Naprzód, Aafje, już niedaleko

Nienawidziła swoich nagrań. Potrafiła wyjść ze studia w środku wykonania utworu, pomstując na czym świat stoi. Nie rozpoznawała swojego głosu w odsłuchu, w głębi duszy była przekonana, że w rzeczywistości brzmi zupełnie inaczej, że rejestracja fonograficzna pozbawia jej śpiew tego, co w nim najistotniejsze, a co sama nazywała „ziarnem”. Zupełnie jak Roland Barthes, który używał zwrotu „grain de la voix” na określenie indywidualnych, osobniczych cech głosu ludzkiego, nacechowanych u każdego innymi doświadczeniami, wzbudzającymi często skrajnie odmienne emocje. Ziarno głosu wymyka się hermeneutyce – to muzyka zmysłowa, obleczona w ciało. Nagranie często pozbawia głos ludzki tych znamion erotyzmu, przypomina zdjęcie kochanki, które nie odda zapachu jej skóry. A mimo to głos Aafje Heynis – nawet słuchany z płyty – pobudza w mózgu obszary, które ten zapach umieją zrekonstruować w wyobraźni. I jest jedno jedyne nagranie, w którym sama śpiewaczka owego ziarna się dopatrzyła. Ale o tym za chwilę.

Heynis urodziła się 2 maja 1924 roku nieopodal Haarlemu, w miasteczku Krommenie, które dziś wchodzi w skład aglomeracji Zaanstad w Holandii Północnej. Nigdy nie myślała o karierze muzyka, bo w domu i tak wszyscy grali albo śpiewali: matka, siostra, ojciec – z zawodu kierowca autobusów – który akompaniował całej rodzinie na fisharmonii. Mała Aafje została przyjęta do chóru kościelnego w wieku czterech lat. Jeszcze jako nastolatka chciała zostać pielęgniarką albo zająć się projektowaniem szykownych damskich kreacji. Na szczęście chórmistrz Jan Mienes zwrócił uwagę na jej niezwykły głos i posłał ją do Amsterdamu na lekcje u mezzosopranistki Jo Immink, wybitnej pedagog i śpiewaczki koncertowej, słynnej z interpretacji muzyki Bacha, Beethovena, Brucknera, Haydna, Mahlera i Mozarta. Na wstępnym przesłuchaniu Heynis zaśpiewała jej aranżację Chóru pielgrzymów z Tannhäusera. Pierwsza młodość Aafje przypadła jednak na trudne czasy wojenne i nie wiadomo, jak potoczyłyby się jej dalsze losy, gdyby nie pewne zdarzenie, do którego doszło na fali euforii w pierwszych dniach maja 1945 roku, kiedy wojska alianckie wyzwoliły Holandię spod okupacji niemieckiej. Jakiś mieszkaniec Krommenie wytoczył na ulicę pianino i zaczął na nim wygrywać pieśni patriotyczne. Wokół pianisty zgromadził się tłum przechodniów i zawtórował mu chóralnym śpiewem. Nagle ktoś krzyknął: „Zaczekajcie! W sąsiedztwie mieszka dziewczyna, która naprawdę umie to robić. Zaraz ją do was przyprowadzę”. Jak zapowiedział, tak też uczynił, choć nieśmiała Aafje zapierała się rękami i nogami. Wreszcie otworzyła usta, z których popłynęły najczystsze dźwięki arii Dank sei dir, Herr, którą do dziś wielu uważa za utwór Händla, choć wszystko wskazuje, że ten genialny pastisz wyszedł spod pióra berlińskiego chórmistrza Siegfrieda Ochsa. Ludzie stali w milczeniu i płakali jak bobry. Sama Heynis przyznała, że w tamtej chwili rozpierało ją szczęście, jakiego już nigdy nie miała doświadczyć. Może dlatego na próżno szukała w swoich nagraniach zagubionego ziarna głosu, które padło tamtego dnia między kostki brukowe w Krommenie.

28743

Odnaleźli je wszakże inni, którzy nie chcieli już tego głosu utracić. Wkrótce po wojnie Aafje podjęła dalsze studia wokalne, najpierw u znakomitej sopranistki Aaltje Noordewier-Reddingius, ulubionej śpiewaczki Mengelberga i niezrównanej wówczas interpretatorki dzieł Bacha, później także u jej ucznia, wspaniałego barytona Laurensa Bogtmana. Wreszcie trafiła na Wyspy, do Roya Hendersona, który święcił podobne tryumfy w barytonowych partiach Mozartowskich, jak w repertuarze oratoryjnym, przede wszystkim w utworach Elgara, Vaughana Williamsa, Bacha i Mendelssohna. W latach czterdziestych zasłynął też jako nauczyciel legendarnej kontralcistki Kathleen Ferrier, z którą później często porównywano Aafje Heynis. Jak podkreślał sam Henderson, zupełnie niesłusznie, bo obydwie reprezentowały całkiem odmienne style śpiewu kontraltowego: o ile ciemny, głęboki głos Ferrier stał się z czasem niedoścignionym wzorem dla wielu śpiewaczek, o tyle skupiony, nieziemsko spokojny śpiew Heynis, przywodzący raczej skojarzenia z rzemiosłem Alfreda Dellera, był później naśladowany przez falsecistów. Co nie zmienia faktu, że Henderson wywróżył jej wspaniałą karierę, właśnie z powodu niezwykłej barwy, połączonej z fenomenalną techniką oddechową, niepospolitą muzykalnością i wielką dyscypliną wewnętrzną.

Po powrocie do Holandii Heynis wzbudziła wielkie poruszenie występem w Rapsodii altowej Brahmsa z orkiestrą Concertgebouw pod batutą Eduarda van Beinuma, ucznia Mengelberga. Jej kariera rozwijała się odtąd nieprzerwanie, choć śpiewaczka miała już na zawsze związać się z repertuarem pieśniowym i oratoryjnym. Wbrew powszechnemu mniemaniu marzyła kiedyś o występach w operze. Zaśpiewała niewielką partię w Giulio Cesare na deskach Nederlandse Opera, znalazła się nawet wśród głównych kandydatek do roli Orfeusza w przedstawieniach opery Glucka pod dyrekcją Leo Driehuysa, ostatecznie jednak musiała ustąpić Anny Delorie. Pogodziła się z losem. Uznała, że śpiewanie w Pasji Mateuszowej daje jej co najmniej równe pole do popisu pod względem bogactwa prezentowanych środków wyrazu. Jej interpretacje Bacha do dziś zdumiewają nowoczesnością na tle przyciężkiej w naszych uszach gry ówczesnych orkiestr. Jej ujęcia partii solowych w utworach Vivaldiego, Händla, Mozarta i Beethovena ujmują prostotą i bezpośredniością. Jako Liedersängerin z równą celnością trafiała w idiom Schuberta i Wolfa, jak ludowych piosenek angielskich i francuskich. Pewien krytyk napisał kiedyś, że najbardziej charakterystyczną cechą jej śpiewu jest brak cech charakterystycznych. I wbrew pozorom w tych słowach kryje się pełen szacunku komplement: głos Heynis był głosem nieuchwytnym, nie z tego świata, wymykającym się wszelkim próbom definicji.

Pracowała pod batutą największych: Eugena Jochuma, Otto Klemperera, Antala Dorátiego, Igora Markevitcha, Ericha Kleibera, Charlesa Muncha. W pieśniach akompaniował jej między innymi Irwin Gage, partner Janowitz, Ludwig i Norman, jeden z najwybitniejszych ówczesnych znawców kameralistyki wokalnej. Młodego Haitinka tak zachwyciła szczerością i mądrością interpretacji Urlicht z II Symfonii Mahlera (to w istocie „Todesgebet”, czyli modlitwa u wezgłowia świeżo zmarłego), że dyrygent namówił ją do udziału w nagraniu, które z czasem zostało uznane za jedno z najwybitniejszych w dyskografii tego arcydzieła – płyta z Elly Ameling, chórem Groot Omroepkoor i orkiestrą Concertgebouw ukazała się w 1969 roku nakładem wytwórni Philips. Heynis zeszła z estrady stosunkowo wcześnie, w 1983, w związku z nieuleczalną chorobą swojego męża, adwokata Henka Daggera, z którym przeżyła wiele lat w bezdzietnym związku. Po jego śmierci zajęła się nauczaniem śpiewu, najpierw w konserwatorium w Arnhem, później prywatnie. W ostatniej dekadzie życia zmagała się z chorobą Alzheimera. Zmarła w nocy z 17 na 18 grudnia 2015 roku w domu opieki w Huizen.

Swoje nieuchwytne ziarno głosu dopadła tylko w jednym z nagrań: pieśni Nun wandre, Maria Hugo Wolfa, nagranej z Irwinem Gage’em w 1971 roku. „Naprzód, Mario, nie ustawaj: już niedaleko, już słychać pianie kogutów. Naprzód, kochanie, mój skarbie najdroższy, wkrótce będziemy w Betlejem”. Tam słychać prawdziwą Aafje Heynis. Już dotarła na miejsce.

Deep Graves and Red Clay

Two outsiders. Two victims of persecution whose lots in life became entwined for the long term. A Gentile and a Jew who shared inspirations in a much greater degree than one would suppose on the basis of their complicated lots in life. This month marks a 20th anniversary of the death of an outstanding Polish-Jewish composer Mieczysław Weinberg, who was a fast friend of Dmitri Shostakovich. The newest album released by Stowarzyszenie Muzyki Polskiej (Association of Polish Music) features soprano Elżbieta Szmytka and pianist Grzegorz Biegas performing Weinberg’s Jewish Songs op. 13 and 17, as well as Shostakovich’s Piano Sonata in B minor. Here is my text originally published in the programme book accompanying the aforementioned CD.

***

12141003_10207932863022873_3294146249006592109_o

Elżbieta Szmytka and Grzegorz Biegas during the recording session at NOSPR, Katowice. Photo: Paweł Orski.

When the Axis army struck the Soviet Union on 22 June 1941, Dmitri Shostakovich had been working at Leningrad Conservatory for four years already, trying to regain his position after a period of great terror and dramatic conflicts with Stalinist censorship which had ended in, among other things, the withdrawal of his Symphony no. 4. In a surge of patriotic feelings, he had volunteered to take part in the Great Patriotic War, but was not accepted on account of a vision defect. Building of fortifications around Leningrad was begun, evacuations of the privileged were launched. Shostakovich remained in the city. He joined the fire brigade and took shifts standing watch on the roof of the Conservatory. In September, the Germans crossed the Moscow-Leningrad train line. Over 2.5 million civilians were stuck in the Siege of Leningrad. A month later, the composer decided to evacuate. He managed to get to Moscow, from whence he was transferred by train to Kuibyshev, where he finished work on the Leningrad Symphony. In the spring of 1943, he returned to Moscow.
In September 1939, the 20-year-old Mieczysław Weinberg escaped Warsaw to the East, as did many other Polish Jews. His father, mother and sister died in 1943 at the Trawniki concentration camp during Operation Harvest Festival, carried out at Himmler’s command. That same year, Weinberg ended his nomadic life. After two years in Minsk, Belarus, as well as evacuation to Tashkent, he settled for the rest of his life in Moscow – at the urging and thanks to the support of Shostakovich, who had been enchanted with the young composer’s Symphony no. 1. They took up residence in the same neighborhood. They became friends. They were bound by a commonality of spirit, morality and aesthetic principles.
Shostakovich wrote his Sonata in B minor just before moving from Kuibyshev to Moscow, in the first few months of 1943. After a lengthy pause in composition for piano, he was clearly struggling with the material: he created a heterogeneous work, in the first movement dramatic, revealing his mastery in use of counterpoint; in the second, restrained and clearly tending towards Neoclassicism; in the third, full of emotion, bringing to mind associations with the finale of Chopin’s Sonata in B-flat minor. It is a music of conflict, considerably closer in language to the Leningrad Symphony (or the ‘wartime’ sonatas of Prokofiev) than to the Sonata op. 12, written 17 years earlier. That one had been written in a spirit of Russian Modernism; this one fits rather into a continuation of German Romanticism’s legacy. His contemporaries were disappointed by it. Today, it is striking as a testimony of those days when ‘it was difficult to live’ for Shostakovich; but at the same time, it is intriguing as a herald of the mature works of the middle period of his œuvre.
Weinberg’s two song cycles, the so-called Children’s Songs op. 13 and the Jewish Songs op. 17, are linked by a very peculiar bridge. The first were written while he was still in Tashkent, in 1943, to texts by Isaac Leib Peretz, a classic of Jewish literature who came from a Sephardic family that had settled in Zamość. The background for the second cycle is a set of poems by Shmuel Halkin, one of the leading figures in Yiddish literature in the Soviet Union, an author basically unknown in Poland. For the most part, the Children’s Songs convey an impression of simplicity and cheerfulness of mood. The subject of the songs from op. 17 is the drama of the Patriotic War. More careful analysis, however, reveals an intense connection between them: both cycles are basically a protest against war – the one perceived naïvely through a child’s eyes, and the one experienced deeply by an adult. The culminating points of the two opuses are the penultimate songs: ‘Der yesoymes brivele’, the letter of an orphan to his dead mother; and ‘Tife griber, royte leym’ – the story of the mass executions of Jews in Babi Yar, in which at least 30 000 people died.
Much has been written lately about Shostakovich’s influence on Weinberg. Less about inspirations flowing in the other direction. But it is difficult to imagine that the cycle Jewish Folk From Poetry, and especially the last symphonies of Shostakovich, were written without knowledge of the experiences of the refugee from Warsaw. For both of them, those ‘tife griber, royte leym’ – deep graves and red clay – became a metaphor for despised outcasts whose œuvre threatened the unity of an oppressive world order.
Translated by Karol Thornton-Remiszewski

Tife griber, royte leym

Za cztery dni, 26 lutego, minie dwadzieścia lat od śmierci Mieczysława Wajnberga, kompozytora wciąż u nas niedocenianego, przez niektórych wręcz lekceważonego. Z tym większą przyjemnością anonsuję płytę z jego pieśniami żydowskimi, nagraną przez polskich artystów – znakomitą sopranistkę Elżbietę Szmytkę oraz uznanego pianistę i akompaniatora Grzegorza Biegasa – która ukaże się w rocznicę nakładem Stowarzyszenia Muzyki Polskiej. Płytę, w której powstaniu mam swój skromny udział: jako uczestniczka dwuosobowej burzy mózgów z Pawłem Orskim, który przystał na sugestię, żeby cykle pieśniowe Wajnberga uzupełnić Sonatą h-moll Szostakowicza, powstałą w tym samym czasie, co Pieśni dziecięce op. 13, później zaś autorka tekstu do książeczki programowej. Już za chwilę będzie można posłuchać. Tymczasem przedstawiam Państwu wspomniany tekst, który – mam nadzieję – wprowadzi przyszłych słuchaczy w klimat tej niezwykłej muzyki.

***

okładka front weinberg

Dwóch outsiderów. Dwie ofiary prześladowań, których losy splotły się na długie lata. Goj i Żyd, którzy dzielili się inspiracjami w znacznie większym stopniu, niż można by przypuszczać na podstawie ich powikłanych losów.
Kiedy armia państw Osi uderzyła na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku, Dymitr Szostakowicz pracował już od czterech lat w Konserwatorium Leningradzkim, próbując odzyskać pozycję po okresie wielkiego terroru i dramatycznych potyczkach z cenzurą stalinowską, które skończyły się między innymi wycofaniem IV Symfonii. W porywie uczuć patriotycznych zgłosił się na ochotnika do udziału w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, ale go nie przyjęto ze względu na wadę wzroku. Zaczęła się budowa umocnień wokół Leningradu, ruszyły ewakuacje uprzywilejowanych. Szostakowicz został w mieście. Wstąpił do straży pożarnej i pełnił dyżury na dachu Konserwatorium. We wrześniu Niemcy przekroczyli linię kolejową Moskwa-Leningrad. W kotle leningradzkim utknęło ponad dwa i pół miliona cywilów. Miesiąc później kompozytor zdecydował się na ewakuację. Przedostał się do Moskwy, skąd przerzucono go pociągiem do Kujbyszewa, gdzie skończył prace nad Symfonią Leningradzką. Wiosną 1943 roku dotarł z powrotem do Moskwy.
We wrześniu 1939 roku dwudziestoletni Mieczysław Wajnberg uciekł z Warszawy na Wschód, jak wielu innych polskich Żydów. Ojciec, matka i siostra zginęli w 1943 roku w obozie w Trawnikach, podczas Operacji „Dożynki”, przeprowadzonej na rozkaz Himmlera. W tym samym roku Wajnberg zakończył swoją tułaczkę. Po dwóch latach w białoruskim Mińsku i ewakuacji do Taszkientu osiadł na resztę życia w Moskwie: za namową i wsparciem Szostakowicza, który zachwycił się I Symfonią młodego kompozytora. Zamieszkali w sąsiedztwie. Zaprzyjaźnili się. Połączyła ich wspólnota ducha, moralności i pryncypiów estetycznych.
Sonatę h-moll Szostakowicz pisał tuż przed przeprowadzką z Kujbyszewa do Moskwy, w pierwszych miesiącach 1943 roku. Po długiej przerwie w komponowaniu na fortepian wyraźnie zmagał się z materią: stworzył dzieło niejednorodne, w pierwszej części dramatyczne, ujawniające jego mistrzostwo w operowaniu kontrapunktem, w drugiej powściągliwe i wyraźnie neoklasycyzujące, w trzeciej pełne emocji, przywodzące na myśl skojarzenia z finałem Sonaty b-moll Chopina. To muzyka konfliktu, znacznie bliższa „wojennym” sonatom Prokofiewa i językowi Leningradzkiej Szostakowicza, niż wcześniejszej o siedemnaście lat Sonacie op. 12. Tamta powstała w duchu rosyjskiego modernizmu, ta wpisuje się raczej w kontynuację spuścizny niemieckiego romantyzmu. Współczesnych rozczarowała. Dziś wstrząsa jako świadectwo dni, kiedy Szostakowiczowi „żyć było trudno”, a zarazem intryguje jako zapowiedź dojrzałych dzieł środkowego okresu jego twórczości.
Dwa cykle pieśni Wajnberga, tak zwane Pieśni dziecięce op. 13 i Pieśni żydowskie op. 17, łączy przedziwna klamra. Pierwsze powstały jeszcze w okresie taszkienckim, w 1943 roku, do tekstów Icchoka Lejba Pereca, klasyka literatury żydowskiej, pochodzącego z osiadłej w Zamościu rodziny sefardyjskiej. Kanwą tych drugich są wiersze Szmuela Halkina, jednej z czołowych postaci literatury jidysz w Związku Radzieckim, autora właściwie nieznanego w Polsce. Pieśni dziecięce w większości sprawiają wrażenie prościutkich i pogodnych w nastroju. Tematem pieśni z op. 17 jest dramat Wojny Ojczyźnianej. Wnikliwsza analiza odsłania jednak dojmujące pokrewieństwa: w gruncie rzeczy obydwa cykle są protestem przeciwko wojnie, tej postrzeganej naiwnie oczami dziecka i tej przeżytej głęboko przez dorosłego. Punktami kulminacyjnymi obydwu opusów są pieśni przedostatnie: Der yesoymes brivele, list sieroty do zmarłej matki, oraz Tife griber, royte leym – opowieść o masowych egzekucjach Żydów w Babim Jarze, w których zginęło co najmniej trzydzieści tysięcy ludzi.
Dużo się ostatnio pisze o wpływie Szostakowicza na Wajnberga. Mniej o inspiracjach odwrotnych. A przecież trudno sobie wyobrazić, żeby cykl Z żydowskiej poezji ludowej, zwłaszcza zaś ostatnie symfonie Szostakowicza powstały bez znajomości doświadczeń uciekiniera z Warszawy. Owe „tife griber, royte leym” – głębokie groby i czerwona glina – stały się dla obu metaforą pogardzanych wyrzutków, których twórczość zagrażała jedności opresyjnego porządku świata.

Szalony dzień na koniec szalonego tygodnia

Wesele Figara to jedna z nielicznych oper – a może jedyna – w której próżno rozstrzygać, co jest prima, a co poi: la musica czy le parole. Muzyka jest w tym arcydziele tak organicznie zrośnięta z tekstem, że nawet głuchy nie pogubi się zawiłościach intrygi, a nieobeznany z konwencją XVIII-wiecznej komedii i tak da się porwać urodzie wdzięcznych arii i ansambli. Miłośników pełnokrwistego teatru muzycznego Le Nozze – zwłaszcza dobrze wykonane – wbija w fotel już podczas uwertury, a po finałowym „Questo giorno di tormenti” zostawia z głupkowatym uśmiechem błogości na twarzy.

Trudno więc się dziwić, że oczekiwania wszystkich uczestników i obserwatorów tegorocznej Akademii Mozartowskiej we Wrocławiu zogniskowały się na ostatnim wydarzeniu tygodnia, czyli koncertowym wykonaniu Wesela na estradzie Sali Głównej NFM. Soliści i zespoły pod batutą Giovanniego Antoniniego pieczołowicie cyzelowały na próbach każdy element interpretacji, muzycy angażowali się coraz bardziej w przedsięwzięcie i wprowadzili doń elementy gestu scenicznego, który miał dodatkowo wspomóc le parole Da Pontego i zapewnić odbiorcom przekonujący ekwiwalent przedstawienia w operze. W ostatnich dniach przed koncertem musieli trochę powściągnąć swoje zapały: po rozstawieniu mikrofonów i „okablowaniu” sceny przed planowaną transmisją w Dwójce wyszło na jaw, że z niektórych pomysłów na teatralizację występu trzeba niestety zrezygnować. Znieśli to jednak dzielnie i na próbie generalnej dali z siebie wszystko.

12719059_979348498780170_7707578875709246232_o

Veronica Cangemi (Zuzanna) i João Fernandes (Figaro). Fot. Bogusław Beszłej.

Właśnie. Nie wzięli pod uwagę, że tydzień pobytu w mieście, gdzie lutowa aura nasuwała raczej skojarzenia z kwietniem-pletniem, przede wszystkim zaś noclegi w hotelu, w którym klimatyzacja działała, jak chciała, a okna były zamknięte na cztery spusty, odbiją się w końcu na kondycji wokalnej śpiewaków i dadzą także w kość niektórym instrumentalistom. Po brawurowo zagranej uwerturze – na górnej granicy presto, szczęśliwie jednak nie zapędzonej – nastąpił moment konsternacji, bo Zuzanna (Veronica Cangemi) raz i drugi podejrzanie zachrypiała w średnicy, a Figaro (João Fernandes) sprawiał wrażenie, jakby całkiem stracił głos. I teraz uwaga, Czytelnicy: wbrew pozorom dalszy ciąg recenzji będzie nieprzerwaną kaskadą pochwał pod adresem wszystkich wykonawców. Inteligentny, cudownie muzykalny, obdarzony miodopłynnym, odrobinę nosowym basem Fernandes już w kawatinie „Se vuol ballare” dał mistrzowski popis markowania paskudnej niedyspozycji. W kolejnych aktach rozśpiewywał się stopniowo, ważył nadszarpnięty potencjał rozważnie i w akcie IV ukazał niemal pełnię swoich możliwości. Cangemi z drobnych zawirowań w przejściach między rejestrami uczyniła kolejny, bardzo przekonujący środek wyrazu. Olga Pasiecznik (Hrabina), zorientowawszy się, że na początku arii „Porgi amor” jest mocno pod dźwiękiem, wyciągnęła się z opresji niczym baron Münchhausen z bagna – równie skutecznie i niewiarygodnie, poprawiając intonację mądrym i stylowym kształtowaniem frazy. Pozostali soliści, na szczęście zdrowsi na ciele, urządzili pokaz wzorowej współpracy z partnerami na estradzie i bezpretensjonalnego śpiewu w najczystszym stylu mozartowskim.

Kto zechce, będzie mnożył zarzuty. Że Christian Senn (Hrabia) nie zawsze zdołał opanować swój szczodry wolumen, wypróbowany w tej samej partii choćby na scenie La Scali. Ale jakże on tę partię miał przemyślaną i dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach! Że Lo Monaco ma głos zbyt kobiecy w brzmieniu na Cherubina. No to ja odpowiem, że jeszcze się taka nie urodziła, żeby w tej roli wszystkim dogodziła (wyprzedzam atak: zaraz posypią się reklamacje, że Troyanos, że Jurinac, von Stade, może nawet Danco, co tylko utwierdza mnie w przeświadczeniu, że każdy słyszy tego „rozkochanego motylka” inaczej). Że co to za pomysł, by partie Doktora Bartola i Antonia obsadzić śpiewakiem, który z pewnością nie jest basem. Przyznaję, sama miałam wątpliwości, ale rozkoszując się barwnym, mistrzowsko prowadzonym barytenorem Tomáša Krála, który na dodatek okazał się świetnym aktorem, wyzbyłam się ich już w połowie I aktu. Owszem, Aleksandra Laskowska wypadła jeszcze dość blado w roli Marcelliny, ale przypuszczam, że to kwestia ośpiewania. Nie wszyscy lubią barwę głosu Aleksandra Kunacha, lecz jego ostry, bardzo precyzyjny tenor doskonale się sprawdził w charakterystycznych rolach Basilia i Curzia. Olga Pasiecznik, mimo pierwszych oznak zmęczenia aparatu wokalnego, wciąż stanowi klasę samą w sobie. Rozkosznej Barbarinie w ujęciu Franceski Aspromonte nie sposób było zarzucić czegokolwiek. A wspomniani już Cangemi i Fernandes stworzyli najbardziej przekonującą parę głównych protagonistów, jakiej można było w tej sytuacji oczekiwać.

12697363_979348605446826_6950281901635696340_o

Tomáš Král jako Doktor Bartolo (w roli Antonia występował bez marynarki, w koszuli rozchełstanej i z rozwichrzonym włosem). Fot. Bogusław Beszłej.

Dobrze spisał się Chór Festiwalowy NFM pod dyrekcją Agnieszki Franków-Żelazny. Wrocławska Orkiestra Barokowa, przygotowana przez Jarosława Thiela, grała z natchnionym zapałem, który tuszował drobne wpadki (częściowo też „zawinione” przez dyrygenta, który w najlepszej wierze wymuszał na instrumentalistach zdecydowane, chwilami nieco zbyt ostre akcenty). Dla malkontentów, którzy kręcili nosem na „polskich” dęciaków, mam złą wiadomość: otóż w partii pierwszego rogu niedysponowanego kolegę zastąpił w ostatniej chwili znakomity Edward Deskur, jeden z najbardziej doświadczonych wirtuozów waltorni naturalnej, stale współpracujący między innymi z Concentus Musicus Wien i Il Giardino Armonico. Kolejny dowód, jak mocno uprzedzenia rzutują na naszą percepcję.

Wartością dodaną niedzielnego koncertu okazało się również nowe tłumaczenie libretta, przygotowane przez Jakuba Puchalskiego z ogromną wiedzą i poczuciem humoru, współczesne, a zarazem osadzone w tradycji, odwołujące się tyleż do sprzeczek dzisiejszych kochanków, ile do najcelniejszych sformułowań Beaumarchais’go w słynnym przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Wprawdzie wyświetlający slajdy kilka razy pogubili się w ansamblach, a i niżej podpisana dołożyła swoje trzy grosze, bo przy opracowaniu tekstu przegapiła zbitkę w tekście, skutkiem czego nad głowami śpiewaków pojawiło się w pewnej chwili zagadkowe zdanie: „Dwie wieśniaczki stali w uczuciach”. Nie zaburzyło to jednak odbioru całości, a miłośnikom Le Nozze podrzuciło niespodziewany bonmot. Otóż rzeczywiście, stoimy w uczuciach do tej opery po kolana i ani myślimy wychodzić.

12716350_979348495446837_4707810961573516682_o

Giovanni Antonini. Fot. Bogusław Beszłej.

Ale trochę nam smutno. Rozglądam się po repertuarach moich ulubionych oper i dostrzegam dziwne zbiegi okoliczności. Cztery dni temu we Wrocławiu Wesele w NFM (tylko raz, w wykonaniu koncertowym), w Welsh National Opera akurat dziś premiera nowej inscenizacji Tobiasa Richtera (w pierwszym sezonie pójdzie kilkanaście razy, w siedmiu teatrach Walii i Anglii). Za miesiąc z kawałkiem wykonanie koncertowe Ariodante w ramach współorganizowanego przez Dwójkę i WOK cyklu radi/O/pera, między innymi z udziałem Olgi Pasiecznik. Poprzedzone trzema spektaklami w Operze Kameralnej, w reżyserii i scenografii Krzysztofa Cicheńskiego, o którego Pajacach w Teatrze Wielkim w Poznaniu pisałam ciepło na łamach „Teatru”. Miejmy nadzieję, że na trzech przedstawieniach się nie skończy i spektakl będzie wracał w kolejnych sezonach. Bo w Operze Szkockiej Ariodante ruszył akurat przedwczoraj, w znakomitej obsadzie, w nowej koncepcji scenicznej Harry’ego Fehra, którego w listopadowych wędrówkach wychwalałam przy okazji Orlanda w WNO. Nie dajmy się zwariować. Dyrektorzy tamtejszych oper też borykają się z trudnościami finansowymi. Zacznijmy wreszcie tak planować nasze sezony, żeby polscy operomani mogli się nacieszyć tymi arcydziełami w pełnej wersji scenicznej, w obsadzie dobranej równie pieczołowicie, jak w przypadku wrocławskiego Wesela i szalonych przedsięwzięć zapaleńców związanych z Warszawską Operą Kameralną.

Mozartowskie walentynki

Akademia Mozartowska we Wrocławiu powoli dobiega końca – przed nami jeszcze finał, czyli Wesele Figara w wykonaniu koncertowym na estradzie Sali Głównej NFM. Oprócz solistów, o których wspomniałam pokrótce w poprzednim wpisie, usłyszymy Chór NFM i Wrocławską Orkiestrę Barokową pod batutą Giovanniego Antoniniego. O słuszności bądź niesłuszności niektórych decyzji obsadowych przekonamy się już wkrótce, na razie podchodzimy do sprawy z życzliwym zainteresowaniem. Anonsuję ten koncert także ze względu na stałych słuchaczy Dwójki, która dziś, o siódmej wieczorem, poprowadzi transmisję z Wrocławia. Melomanom „miejscowym” przypominam, że na półtorej godziny przed koncertem, w Sali Kameralnej, odbędzie się krótki wykład Jakuba Puchalskiego, który wprowadzi słuchaczy w kontekst historyczny i obyczajowy dzieła, spróbuje też naświetlić najistotniejsze problemy wykonawcze utworu. Kuba jest również autorem nowego, bardzo celnego i zabawnego przekładu libretta, który będzie wyświetlany na dużym ekranie w głębi estrady. Upiór miał wczoraj przyjemność dzielić tekst na poszczególne „slajdy” i w związku z tym spędził kilka godzin w pomieszczeniach technicznych Sali Głównej, które jako żywo przypominają scenografię do filmów science-fiction z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Pomrukujący mi nad uchem potężny rzutnik skojarzył się kilku zaprzyjaźnionym muzykom z Dalekami z brytyjskiego serialu Doctor Who. Na szczęście – w przeciwieństwie do Daleków – nie próbował ingerować w naszą robotę, miejmy więc nadzieję, że na koncercie wszystko pójdzie sprawnie. Jeśli cokolwiek zawiedzie, Upiór bierze winę na siebie, a przekład poleca do dalszego wykorzystania, ilekroć kogoś w Polsce najdzie chęć na wystawienie Le Nozze di Figaro.

12745975_10153245524542854_5387917167706605486_n(1)

No właśnie. Ponieważ, bądź co bądź, mamy walentynki, życzę wszystkim moim Czytelnikom, żeby dyrektorów naszych domów operowych częściej nachodziła chęć wystawiania tego, co trzeba. Z myślą przede wszystkim o muzyce i jakości jej wykonania, nie zaś o skomplikowanych układach biznesowo-polityczno-towarzyskich oraz o bieżących modach w reżyserii dramatycznej, często jakże odległej od specyfiki teatru muzycznego. Żeby młodzi polscy śpiewacy mogli rozwijać piękne kariery nie tylko za granicą. Żeby repertuar polskich oper nie ograniczał się do kilkunastu międlonych na okrągło tytułów z żelaznego zestawu i obejmował także utwory XX-wieczne i współczesne oraz arcydzieła muzyki dawnej. Żeby nowe inscenizacje nie schodziły z afisza po czterech przedstawieniach, i to jeszcze z uzasadnieniem, że tak wygląda prawdziwy system stagione. Krótko mówiąc, żebyśmy mogli kochać z wzajemnością to, co nam najdroższe: wspaniałą muzykę w znakomitych, niekoniecznie „oczywistych” interpretacjach. Niech nam się spełni ta miłość, a tymczasem – do roboty!

Przez którą skrzypcom od ptaków lżej

Czyli przez Isabelle Faust, której występ z towarzyszeniem Il Giardino Armonico pod batutą Giovanniego Antoniniego (w Sali Głównej NFM) rozpoczął wczoraj Akademię Mozartowską – trzeci już, po bachowskim i händlowskim, lutowy festiwal Narodowego Forum Muzyki. A te skrzypce to wspaniały instrument Antonia Stradivariego, datowany przez specjalistów na 1704 rok, czyli tak zwany złoty okres w rzemiośle słynnego lutnika, jeden z nielicznych „stradivariusów” z zachowaną oryginalną szyjką. Wszyscy tu mówią o przebudzeniu Śpiącej Królewny, bo takie właśnie imię nosi ów tajemniczy skarb, przez prawie sto lat przechowywany w kolekcji rodziny Boeslagerów, w 1995 roku odkupiony przez Landeskreditbank w Badenii-Wirtembergii i rok później udostępniony niemieckiej skrzypaczce. Ta prześliczna królewna ożyła dopiero w rękach Faust i nie należy jej mylić z innym, znacznie późniejszym instrumentem Stradivariusa o tym samym przezwisku, na którym bodaj do dziś gra Ida Haendel.

„Prawdziwa” Śpiąca Królewna ma głos jasny, świetlisty i rzeczywiście „od słowików miększy”, a pod palcami tej mistrzyni śpiewa jak natchniona, czego dowiodła zwłaszcza w V Koncercie A-dur KV 219, przepięknie frazowanym, z mistrzowsko kontrolowanym wibrato, wykonanym przez Faust z nietypową kadencją (która ponoć wyszła spod pióra Andreasa Staiera – tak przynajmniej twierdzi agent skrzypaczki, zaczepiony na tę okoliczność przez Kubę Puchalskiego). W pierwszej części wieczoru usłyszeliśmy mniej spektakularny, ale równie stylowo zagrany I Koncert B-dur KV 207 (i tym razem z kadencją Staiera!) – obydwa były zachwycającym dla oka i ucha przykładem idealnej współpracy solisty z zespołem i dyrygentem. Il Giardino Armonico zaprezentowało się także w dwóch utworach Haydna: Symfonii „La passione” i uwerturze do opery L’isola disabitata. Gra Włochów jest precyzyjna, ale dość chropawa i „postrzępiona” na krawędziach, co nie wszystkich przekonuje w repertuarze klasycystycznym. Mnie wczoraj – przyznaję – porwała bez reszty.

12716237_10153242088947854_1252244321182802382_o

Isabelle Faust, Giovanni Antonini i Il Giardino Armonico po wczorajszym koncercie. Fot. Bogusław Beszłej.

I dlatego się rozpisałam o koncercie, na którym nikt prócz skrzypiec nie śpiewał. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Przed nami jeszcze divertimenta, sonaty kościelne i muzyka liturgiczna Mozarta w wykonaniu uczestników Akademii pod dyrekcją skrzypka Stefano Barneschiego (w sobotę 13 lutego), dzień później zaś wielki finał w postaci Wesela Figara pod batutą Antoniniego, z Chórem NFM, Wrocławską Orkiestrą Barokową i bardzo ciekawą obsadą solistów. Olgi Pasiecznik (Hrabina) przedstawiać moim Czytelnikom nie trzeba. Chilijski baryton Christian Senn (Hrabia) jest znany krakowskim słuchaczom między innymi z roli tytułowej w Bajazecie Vivaldiego. Argentynka Veronica Cangemi (Zuzanna) debiutowała w Europie pod batutą Marca Minkowskiego. Wykształcony w Anglii bas João Fernandes (Figaro) występuje regularnie z zespołami Les Arts Florrisants, Le Concert Spirituel i Capella Mediterranea. W partii Cherubina usłyszymy Josè Marię Lo Monaco, która jesienią zaśpiewa w nowej inscenizacji Orfeusza Monteverdiego, przygotowywanej dla Opery w Lozannie przez Roberta Carsena. Aleksandra Lewandowska (Marcelina), uczennica Wojciecha Drabowicza, z równym powodzeniem próbuje swych sił w repertuarze dawnym, jazzowym i współczesnym. Czeski bas-baryton Tomáš Král (Bartolo, Antonio) jest jednym ze założycieli Collegium Vocale 1704 i cenionym wykonawcą dzieł Zelenki. Współpracujący z WOK Aleksander Kunach (Basilio, Don Curzio) śpiewał ostatnio Ferranda w Operze Bałtyckiej. Partię Barbariny wykona Francesca Aspromonte, młoda włoska sopranistka, regularnie uczestnicząca w kolejnych przedsięwzięciach muzycznych Johna Eliota Gardinera.

W stosownym czasie doniesiemy. Tymczasem rzucamy się w wir pozostałych koncertów i wydarzeń Akademii, kibicujemy uczestnikom kursów mistrzowskich – zwłaszcza prowadzonych przez Stephana MacLeoda, który prowadzi zajęcia indywidualne i grupowe ze śpiewakami, oraz przez Agnieszkę Franków-Żelazny, odpowiedzialną za przygotowanie Chóru Festiwalowego – czekamy na spotkanie z Antoninim, moderowane przez Kubę Puchalskiego (w piątek 12 lutego) oraz na wykład tego ostatniego przed niedzielnym wykonaniem Wesela Figara.

Za oknem prawie wiosna, w salach NFM – żarliwe lato, nie tylko dla wielbicieli Mozarta. Zima już chyba nie wróci.

Terapia małżeńska w Hadesie

Tak się niefortunnie złożyło, że prapremiera i kolejne grudniowe spektakle Orphée Dariusza Przybylskiego zbiegły się z moim pobytem we Wrocławiu, styczniowe zaś – z wyjazdem na Rusałkę w praskim Teatrze Narodowym. Ponieważ nowa opera młodego polskiego kompozytora nieprędko wróci na scenę Warszawskiej Opery Kameralnej, a jego rzemiosło cenię sobie wysoko, zdecydowałam się na małe odstępstwo od upiornych zasad: przedstawię Państwu garść refleksji po zapoznaniu się z rejestracją wideo. Jeśli czegoś nie dopatrzyłam bądź nie dosłyszałam, tym gorzej dla mnie, sądzę jednak, że mam prawo do sformułowania kilku opinii na podstawie dokumentalnego zapisu przedstawienia.

Lista oper „orfickich” jest niemiłosiernie długa, otwierają ją wszakże trzy utwory kojarzone jednoznacznie z początkami formy: Euridice Periego z 1600 roku i o dwa lata późniejsza opera Cacciniego pod tym samym tytułem, przede wszystkim zaś L’Orfeo Monteverdiego, pierwsze niekwestionowane arcydzieło gatunku. Jeszcze więcej powstało ich w wieku XVIII, na czele z Orpheusem Telemanna, Orfeo ed Euridice Glucka i L’anima del filosofo Haydna. W XIX stuleciu światło dzienne ujrzał rozkoszny Orfeusz w piekle Offenbacha, swoista parodia Gluckowskiej opery seria. Mit odżył w XX wieku, między innymi w utworach Malipiera, Křenka i Birtwistle’a – ten ostatni nie poprzestał skądinąd na The Mask of Orpheus z 1986 roku i dwadzieścia trzy lata później skomponował krótką operę kameralną The Corridor, pod tytułem nawiązującym do korytarza, którym Orfeusz prowadził Eurydykę ze świata podziemi. W minionych kilkunastu latach doczekaliśmy się między innymi L’altra Euridice Jonathana Dove’a na motywach Italo Calvino (gdzie narratorem historii jest Pluton), amerykańskiej opery folkowej o Wielkim Kryzysie (Hadestown Anaïs Mitchell) i angielskiej „songstory” Orfeas Judge’a Smitha, której bohater jest współczesnym rockmanem.

O tyle to wszystko ciekawe, że dla starożytnych Greków Orfeusz był przede wszystkim założycielem i kapłanem misteryjnych form kultu dionizyjskiego, na wpół legendarnym śpiewakiem i poetą (w jego istnienie wątpił jedynie Arystoteles), zaklinaczem zwierząt, przywódcą tańczących drzew i kamieni, dla niektórych wynalazcą pisma, medycyny i rolnictwa, zdaniem innych, między innymi Strabona, podejrzanym czarownikiem i szarlatanem. Opowieść o jego uczuciu do Eurydyki – silniejszym niż śmierć – nabrała rumieńców dopiero w ujęciu Wergiliusza, który być może nawiązał do innego mitu orfickiego, o zejściu w głąb Tartaru i uwiedzeniu Hekate. O powodzeniu tej narracji w epoce nowożytnej przesądził też stosunek renesansowych intelektualistów do Orfeusza, którzy uznali trackiego półboga za uosobienie natchnionego artysty. Mit wędrował z naszą kulturą przez wieki, nie tylko w muzyce. Ewoluował, nabierając coraz to nowych znaczeń, zawsze jednak pełnił rolę zwierciadła epoki – jak choćby w słynnej Trylogii orfickiej Cocteau, zwłaszcza w Orphée z 1950 roku, gdzie protagonista pali gauloise’y, Śmierć ma twarz Marii Casarès i jeździ czarnym rolls-roycem, a przesłuchania w Hadesie przywodzą na myśl mrożące krew w żyłach skojarzenia z koszmarem niedawno minionej wojny.

4xgn

Scena zbiorowa. Na pierwszym planie Barbara Zamek (Eurydyka). Fot. Jarosław Budzyński.

Orfeusz Przybylskiego i reżyserki przedstawienia, zamieszkałej w Berlinie Łotyszki Margo Zālīte – w założeniu też miał być bohaterem naszych czasów. I niewykluczone, że z punktu widzenia rówieśników obydwojga twórców – jest nim w istocie. Bo to człowiek równie słaby, niezdecydowany, nieskłonny do autorefleksji i narcystyczny, jak wielu współczesnych mężczyzn, zagubionych w świecie wielkiego miasta i przerażająco silnych kobiet. W operze Orphée zyskał trojaką tożsamość – bohatera młodego, dorosłego i starego (jeśli nie liczyć jego dwóch alter ego w postaciach sześcioosobowego chóru i „głosu” akordeonu, realizowanego przez Macieja Frąckiewicza), Eurydyka tymczasem jest jedna – i najwyraźniej nie chce, żeby mąż ją wyrwał z piekielnych otchłani. Libretto jest niejednorodne, niespójne dramaturgicznie, chwilami pretensjonalne, i wzorem innych tekstów ponowoczesnych nawiązuje do wielu porządków dyskursu. Zbyt wielu. Kompozytor i reżyserka odwołali się bowiem nie tylko do mitu orfickiego i jego licznych przetworzeń, lecz także – między innymi – do symboliki siedmiu grzechów głównych i czterech pór roku. W najlepszej wierze: cytaty z Pisma Świętego współgrają z aluzjami do muzyki Bacha, wołanie Orfeusza „Cóż mi po wiośnie? Chcę się upić w trupa!” kojarzy się jednoznacznie z Das Lied von der Erde Mahlera. A wszystko dlatego, że bohater opery Przybylskiego jest śpiewakiem: być może wybitnym solistą, który te wszystkie dzieła Bacha, Verdiego i Bóg wie, kogo jeszcze, ma w repertuarze, ale nie potrafi rozpoznać w nich własnych uczuć, nie umie nazwać swoich emocji ani przenieść ich w relację z ukochaną żoną. Groteskowy dialog protagonistów przypomina początki terapii małżeńskiej u wziętego psychologa. Orfeusz coś tam ględzi o miłości do Eurydyki, którą mylnie utożsamia z infantylną potrzebą bycia ukochanym przez kogokolwiek, sfrustrowana Eurydyka marzy tylko o tym, żeby mąż-niedorajda dał jej wreszcie święty spokój i pozwolił żyć własnym życiem.

Sęk w tym, że trudno się tego wszystkiego domyślić po jednorazowym kontakcie z utworem. Trzeba się wczytać w libretto, zacisnąć zęby i przebrnąć przez wszystkie mielizny narracji, nade wszystko zaś – ominąć szerokim łukiem komentarze odautorskie. Bo to nie jest „mroczna, 'faustowska’ opowieść o rywalizacji człowieka z bogami, których sam stworzył”, jak twierdzi Margo Zālīte. To w sumie historia dość naiwna, jakich we współczesnym niemieckim teatrze muzycznym naoglądałam się dziesiątki, choćby przy okazji kilkunastu odsłon Maerzmusik i kilku innych festiwali organizowanych przez Berliner Festspiele. Historia ubrana w dość typową dla tych przedsięwzięć szatę inscenizacyjną – klarowną, miłą dla oka, sprawnie operującą światłem i ograniczoną paletą barw (autorką kostiumów jest Marlena Skoneczko, projekcje multimedialne przygotował Marek Zamojski). Zālīte – absolwentka berlińskiej Hochschule für Musik Hanns Eisler i stypendystka DAAD, stawia dopiero pierwsze kroki w dziedzinie reżyserii operowej i idzie w całkiem dobrym kierunku, więc jej szumne deklaracje („Specjalizuję się w podejściu interdyscyplinarnym, często niekonwencjonalnym i ambitnym”) oraz imponujące z pozoru dossier („Pracowała jako reżyser (…) m.in. w berlińskich Staatsoper, Komische Oper oraz Deutsche Oper” – w rzeczywistości była tam asystentką innych reżyserów i stworzyła kilka spektakli studenckich) wzbudziły we mnie lekką konsternację. To z pewnością bardzo zdolna dziewczyna i z chęcią się przekonam, jak poradzi sobie z wyreżyserowaniem złożonej, wielowątkowej narracji operowej na którejś z dużych scen europejskich.

8540190-600-900

Anna Radziejewska (Apollo). Fot. Jarosław Budzyński.

Inaczej rzeczy się mają z muzyką Dariusza Przybylskiego, który pod względem warsztatowym plasuje się w ścisłej czołówce polskich kompozytorów młodego pokolenia. Jego muzyka jest klarowna, pełna energii i wewnętrznego żaru, a przy tym wolna od jakiejkolwiek hucpy. Ani to minimalizm, ani rozbuchany dramatycznie eklektyzm – raczej coś pośrodku, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Słychać w tej partyturze odniesienia do twórców w Polsce niemodnych i nie zawsze rozumianych: Ligetiego, Rihma, ale też wczesnego Pendereckiego, z okresu, kiedy pisał Wymiary czasu i ciszy, jakże dalekie od melodramatycznych gestów jego najnowszej muzyki. Słychać w niej zdolność twórczego nawiązania do dorobku epok minionych (choćby w atonalnie przełamanej aluzji do madrygału Gesualda, uwydatnionej potraktowaną jak głos ludzki partią akordeonu). Słychać też umiejętność – popartą sporym doświadczeniem, bo to już szósta opera tego kompozytora – pisania z myślą o możliwościach fizycznych i wyrazowych solistów. Właściwie wszystkie partie są na swój sposób „przyjazne” śpiewakom, którzy okazali się najmocniejszym ogniwem spektaklu (na czele z Anną Radziejewską w brawurowej, „barokizującej” roli Apolla, Barbarą Zamek w partii Eurydyki, Robertem Gierlachem jako dorosłym Orfeuszem i stylowym Witoldem Żołądkiewiczem, który wcielił się w Mnicha; rozczarował mnie histeryczny i nadmiernie rozwibrowany Jan Jakub Monowid w roli młodego protagonisty i Mateusz Zajdel w partii Hermesa, śpiewanej zanadto szerokim i nie do końca opanowanym głosem). Sinfoniettę WOK z wyczuciem i dyscypliną poprowadziła Maja Metelska, dyrygentka niedawnej prapremiery Olimpii z Gdańska Krauzego w Operze Bałtyckiej. Nieźle wypadł zespół wokalny proMODERN, choć zwłaszcza we fragmentach pastiszowych przydałoby się trochę więcej pewności intonacyjnej i „okrągłości” brzmienia.

Orphée Przybylskiego – mimo rażących niedoskonałości libretta i wtórności koncepcji inscenizacyjnej – jest niewątpliwie krokiem w dobrym kierunku. Dowodzi, że polscy kompozytorzy nie utracili ze szczętem wiary w moc narracji operowej, w siłę samej muzyki, niepodbudowanej szeregiem środków zaczerpniętych z innych porządków sztuk performatywnych. Najwyższy czas rozejrzeć się za naprawdę nośnym tematem, dobrze opowiedzianą historią i współpracą z rasowymi ludźmi teatru, którzy zdołają wywieść swoją koncepcję z meandrów dobrze skonstruowanej partytury. Łatwo nie będzie, ale z pewnością warto spróbować.

Samotne dziecko w ciemnym pokoju

Powolutku kończymy porządkowanie zaszłości z ubiegłego roku. I zmieniamy temat. Chciałabym Państwu przedstawić sylwetkę jednego z ciekawszych choreografów współczesnych – zamieszkałego w Londynie Izraelczyka Hofesha Schechtera. Obserwuję jego spektakle od kilku lat, między innymi przy okazji dorocznych festiwali teatralnych w Berlinie. Zwracam na niego uwagę, bo choreografowie coraz częściej uczestniczą w inscenizacjach przedstawień operowych. I to nie tylko jako twórcy mniej lub bardziej trafionych układów tanecznych, wkomponowanych w wizje innych realizatorów, lecz także jako samodzielni reżyserzy całych produkcji (by wymienić choćby Sashę Waltz, która przygotowała m.in. warszawską premierę Matsukaze Hosokawy oraz kontrowersyjnego Tannhäusera w berlińskiej Staatsoper). Schechter zadebiutował w ubiegłym sezonie jako współrealizator Orfeusza i Eurydyki w Covent Garden – razem z Johnem Fulljamesem. Jego tancerze odegrali w tym spektaklu rolę dość szczególną: żywej, ruchomej, zapierającej dech w piersi precyzją zsynchronizowanych ruchów scenografii. O nietypowej drodze twórczej tego niezwykłego artysty – w grudniowym numerze „Teatru”.

https://teatr-pismo.pl/5296-samotne-dziecko-w-ciemnym-pokoju/

Zacznij od oryginału

No i raz jeszcze o Strasznym dworze, ale już niezupełnie w kontekście najnowszej inscenizacji Pountneya w TW-ON. Raczej garść refleksji o tym, jak wprowadzać dziecko w czarodziejski, onieśmielający świat opery. Tłumaczyć, że smok niestraszny, że ten rycerz wcale nie umarł, tylko właśnie sobie śpi, a jeśli muzyka nudna, to zawsze można ją skrócić i uprościć? Moim zdaniem nie tędy droga – bo nawet dziesięciolatek potrafi zrozumieć, czym jest ból, szczęście, śmierć, cierpienie i miłość, jeśli mądry dorosły wytłumaczy mu te zjawiska cierpliwie, doceni jego dziecięcą inteligencję i nie urazi kształtującej się dopiero wrażliwości. O tym, jak Upiór wchodził za kulisy i na scenę, dokąd go to zaprowadziło i dlaczego do dziś jest wdzięczny swoim ówczesnym przewodnikom – w felietonie do styczniowego numeru „Muzyki w Mieście”.

***

Sporo zamieszania wynikło wokół najnowszej inscenizacji Strasznego dworu w Warszawie. Jedni się oburzali, że reżyserię naszej narodowej opery powierzono Anglikowi. Drudzy wieszali psy na polskich wykonawcach premiery, którzy śpiewali w ojczystym języku tak, że nie można było zrozumieć ani jednego słowa. A ja jeszcze pamiętam czasy, kiedy muzyczną edukację każdego młodocianego Polaka rozpoczynano właśnie od zaprowadzenia go do teatru na którąś z oper Moniuszki. Najchętniej na Straszny dwór, bo wszystko się dobrze kończyło, nikt się nie rzucał ze skały i nie trzeba było maluchom wyjaśniać, co to są nieślubne dzieci. Najpierw puszczało im się z płyty arię Skołuby, potem ewentualnie „Arię z kurantem”, w bardziej muzykalnych domach uczyło jakiegoś ansamblu, tłumaczyło pokrótce zawiłości libretta, wyjaśniało znaczenie co trudniejszych słów i gotowe. Wystarczyło dziecko odświętnie ubrać, pouczyć, jak się powinno zachowywać w teatrze, a potem już tylko mieć nadzieję, że mu się spodoba.

Mnie się spodobało. Zapamiętałam nawet, że Miecznika śpiewał Andrzej Hiolski, a Skołubę Bernard Ładysz. Kilka miesięcy później, kiedy pojechaliśmy z rodzicami na wakacje i okazało się, że odrobinę ode mnie starsza córka znajomych śpiewa w chórze dziecięcym warszawskiego Teatru Wielkiego, urządziłam protoplastom niemal operową scenę, grożąc im całkiem operowymi konsekwencjami, jeśli nie zaprowadzą mnie na przesłuchanie. Zaprowadzili. Przeurocza starsza pani, która nie rozstawała się z tajemniczym flakonikiem wypełnionym brunatnym proszkiem (później się dowiedziałam, że to tabaka), zagrała na fortepianie kilka dziwnych melodii i kazała mi je powtórzyć. Powtórzyłam (później się dowiedziałam, że powtarzam fragmenty Pasji Łukaszowej Pendereckiego). Pani się spodobało i zostałam przyjęta. Wkrótce potem wyszłam po raz pierwszy na największą scenę operową świata. Tak się przypadkiem złożyło, że w przedstawieniu Wagnerowskiego Tannhäusera. Czytelnicy pewnie mi nie uwierzą, że właśnie dzięki ówczesnym przeżyciom zainteresowałam się muzyką dawną (bo to opera o średniowiecznych minnesingerach, a ja koniecznie musiałam się dowiedzieć, jak brzmiały naprawdę ich pieśni), zostałam tłumaczką (bo od tamtej pory, z czystej ciekawości, przekładałam wszystkie libretta, jakie mi się nawinęły pod rękę) i – co już może bardziej oczywiste – złapałam nieuleczalnego bakcyla teatralno-operowego, który potrafił latami nie dawać żadnych objawów, ale kiedy powracał, przyprawiał mnie o ataki porównywalne z rzutem ciężkiej malarii.

Straszny dwór w reżyserii Macieja Prusa i scenografii Krystyny Zachwatowicz. Na zdjęciu Urszula Trawińska-Moroz (Hanna), Andrzej Hiolski (Miecznik) i Pola Lipińska (Jadwiga). Fot. z archiwum TW-ON

Pewnie miałam szczęście. Znalazłam się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. Trafiłam między prawdziwych zapaleńców, którzy nauczyli mnie kochać muzykę, nie odbierając mi przy tym dzieciństwa. Wzrastałam za kulisami świetnego teatru. W równej mierze frapowało mnie to, co śpiewaliśmy, jak koń staromiejskiego dorożkarza, który zawsze robił kupę przed wyprowadzeniem go na scenę w IV akcie Borysa Godunowa. Kiedy już dojrzałam do maleńkiej partii solowej we wspomnianym Tannhäuserze, i tak chichotałam z koleżankami z kwartetu, torując sobie drogę na zamek wartburski między dekoracjami z Aidy Verdiego, które nie mieściły się w żadnym magazynie i osiadły na stałe za kulisami. Mnich Pimen wprost z celi w klasztorze czudowskim wpadał do teatralnego bufetu na ulubioną wuzetkę z bitą śmietaną. Tylko my wiedzieliśmy, że włochate, byle jak pofastrygowane łachmany zmienią się w światłach sceny w bajecznie kolorowe szaty paziów, królewien i rycerzy. Część z nas, żyjąc na co dzień w tym zwariowanym świecie, nigdy nie uwierzyła w magię opery. Drudzy – w tym niżej podpisana – przyjęli ją z całym dobrodziejstwem inwentarza i do dziś płaczą rzewnymi łzami, kiedy Książę całuje Rusałkę w finale arcydzieła Dworzaka.

Podkreślam: miałam szczęście. Mojego przyjaciela Rafała Augustyna też zaciągnięto w pacholęctwie na Straszny dwór, tyle że w innej operze. Dotarły do niego dopiero słowa Damazego w drugiej scenie pierwszego aktu. A mimo to słowa pamiętne – „gdzie postawić to naczynie?” – które skłoniły go z czasem do własnych poszukiwań w dziedzinie twórczości Moniuszki. Oboje jednak zaczynaliśmy od oryginału, od dzieła w skali jeden do jednego, nie zaś od infantylnych przeróbek, które miały nas gładko i bezboleśnie wprowadzić w świat wielkiej muzyki.

I tu jest pies pogrzebany – choć pewnie wielu Czytelników się ze mną nie zgodzi. Chcesz, żeby twoje dziecko w wieku dojrzałym czytało klasyków? Skoro tylko zacznie sylabizować, podetknij mu pod nos Don Kichota, Rabelais’go albo Trzech muszkieterów. Nie zrozumie? Coś tam na pewno zrozumie i z czasem powróci do ulubionych lektur z dzieciństwa, odkrywając w nich coraz to nowe pokłady znaczeń. Chcesz wychować wrażliwego odbiorcę sztuki? Pozwól podlotkowi zakochiwać się platonicznie w greckich posągach i wzdychać do królów z obrazów van Dycka. Chcesz, żeby maluch słyszał to, co w muzyce najistotniejsze? Chowaj go na Gesualdzie, trubadurach, Haydnie i Lachenmannie. Przyswoi tę twórczość równie naturalnie, jak chińskie niemowlę oswojone z melodią języka mandaryńskiego.

Ktoś się oburzy, że opowiadam się za elitarystycznym modelem wychowania. Że nie każde dziecko ulegnie czarowi muzyki wysokiej i rzucone na głęboką wodę, z miejsca się do niej zniechęci. Trudno. Nie każdy musi zostać w przyszłości wyrafinowanym wykonawcą bądź nawet odbiorcą arcydzieł symfoniki. Nie każdy też może zdobywać laury w sporcie wyczynowym. Żeby jednak pojąć, o co chodzi w rywalizacji lekkoatletów, każdy musi naprawdę przebiec swoje sto metrów i ubabrać się w piachu, skacząc w dal na szkolnym boisku. Niech więc każdy przynajmniej raz w życiu skoczy o tyczce, wespnie się na jakiś szczyt z plecakiem i zaśpiewa w ansamblu ze Strasznego dworu. Dopiero wówczas zrozumie, co jest jego prawdziwym powołaniem, a w czym się nigdy nie sprawdzi. Dopiero wówczas z pokorą zajmie swoje miejsce po właściwej stronie sceny muzycznej: na estradzie, widowni bądź przy klawiaturze komputera, zza której powstanie tekst krytyczny. Sport nie istniałby bez kibiców. Muzyka – bez wrażliwych odbiorców i analityków. Potykajmy się, mylmy, przegrywajmy w wyścigu, fałszujmy: w przeciwnym razie nigdy nie docenimy rzemiosła prawdziwych mistrzów.

Teatr bardzo ubogi

Bardzo długo uleżał się ten tekst w redakcji „Teatru”, również dlatego, że spektakl Passiniego wzbudzał skrajne emocje. Z jednej strony rozległy się głosy zachwytu, z drugiej – krytyki tak miażdżącej, jakiej dawno w Polsce nie słyszano. Moim zdaniem poznańska Halka wygrałaby w cuglach konkurs na najbardziej niemuzykalną, nietrafioną interpretacyjnie i nieudolną pod względem warsztatowym inscenizację ostatniej dekady. Wiosną znów będzie okazja skonfrontować te opinie. Przedstawienie wraca na deski Teatru Wielkiego w kwietniu. Moja recenzja ukazała się w grudniowym numerze miesięcznika.

https://teatr-pismo.pl/5282-teatr-bardzo-ubogi/