zawsze mieli pod górkę. O tym i o innych, do dziś aktualnych paradoksach życia muzycznego pisałam dokładnie dziesięć lat temu w jednym z mysich felietonów. A nuż kogoś rozbawi.

***

Tu jeszcze lato nie rozkwitło, a my poczuliśmy się całkiem niepotrzebni. Gospodarz naszej nory oświadczył, że już nas nie chce i może nas przekazać komuś innemu – wraz z norą i zobowiązaniami. Ser nam się kończy, nowy numer nie trafił o czasie do sprzedaży, więc się martwimy, przez co przegryzą się nasze prapraprawnuczęta. Trochę nam się humor poprawił, kiedy w numerze 5-6/1960 „RM” znaleźliśmy przepis na zwiększenie dystrybucji, zastosowany przy okazji VI Konkursu Chopinowskiego:

Bileterzy Filharmonii Narodowej sprzedają każdy numer naszego pisma w ilości 500 egzemplarzy w czasie przerw koncertowych. Na okres Konkursu „nakład” został podniesiony do 750 egzemplarzy. Kierownik organizacji widowni, pan Konrad Urbański, tak sobie radził z rozprzedażą:
Przed jego pokojem – długi ogonek klientów czekających na możliwość zdobycia wejściówki na  przesłuchania. Wchodzi pierwszy interesant, student szkoły muzycznej.
– Panie Kierowniku, dwie wejścióweczki, sam jestem studentem klasy fortepianu, tak chciałbym posłuchać…
– Dobrze, oczywiście chętnie Panu załatwię… (kordialnie do studenta) A jak się Panu podobał ostatni numer „Ruchu Muzycznego”?
– Jeszcze nie czytałem…
– Jak to? Pan jeszcze nie czytał? To pan się zupełnie nie interesuje muzyką! Jak można chodzić na Konkurs, a nie czytać „Ruchu”? (ręka wypisująca już wejściówkę zatrzymuje się). Przepraszam, nie będę Panu mógł dać biletu…
Kiedy w długim ogonku czekających rozeszła się wiadomość o tej rozmowie, po chwili wszyscy stali z pismem muzycznym w ręku…

Fot. Getty Images

Ha! Aż nam się wierzyć nie chce, że połowa dzisiejszego nakładu rozprzedawała się w samej tylko FN. Choćby fortelem, ale i tak zazdrość… Kierownicy organizacji widowni nie muszą się dziś fatygować wypisywaniem wejściówek. Dość mają pracy z wypełnianiem zaproszeń – bo naprawdę niełatwo tak dobrać publiczność, by w fotelach nie zasiadł nikt zainteresowany muzyką. W razie czego mogą skorzystać z doświadczeń ABW i spytać, komu bardziej należy się miejsce w loży honorowej: abonentom „Linii Otwockiej” czy „Przeglądu Papierniczego”.
Inna sprawa, że Krystyna Rawicz sarkała już na ówczesnych bywalców Konkursu:

Sądzę, że nie odkryję Ameryki stwierdzając, że trzy czwarte sali to publiczność nigdy nie oglądana w filharmonii przez stałych bywalców – i to właśnie stanowi ów niecodzienny smaczek dla obserwatora. Z pasją teoretyka dzielę tych ludzi na różne kategorie.
Pierwsza grupa, typowo snobistyczna, traktuje filharmonię jak pewnego rodzaju „salon”, w którym wypada się „pokazać”. Można by snuć optymistyczne refleksje o wzroście kultury w społeczeństwie. Kilkadziesiąt lat temu tego rodzaju „obowiązkową” imprezą towarzyską było przyjęcie u hrabiego Iksa, dziś stał się nią konkurs chopinowski. Lornetuje się z przejęciem toalety, fryzury, wyszukuje znajomych. Równolegle z konkursem pianistycznym odbywa się nieoficjalny konkurs mody, wybory „miss filharmonii” itp. Twarze tych ludzi pozostają nieskalane przeżyciem muzycznym, co im jednak nie przeszkadza odczuwać jakiegoś szacunku dla wielkiego kompozytora („Moja pani, ile ten Chopin nakomponował, grają blisko dwa tygodnie i nie mogą skończyć”).
Inna grupa to szlachetni amatorzy muzyki, nie znający się wprawdzie na niej, ale słuchający z przejęciem nie udanym, ze wzruszającym skupieniem. Tak samo zapewne słuchają walca Chopina, odegranego na pianinie w kółku rodzinnym. Mają skromne wymagania, ale wierzę, że szczerze reagują na muzykę. Ludzie ci biegli nieraz wprost z pracy, zwyczajnie ubrani, bez chęci imponowania strojami, przychodzili z entuzjazmu dla samej muzyki i bili szczerze brawo wszystkim bez wyjątku. W przerwie usiłowali spotkać się z jakąś fachową oceną, skromnie czekali z wypowiedzią własnego zdania, aby dopiero po uzyskaniu pewności pogrążyć się spokojnie w zachwycie. To jest najbardziej wdzięczna kategoria słuchaczy. Notowali też uwagi na programach, a jakże! Zaglądając przez ramię wyczytałam o jednym z pianistów: „miły, młody chłopczyk”, a o drugim: „miał czerwony krawat”. Proszę mnie nie posądzać o złośliwość, uważam, że to lepsze, niż pisanie uwagi: „znakomity” przy słabym wykonaniu. 
Przejdę teraz do jeszcze innych słuchaczy. Są to ludzie, którzy po wieloletniej nieobecności nagle ukazali się na horyzoncie. Widywało się starych znajomych, obserwowało się wzruszające spotkania. Ci słuchacze rzadko są widziani na koncertach, przeważnie z powodu warunków pracy, braku czasu, siły i pieniędzy. Przemykali się cichutko na swoje miejsca, często nie znając w ogóle topografii filharmonii. Spotkałam parę takich osób, o których nie wiedziałam nawet czy żyją. Dopiero taka impreza, przypadkowy bilet, sprawiły, że przyszli, aby wysłuchać dawno nie słyszanego Chopina.

Kolejny Konkurs zbliża się wielkimi krokami. Jak to dobrze: spróbujemy zdobyć jakieś przypadkowe bilety, gdyż z powodu warunków pracy, braku czasu, siły i pieniędzy na inne nie możemy liczyć, i może spotkamy parę gryzoni, o których nie wiemy nawet, czy żyją. Bo o Chopinie lepiej porozmawiać z kimś niewtajemniczonym. Tak przynajmniej uważał Paweł Hertz, autor Rozmyślań laika o muzyce:

O muzyce prawie nie śmiem myśleć. Bogactwo teorii, ogromny warsztat muzyka, świadomość, jak wielkiej trzeba wiedzy do napisania najprostszego muzycznego „kawałka” wprawia mnie zawsze w onieśmielenie. Obraz na który patrzę, książka którą czytam, są, trwają przede mną, można do nich wrócić, rozpatrywać kolejno te ich fragmenty, które wydają się niejasne. Muzyka istnieje tylko jak gdyby w czasie, nie ma jej w przestrzeni. Owa niestatyczność muzyki sprawia najpewniej, że tak trudno jest uchwytna dla ludzi niewtajemniczonych w jej technikę, nie obznajomionych z jej warsztatem. A przecież dla muzyków przede wszystkim powinny być zajmujące uwagi czynione o ich sztuce przez niewtajemniczonych, podobnie jak się to dzieje względem malarstwa czy literatury.
W moim początkowym wychowaniu muzyka odgrywa rolę podobną, jak literatura czy malarstwo. Była częścią jakiejś większej całości, którą określano w moim środowisku domowym ogólną nazwą: kultura.

Przydałoby się więcej takich laików, jak Paweł Hertz. Zupełnie niewtajemniczonych literatów, którzy nie śmieli dociekać, dlaczego „w słynnej scenie muzycznej w Czarodziejskiej górze Tomasza Manna Hans Castorp rozmyśla o sprawach najważniejszych przy akompaniamencie śpiewu Walentego z Fausta”. Podobnego zdania byli członkowie zespołu redakcyjnego „Ruchu Muzycznego”, którzy suszyli głowę Zygmuntowi Mycielskiemu, on zaś później się skarżył, jakie to ma Kłopoty z literatami:

– To co? Breza będzie pisał o muzyce, czy Rudnicki?
– Może Rudnicki, Hertz, Broszkiewicz i Waldorff też. Słonimskiego spotkałem w kawiarni. Obiecuje wspomnienia, ale mówi, że są nieprzyzwoite. Andrzejewski wyjechał zagranicę, Choromański…
– O widzi pan. Choromański przecie znał dobrze Szymanowskiego.
– Wszyscy znali Szymanowskiego – to nie popycha nas naprzód.
– Dobrze, dobrze, panowie – wtrąca Pociej – ale trzeba tu naprawdę dać coś muzycznego do numeru.
– Ty nam lepiej nie zalepiaj pisma muzykologią – wyrokuje Erhardt. – Na muzykologię mamy czas, tymczasem trzeba łapać czytelnika. Nie słyszałeś, co mówił minister? Utną kredyty, i będzie po krzyku.
– Minister ministrem, a pismo nie może rezygnować z poziomu, musi walczyć.

I tu Pociej nie ma racji. Ministrów nie wolno lekceważyć. Zwłaszcza Prezesów Rady Ministrów. O wpływie premierów na dobrostan Opery Warszawskiej pisze dobitnie Piotr Rytel (bynajmniej nie laik, tylko ówczesny rektor Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Sopocie), w artykule Muzyka a społeczeństwo:

W latach międzywojennych Opera nie była upaństwowiona. Była to instytucja „miejska” – jeden z teatrów, podległych prezesowi, wyznaczonemu przez Zarząd miasta. Fundusze asygnowane na prowadzenie Opery były zbyt szczupłe. Rząd pokrywał częściowo deficyty, ale niezbyt chętnie. Dopóki premierem był profesor Bartel – fanatyczny wielbiciel „Strasznego dworu” i miłośnik opery – sytuacja była łatwiejsza, ale gdy władzę objął Sławoj-Składkowski – nastąpił całkowity kryzys. Były to ostatnie lata przed wojną, dla Opery Warszawskiej wprost rozpaczliwe…

Sławoj-Składkowski wydał za to rozporządzenie nakazujące stawianie wychodków na wsiach i stworzył oddziały policji wyspecjalizowane w rozbijaniu zgromadzeń bez użycia broni palnej. O upodobaniach muzycznych obecnego premiera nie mamy pojęcia. O ministrze kultury wiemy, że jest miłośnikiem plenerowych przedstawień Strasznego dworu i fanatycznym wielbicielem dyrektora Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. Ponieważ bardzo nam zależy na utrzymaniu naszej przytulnej nory i dalszej egzystencji „Ruchu Muzycznego”, bez którego nie mielibyśmy tyle uciechy z grzebania w starych szpargałach, zamykamy pyszczek i wchodzimy pod miotłę. Zwłaszcza że z Rozwiązania eliminatki z Nr 2 dowiedzieliśmy się, co następuje:

Nic tak nie wzmaga sił przeciwnika, jak wyrządzona mu krzywda (I. Paderewski). Wyrazy pomocnicze: kotły, puzon, gawot, tango, rondo, wiola, kozak, kadryl, Haydn, H-dur, Liszt, lutnia, blues.

Wzięliśmy sobie do serca. Ostatecznie Paderewski też był premierem. Na konferencji pokojowej w Wersalu spotkał się nawet z premierem Francji. Clemenceau bardzo się ucieszył ze znajomości z mistrzem fortepianu. Paderewski na to, że jest teraz Prezydentem Ministrów. Odpowiedź brzmiała: „Mój Boże, co za upadek”. Wniosek? Dyletanci w polityce są widocznie mniej wpływowi niż laicy w muzyce, co przypomina ku przestrodze

MUS TRITON

Słodka Maartje

„Kurier Częstochowski” – pierwsza gadzinówka III Rzeszy w Generalnym Gubernatorstwie – pod datą 19 maja 1940 roku donosiła z triumfem o przełamaniu linii Maginota na odcinku blisko stu kilometrów i „nadzwyczajnych sukcesach jednego zmotoryzowanego pułku strzelców”. Pięć dni wcześniej, po kapitulacji Holandii, skończyła się bitwa o Flandrię, traktowana jako wstęp do kampanii francuskiej. Trzymały się jeszcze oddziały na południowym zachodzie kraju. Kiedy dziennik wyszedł spod prasy, w zasadzie było już po wszystkim: „W Holandii jest w toku zdobycie wyspy i prowincji Zelandia. Wyspa Tholen wczo­raj kapitulowała”. Niewielka gmina Tholen składała się wówczas właściwie z dwóch wysepek – w czasie okupacji była kilka razy strategicznie zalewana, żeby ograniczyć mobilność mieszkańców. W lutym 1944 Niemcy zalali ją niemal całkowicie. Jesienią umocnieni żołnierze Wehrmachtu prowadzili kolejne akcje zalewowe w ujściu Skaldy, chcąc opóźnić natarcie aliantów. Seria operacji wojskowych, prowadzonych przez 1 Armię Kanadyjską z udziałem jednostek kanadyjskich, polskich i brytyjskich, trwała do 8 listopada. Ostatni niemiecki punkt oporu na wyspie Walcheren poddał się dwa dni później.

Maartje nie dożyła tych dramatycznych wydarzeń. Zmarła w stolicy gminy Tholen, w domu swej siostry Antje, 28 stycznia 1944 roku, w wieku niespełna 53 lat. Wojenna ewakuacja na Zelandię tylko przypieczętowała życiową klęskę śpiewaczki. Jej kariera skończyła się na dobre w 1941 roku – odmową przystąpienia do Nederlandsche Kultuurkamer. Pasmo jej największych sukcesów przerwały choroba i nieuregulowany tryb życia – zanim jeszcze dobiegła czterdziestki.

Urodziła się w Koudekerk aan den Rijn na południu Holandii, 27 lutego 1891 roku, jako szósta córka szanowanego rzeźnika Pietera Offersa. Na szczęście po niej przyszedł na świat wymarzony syn i Masje z domu van Vliet mogła wreszcie odsapnąć. Kiedy Maartje miała niespełna dwa latka, rodzina przeprowadziła się do Hagi. Pani Offers znów odetchnęła: w maleńkim Koudekerk płacz najmłodszej córeczki niósł się ponoć aż na drugi brzeg Renu.  Odkąd dziewczynka podrosła, udało się zainteresować ją muzyką i w stolicy Zuid-Holland uczynić lepszy użytek z jej stentorowego głosu. Maartje zaczęła od występów w szkółce niedzielnej, po których nadeszły koncerty w miejscowych kościołach. Zachęcona przez pastora jednego z nich, niejakiego pana van Ramshorsta, nastolatka podjęła regularne lekcje fortepianu, później zaś śpiewu – u Arnolda Spoera, cenionego barytona, dyrygenta i pedagoga Koninklijk Conservatorium w Hadze. Kontynuowała naukę w Rotterdamie, u Pauline de Haan-Manifarges, która zasłynęła między innymi jako pierwszych wykonawczyń partii altowej w III Symfonii Mahlera. To ona postanowiła uczynić z niej „prawdziwy” holenderski kontralt i zapewnić jej gładki start w repertuarze oratoryjnym.

Maartje Offers

Swój pierwszy poważny koncert Maartje dała w wielu zaledwie dziewiętnastu lat, z towarzystwem orkiestrowym Euterpe w Lejdzie. Niespełna pięć lat później zaskoczyła wszystkich dotychczasowych mentorów, decydując się na karierę w operze. Zadebiutowała 8 maja 1915 roku w Nieuwe Nederlandsche Opera w Rotterdamie, w partii Mary w Latającym Holendrze. Po dwóch sezonach podpisała kontrakt z Opéra Royal Français w Hadze – na występy w tytułowej roli Dalili w operze Saint-Saënsa, u boku słynnego Jacquesa Urlusa. Odniosła spektakularny sukces: w 1920 kilkakrotnie zaśpiewała Dalilę w Operze Paryskiej, gorąco komplementowana przez samego kompozytora.

W następnych latach związała się z kilkoma efemerycznymi zespołami operowymi, między innymi z trupą Willema van Korlaara juniora, z którą występowała w Hadze, Amsterdamie i Rotterdamie – głównie w repertuarze włoskim i francuskim, choć próbowała też swoich sił jako Magdalena w Śpiewakach norymberskich, Erda w Zygfrydzie i Fryka w Walkirii. Po bankructwie kompanii i rozwodzie z pierwszym mężem, adwokatem i agentem ubezpieczeniowym Johanem van der Meerem, w desperacji dołączyła do grupki włoskich śpiewaków, którzy właśnie rozwiązywali swoje kontrakty w Holandii. Był wśród nich baryton Lorenzo Conati, który namówił Maartje, żeby zgłosiła się na przesłuchania w mediolańskiej La Scali. Toscanini zastrzygł uszami, postanowił jednak ją sprawdzić: dał jej sześć tygodni na opanowanie sześciu wymagających ról mezzosopranowych, i to po włosku. Zawzięła się i dostała angaż w sezonie 1924/25, nigdy jednak nie zaśpiewała pod batutą Toscaniniego. Prawdę powiedziawszy, częściej niż w La Scali gościła na deskach La Fenice w Wenecji.

Jako Fryka w Walkirii

Pobyt we Włoszech poświęciła na rozwój techniki wokalnej i próby uporządkowania życia osobistego. Rozszerzyła skalę do przeszło trzech oktaw, wolumen zaś do tego stopnia, że podczas nagrań stawiano ją tyłem do aparatury rejestrującej dźwięk. W Mediolanie wdała się w romans z Diederikiem van Buurenem, młodszym o dziesięć lat dyrygentem-amatorem, który wkrótce potem został jej drugim mężem. W 1926 roku otworzyła się przed nią kolejna szansa: Willem Mengelberg zaproponował jej trzymiesięczne występy w Nowym Jorku z II Symfonią Mahlera. Skorzystała z zaproszenia, ale kontrakt nie wyszedł jej na zdrowie. Zjechała do Włoch wyczerpana, wywiązała się z reszty zobowiązań i wróciła do Holandii. Niedługo później zyskała życzliwe zainteresowanie Sir Thomasa Beechama, który w lutym 1928 roku ściągnął ją na tournée po Anglii, Szkocji i Irlandii. Dokonał z nią kilku nagrań, między innymi Sea Pictures Elgara, miał też nadzieję, że Offers znajdzie się w stałym zespole Beecham Opera Company, przedsięwzięcie nie doszło jednak do skutku.

Maartje przestała za sobą nadążać. Znów się rozwiodła, by po trzech miesiącach wyjść za mąż po raz trzeci, tym razem za sporo starszego bankiera Willema Eigemana. I ten związek nie przetrwał. Z żadnego nie doczekała się potomstwa. Od 1928 roku pojawiała się na scenie sporadycznie. Zaczęła mieć kłopoty z oddechem, zlekceważyła pierwsze objawy cukrzycy, które w krótkim czasie doprowadziły ją do monstrualnej otyłości. Po raz ostatni wyszła na deski w 1936 roku, jako Rossweisse w przedstawieniu Walkirii dla Towarzystwa Wagnerowskiego w Amsterdamie. Cztery lata później dała ostatni koncert, w plażowym kurorcie Scheveningen, z kilkoma ariami ze swych ulubionych oper. Próbowała uczyć śpiewu, ale żaden z jej podopiecznych nie zrobił większej kariery.

W maju 1943 roku Niemcy zarekwirowali jej mieszkanie w Hadze. Maartje przeprowadziła się do niewielkiego domu na obrzeżach Eerbeek w Geldrii. Bez dostępu do insuliny, bez dostatecznej siły woli, żeby przynajmniej przestrzegać diety, doprowadziła się wkrótce do takiego stanu, że starsza siostra Antje musiała zabrać ją do siebie na wyspę Tholen. Było już za późno. Po kilku tygodniach Offers zmarła na zapalenie trzustki.

Skromna, życzliwa, uwielbiana przez publiczność słodka Maartje podzieliła los wielu obiecujących śpiewaków, których kariera potoczyła się nie całkiem zgodnie z przewidywaniami. Trudno rozstrzygnąć, co było główną przyczyną jej zawodowego upadku. Niedojrzałość emocjonalna? Zaniedbana cukrzyca? A może po prostu wyczerpanie aparatu wokalnego, wepchniętego na siłę w szufladkę z napisem „holenderski kontralt”. Offers miała niespotykanie szeroką skalę, piękne i wyważone doły, barwa jej głosu zdaje się jednak wskazywać, że mogłaby liczyć na znacznie lepsze widoki na przyszłość jako giętki, wyrazisty sopran dramatyczny. Dobrze, że jej śpiew zachował się w stosunkowo licznych nagraniach. Źle, kiedy pomyśleć, że jej talent poszedł na marne – mimo kontaktów z tyloma ówczesnymi mistrzami batuty.