Tam Amazona, do morza ciekąca

Już za momencik recenzja z Makbeta w St. Gallen w wersji angielskiej, potem coś jeszcze z podróżniczego zanadrza oraz kilka zapowiedzi operowo-koncertowych w Polsce. A tymczasem wiosna – przynajmniej u mnie na balkonie, bo jeszcze ani na niebie, ani w kalendarzu. A na dodatek zapowiadają, że znów zrobi się chłodno i ponuro. Proponuję więc coś dla uciechy i rozgrzewki: z chwilowego braku innych – felieton archiwalny, sprzed lat piętnastu (jak ten czas leci!), naskrobany przez moje poprzednie, mysie wcielenie. Wesołej lektury i proszę nie gromić Mycielskiego za niepoprawne politycznie sformułowania. On to pisał lat sześćdziesiąt pięć lat temu.

***

Zygmunt Mycielski – zdjęcie ze zbiorów Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej

W związku ze spodziewanym przejściem czasopism patronackich pod skrzydła Instytutu Książki w Krakowie zastosujemy autocenzurę prewencyjną i przypomnimy tylko drugą część wierszyka o Zygmuncie III Wazie, który przeniósł nam stolicę do Warszawy: „…teraz stój na słupie”. Nie wiemy, jakie nastroje towarzyszyły przenosinom redakcji „Ruchu Muzycznego” z Krakowa i czy podobnych rad udzielano Zygmuntowi I Mycielskiemu. W każdym razie w redakcyjnym „wstępniaku” do numeru 1/1960 wyjaśniliśmy bez ogródek:

Jednakże przy skromnych warunkach, którymi dysponował dotychczasowy „Ruch Muzyczny”, piętrzyły się przed nim ciągle narastające trudności. Szczupłe środki finansowe uniemożliwiały szerszy rozwój pisma, część członków kolegium redakcyjnego mieszkała w Warszawie, co w znacznym stopniu utrudniało pracę. W tych warunkach pismo nie mogło objąć wszystkich dziedzin życia muzycznego, a tym samym nie mogło zainteresować całego naszego środowiska muzycznego.

Ciekawe, jak wytłumaczyć Czytelnikom tegoroczną przeprowadzkę. Wprawdzie znów piętrzą się przed nami narastające trudności, a szczupłe środki finansowe uniemożliwiają nie tylko szerszy, ale i węższy rozwój czegokolwiek, sęk jednak w tym, że całe kolegium redakcyjne mieszka obecnie w Warszawie, co w znacznym stopniu może nam utrudnić pracę gdziekolwiek indziej. Pożyjemy, zobaczymy. Na pociechę możemy sobie poczytać relację Janusza Ekierta z Brazylii, dokąd go zagnało na II Międzynarodowy Konkurs dla pianistów w Rio de Janeiro. Nasz wysłannik nie może się nadziwić tamtejszym metodom finansowania życia muzycznego:

Aby móc ściągnąć artystę do jakiegoś miasta impresario chwyta się rozmaitych sposobów. Wybiera najpierw jedną z dwudziestu konkurujących ze sobą linii lotniczych i proponuje, aby panowie ci ofiarowali artyście bezpłatny bilet przelotu w obydwie strony. Panowie zwykle chętnie przystają na taką propozycję stawiając tylko drobny warunek, że sfotografują artystę w swoim samolocie. Potem opublikują gdzieś tę fotografię z podpisem ogłaszającym, że lata on tylko ich linią. W ten sposób koszty podróży są już zwrócone. Koszty programu drukowanego na luksusowym papierze pokrywają reklamy handlowe. Dalej, gdy impresario nie liczy na dobre rezultaty sprzedaży biletów szuka kogoś, kto sfinansuje podstawowe honorarium artysty. W tym celu zawiera umowę z jedną z prywatnych stacji radiowych, która z kolei zwraca się do jakiejś poważnej firmy produkującej np. meble. Firma płaci artyście dajmy na to 50 tysięcy cruzeiros. W zamian za to wprowadza się do organizacji koncertu drobną innowację. Oto, gdy artysta dziękuje publiczności za oklaski, słuchaczy zgromadzonych na sali koncertowej i przy głośnikach radiowych informuje przez mikrofon łagodny, męski, lub damski głos, że słuchać muzyki najlepiej w fotelach produkcji firmy takiej a takiej.

Początkowo tego rodzaju praktyki i inne, nowe dla nas zwyczaje były trochę szokujące. Potem bawiły nas, a wreszcie wzruszaliśmy tylko ramionami. Cóż w gruncie rzeczy mogło nas to interesować.

Pożałowania godna krótkowzroczność! Dziś każdy meloman wie, że jak zabraknie mu pieniędzy na abonament, to może wziąć kredyt w Deutsche Bank, któremu FN przyznała zaszczytny tytuł Sponsora Roku, a jak go rozboli głowa od dzwoniących w środku koncertu telefonów Samsung, to nie powinien narzekać, tylko zażyć aspirynę Bayera i podziękować obydwu koncernom, bez których artysta nie uniósłby nawet pokrywy fortepianu.

Ekiert nic się nie nauczył w podróży do Brazylii. Przeciwnie Mycielski, który spotkał Brazylijczyków na Morzu Tyrreńskim:

Na pokładzie zbierali się przez wszystkie sześć wieczorów tej podróży brazylijscy murzyni, nie zawodowi muzycy – wręcz przeciwnie, przypadkowo podróżujący sportowcy, i zaczynali po kolacji swój obrzęd: każdy brał co miał pod ręką, blaszane pudełko po Nescafé, metalowy grzebień, kawał blachy – inni uderzali w pokrywę od skrzyń z linami, inni klaskali, jeden miał tylko prawdziwy murzyński bębenek, o przejmującym, głębokim tonie. Kilku śpiewało na przemian solo, reszta wpadała okrzykami, chórem. Tancerze wyrywali się pojedynczo lub parami do tańca. Trwało to zazwyczaj do drugiej w nocy, gdy pomęczeni szli spać do kajut. Nie mogłem się oderwać od tej improwizacji, za każdym razem innej, zmieniającej co pewien czas bardzo subtelny model rytmiczny improwizacji i absolutnie zgranej, niezawodnej, wtopionej bez reszty w szum morza, kołysanie gwiazd i rytm okrętu. Siedziałem na tym pokładzie III klasy, myśląc ze wstrętem o I klasie – ale oto spostrzegłem, że krąg tak urzeczonych EUROPEJCZYKÓW powiększał się z każdym wieczorem, uciekając od radiowego Brahmsa, Beethovena i Czajkowskiego czy od marnego „rozrywkowego” zespołu.

Szczyt snobizmu w Roku Chopinowskim 2010: uciec od Chopina w wykonaniu Brazylijczyka Nelsona Freire, zamustrować się na prom kursujący na Wyspy Liparyjskie i poczekać na jakiegoś przypadkowo podróżującego sportowca brazylijskiego, na przykład Ronaldo. Ciekawe, na czym zagra, bo ludzka wyobraźnia zaiste nie zna granic, o czym świadczy notka z ostatniej strony naszego pisma:

W angielskiej miejscowości Exeter stanął przed sądem pewien osobnik, który skradł z pałacu biskupiego pastorał, który następnie usiłował sprzedać miejscowej orkiestrze jazzowej jako rzadki instrument muzyczny.

Miał pecha, biedaczek. Trzeba było wcisnąć pastorał jakiejś dziewczynie z Ipanemy. W bossa novie wart byłby niejednej mszy, w co chętnie wierzy

MUS TRITON

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *