Skrzypcze płaczące

Pierwszy piątkowy koncert festiwalu Actus Humanus odbędzie się w gdańskim Ratuszu Staromiejskim – z udziałem Marii Pomianowskiej i Mingjie Yu.

***

Zabobonni ludzie powiadają, że obraz potrafi duszę z człowieka wyciągnąć. A skoro z człowieka umie, to i z instrumentu poradzi, zwłaszcza takiego, co sam ma duszę, a nieraz śpiewa, gada i łka głosem bardziej ludzkim niż człowiek. Praojców i pramatki skrzypiec, z których wydobywano dźwięk, wodząc bydlęcym włosiem po strunach, używano na ziemiach polskich zapewne już przed tysiącem lat albo i wcześniej. Pierwszą pisemną wzmiankę o „skrzypczach” zawdzięczamy pewnemu mnichowi z klasztoru benedyktynów łysogórskich, zwanemu Mikołajem Włoskim, wywodził się bowiem ze wsi Włochy pod Łyścem. W cytowanym później przez Aleksandra Brücknera manuskrypcie z pierwszej połowy XV wieku pisał on – cudowną łaciną makaroniczną – jak płacono wędrownym grajkom i napychano sakiewki „aleatoribus sacorum pro pecunia scrzypczom pyszczom gąszczom ioculatoribus cuglarzom in arte demoniorum”. Kolejne, bardziej już szczegółowe opisy polnische Geige znaleźć można między innymi w traktacie Musica instrumentalis Martina Agricoli z 1528 roku oraz w Syntagma musicum Michaela Preatoriusa z roku 1619.

Niektórych instrumentoznawców skłoniło to nawet do snucia hipotez, że właśnie Polska jest kolebką współczesnych skrzypiec. Ich sny o potędze odżyły w 1985 roku, gdy podczas badań archeologicznych na płockiej starówce odnaleziono sześciostrunny instrument, zapewne z przełomu XV i XVI stulecia, od miejsca znaleziska nazwany fidelą płocką. Pod względem konstrukcyjnym bliżej jej było do średniowiecza: nie miała podstrunnicy ani strunociągu, a nietypowy podstawek wyposażony był w nóżki niejednakowej długości. Ta dłuższa, wsparta na dolnej płycie instrumentu, przechodziła przez otwór w górnej, lekko wypukłej płycie rezonansowej, pełniąc funkcję duszy. Na fideli płockiej grano w pozycji pionowej, opierając ją na kolanie bądź przewieszając instrument przez ramię, skracając struny przez boczny dotyk paznokciem – techniką, która w Polsce zanikła w grze skrzypcowej dopiero pod koniec XIX wieku.

Fidel płocka

Z polskich skrzypiec stosunkowo najdłużej pozostawała w użyciu tak zwana suka biłgorajska, znana jedynie z opisu Jana Karłowicza wraz z rysunkiem Tadeusza Dowgirda, zamieszczonego w 1888 roku na łamach miesięcznika geograficzno-etnograficznego „Wisła”, oraz niezwykle szczegółowego odwzorowania pędzla Wojciecha Gersona, który odmalował instrument ze wszystkich stron, uzupełniając akwarelę wizerunkami smyczka, sześcioramiennej rozety wyrzeźbionej w podstrunnicy oraz sylwetką wiejskiego grajka – wyciągając zeń całą duszę, a może nawet i serce.

Karłowicz pisał, że na suce biłgorajskiej grało się „trzymając nie jak skrzypce, lecz przewiesiwszy na sznurku przez lewe ramię, tak, aby instrument znajdował się przy piersiach; smyczkiem pociągało się poziomo, równolegle do linii ramion. Podobno w tej samej okolicy zwyczajne skrzypce nazywają psami”. Gerson dopisał w prawym dolnym rogu obrazka, że to „instrument smyczkowy starożytny polski, nabyty w r. 1880 we wsi Kocudza w powiecie Biłgorajskim (pomiędzy Janowem a Frampolem). Ostatni grał na nim Józef Góra wówczas 50-letni”. Jak wynika zarówno z opisu, jak i przedstawień ikonograficznych, suka biłgorajska – licząca od czterech do siedmiu strun – była skonstruowana podobnie jak fidel płocka, jeśli pominąć „unowocześnienia” w postaci strunociągu i pięknie zdobionej podstrunnicy. W grze najprawdopodobniej także stosowano technikę paznokciową.

Suka biłgorajska. Akwarela Wojciecha Gersona (1895)

W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku rekonstrukcją suki biłgorajskiej i fideli płockiej oraz właściwych tym instrumentom praktyk wykonawczych zajęła się między innymi Maria Pomianowska – w ścisłej współpracy z Ewą Dahlig-Turek oraz nieżyjącym już lutnikiem Andrzejem Kuczkowskim. W dziele wskrzeszenia dwóch umarłych polskich skrzypiec dopomogły bogate doświadczenia Pomianowskiej, nabyte u mistrzów gry na fidelach azjatyckich podczas licznych podróży do Indii, Chin, Korei, Japonii i na Bliski Wschód. Pomianowska w pełni zdaje sobie sprawę, że ducha tych „szkrzypiec” odtworzyć się nie da: można go wszakże stworzyć na nowo, odwołując się do wciąż nieprzebrzmiałych, głęboko zakorzenionych w naszej kulturze tradycji. Ogromną rolę w tej misji odgrywa świadomość, że owe tradycje rodziły się w tyglu najrozmaitszych wpływów: zachodnioeuropejskich, ale też ruskich, tatarskich, wołoskich, żydowskich, dalekowschodnich – docierających na nasze ziemie przez setki lat, często krętymi drogami, zahaczającymi o cywilizacje, których z uproszczonym pojęciem polskości skojarzyć nie sposób. Rolę równie doniosłą odgrywa połączenie emocji z duchowością, potrzebą głębi, subtelnym współgraniem barw i faktur, w których głos ludzki staje się często instrumentem, instrument zaś – głosem ludzkiej doli i niedoli, mądrości i doświadczenia, słabości i siły.

Fot. materiały prasowe Actus Humanus

Maria Pomianowska podąża tym tropem także w programie zatytułowanym Stwórco łaskawy. Między ludowe pieśni pasyjne z Radomszczyzny i spod Płocka, z okolic Zambrowa i Łomży, wplata średniowieczny lament z Italii; panegiryk na cześć papieża Marcina V Praesulis eminenciam totam, autorstwa Piotra z Grudziądza, który jak zwykle zaszyfrował swe imię w akrostychu; kolejną wersję XIII-wiecznej sekwencji Stabat Mater – z tekstem przypisywanym włoskiemu mistykowi Jacopone da Todi. Śpiew Pomianowskiej, organicznie zrośnięty z brzmieniem instrumentów, tętni odwiecznym rytmem czasu, wyznaczanym przez wschody i zachody słońca, momenty zatrzymania, refleksji i przejścia w stan nowy. Tym razem jest to czas poprzedzający nadejście wiosennej równonocy i powstawania z martwych. Czas, w którym nie potrzeba obrazu ani zwierciadła, żeby duszę z człowieka wyciągnąć. Wystarczy muzyka – która tą duszą się nacieszy, a potem tchnie ją z powrotem. W śpiewaków. W instrumenty. W tych, co słuchają. W zwierzęta i rośliny. W cały świat dokoła.

Szloch nad utratą

A oto zapowiedź koncertu Actus Humanus 6 kwietnia – w Dworze Artusa, z udziałem La Compagna del Madrigale pod dyrekcją Giuseppe Maletta. Przybywajcie!

***

W czasach de Victorii i Monteverdiego wdowiały nastolatki. Maleńkie dzieci oddzielano na zawsze od biologicznych rodziców. Niespełna trzydziestoletnie matki opłakiwały śmierć prawie dorosłych synów. Także w domach królów i arystokratów, gdzie o przyszłości młodych przesądzano nieraz już w kołysce, kierując się przede wszystkim racją stanu, nadzieją jak najwcześniejszego spłodzenia męskiego potomka, który przedłuży linię o kolejne pokolenie, czasem także doraźnym interesem politycznym. Podobny los przypadł w udziale Joannie, hiszpańskiej infantce z rodu Habsburgów, trzeciej córce cesarza Karola V i księżniczki portugalskiej Izabeli. W 1552 roku, kiedy miała szesnaście lat, poślubiła zaledwie czternastoletniego infanta portugalskiego Jana Manuela, z którym była blisko spokrewniona zarówno po mieczu, jak i po kądzieli – co zdaniem ówczesnych królewskich swatów gwarantowało czystość błękitnej krwi władców Iberii.

Alonso Sánchez Coello, portret Joanny Austriackiej (1557). Ze zbiorów Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu

Rok później zaszła w ciążę. W styczniu 1554 urodziła pogrobowca. Jej niespełna szesnastoletni mąż zmarł tydzień wcześniej – zdaniem nadwornych medyków na suchoty, według opinii dzisiejszych badaczy wskutek nieznanej wówczas cukrzycy młodzieńczej. Wkrótce potem jej najstarszy brat, późniejszy król Hiszpanii Filip II, owdowiały już w wieku lat osiemnastu (jego pierwsza żona Maria Portugalska zmarła w połogu, wydawszy na świat niepełnosprawnego syna Don Carlosa, którego ojciec nie chciał widzieć na oczy, a chodziły słuchy, że ostatecznie go zabił), poślubił Marię I Tudor, objął rządy w Anglii iure uxoris, czyli „z prawa żony”, i zarządził natychmiastowy powrót siostry do Madrytu. Joanna została regentką hiszpańską. Nigdy więcej nie zobaczyła swego syna Sebastiana, który wstąpił na tron Portugalii jako czternastolatek i dziewięć lat później zginął w krwawej bitwie pod Alcácer-Quibir, podczas drugiej nieudanej próby podboju Maroka.

Młodziutka wdowa nie wyszła powtórnie za mąż. Okazała się jednak wyjątkowo zręczną regentką i kobietą o wielkich ambicjach. Chodziły nawet słuchy, że wstąpiła potajemnie do męskiego zakonu jezuitów, jako „wieczny scholastyk”, bez obowiązku składania uroczystej profesji, prowadząc oficjalną korespondencję z ojcami jako Mateo Sánchez. Z pewnością jednak ufundowała El Monasterio de las Descalzas Reales w dawnym pałacu swoich rodziców w Madrycie. Pierwsze mniszki klaryski sprowadził na miejsce Franciszek Borgiasz, generał jezuitów i domniemany kochanek Joanny. Imponujący klasztor – zgodnie z wolą fundatorki – miał też jednak służyć jako azyl dla możnych starych panien i owdowiałych arystokratek. Czterdziestodwuletnia Maria Hiszpańska, najstarsza siostra Joanny, schroniła się w jego murach po śmierci swego męża Maksymiliana II, cesarza rzymskiego oraz króla Czech, Węgier i Chorwacji. To ona, w 1587 roku, ściągnęła Tomása Luisa de Victoria do Descalzas Reales, namówiwszy królewskiego brata, żeby mianował go jej osobistym kapelanem oraz nauczycielem muzyki dla jej córki Margarity, która po śmierci czwartej żony Filipa II odmówiła zamążpójścia za swego wuja i zamieszkała z matką w klasztorze.

De Victoria pozostał w klasztornej służbie do końca życia. Kiedy w 1603 roku zmarła jego cesarska penitentka, skomponował Officium defunctorum na jej uroczysty pogrzeb. Dwa lata później zrewidował utwór i opatrzył go dodatkową dedykacją dla arcyksiężniczki Margarity. Officium było łabędzim śpiewem geniusza, ostatnim jego dziełem ukończonym przed śmiercią w 1611 roku. Jeden z zatrudnionych w konwencie muzyków porównał je z lamentem Orfeusza, który potrafił wycisnąć łzy z kamienia i powalić lasy porastające zbocza wzgórz. W skład kompozycji wchodzi siedmioczęściowa missa pro defunctis na sześć głosów (SSATTB), poprzedzona czterogłosowym motetem Taedet animam meam (Życie obrzydło mojej duszy) do tekstu z Księgi Hioba, występującym w funkcji invitatorium, zamknięta zaś kolejnym „hiobowym” motetem Versa est in luctum cithara mea (Stąd gra mi harfa żałobnie) i dwuczęściową absolucją, złożoną z responsorium Libera me oraz Kyrie. We mszy melodie chorałowe pojawiają się nie tylko jako incipity poszczególnych części, lecz także pełnią rolę cantus firmus w polifonii, prowadzonego z reguły przez drugi sopran, niknącego jednak niepostrzeżenie w gęstej fakturze pozostałych głosów, które czerpią zeń część materiału, uzupełniając go jednak o nowe motywy. Całość brzmi mrocznie, chwilami wręcz surowo. Wyraźnie zaakcentowane elementy retorycznego dramatu dają się rozpoznać właściwie tylko w motetach. A jednak całość płonie wewnętrznym ogniem, nawet w częściach z pozoru spokojnych – jakby pod pancerzem konwencji kryły się wszystkie nieprzepłakane śmierci i zawiedzione nadzieje żarliwych wyznawców Chrystusa, którzy – zgodnie ze słowami Ignacego Loyoli, winni „uznać za czarne to, co naszym oczom wydaje się białe, jeśliby Kościół określił to jako czarne”.

Bernardo Strozzi, portret Claudia Monteverdiego (ok. 1630). Ze zbiorów Tiroler Landesmuseum

Officium defunctorum Tomása Luisa de Victoria stanowi kulminację konserwatywnego stile antico: w opozycji do reprezentującego nowsze tendencje epoki stile moderno. Na początku XVII wieku obydwie te estetyki – stonowany, ściśle przestrzegający reguł kontrapunktu renesansowego styl Palestriny i jego naśladowców, z drugiej zaś strony wirtuozowski, teatralny, podporządkowujący muzykę wymogom tekstu styl nowatorów formatu Monteverdiego – współistniały ze sobą dość zgodnie, w przypadku twórców przechodzących swobodnie z jednej do drugiej konwencji wystawiając im świadectwo dogłębnej znajomości tradycji w połączeniu z wybiegającą w przyszłość wrażliwością. Monteverdi styl dawny nazywał „prima pratica”, styl nowy – „seconda pratica”. W przedmowie do piątej księgi swych madrygałów, wydanej w 1605 roku w Wenecji, w oficynie Ricciarda Amadina, zwrócił się do „uczonych czytelników”, a w domyśle do Giovanniego Artusiego, który od kilku lat ciskał gromy na niewymienionego z nazwiska kompozytora i jego dziwaczną skłonność do wyodrębniania sopranu i basu z faktury polifonicznej, nie wspominając już o „błędach” w traktowaniu dysonansów. „Niechaj będą oni pewni”, pisał Monteverdi, „że co do konsonansów i dysonansów istnieje inny pogląd, odmienny od ustalonego, który za przyzwoleniem rozumu i zmysłów broni współczesnej metody komponowania”.

Przykładem takiej metody jest posępny, wiejący grozą madrygał Era l’anima mia – o duszy na progu śmierci, dochodzącej kresu swej ziemskiej egzystencji. Mroczny początek tego utworu, z nutami pedałowymi w partii basu i pełną napięcia deklamacją dwóch prowadzonych w tercjach głosów tenorowych, musiał wywierać na ówczesnych słuchaczach dojmujące, wręcz bolesne poczucie niepewności. Nic dziwnego, że madrygał z tekstem Giovanniego Battisty Guariniego – już w wersji pierwotnej dotykającym spraw ostatecznych – stał się podstawą równie wstrząsającej kontrafaktury Stabat Virgo Maria. Ekstatyczny motet Adoramus na sześć głosów wokalnych i basso continuo, skomponowany dla weneckiej Bazyliki św. Marka na uroczystość Podniesienia Krzyża Świętego i wydany w 1620 roku w Libro primo de motetti in lode d’Iddio nostro Signore Giulia Cesare Bianchiego, powstał już w czasach, kiedy stile antico odszedł na dobre w przeszłość, ustępując miejsca nowej konwencji i wybijającym się z faktury polifonicznej głosom solowym. Najbardziej tajemniczą kompozycją w tym zestawieniu jest Pianto della Madonna, kontrafaktura Lamento d’Arianna z zaginionej opery z 1608 roku, opublikowana w roku 1641 w zbiorze Selva morale e spirituale – wraz z większością późnej twórczości religijnej Monteverdiego. Nie wiadomo, kto jest autorem tekstu, rozpoczynającego się słowami Iam moriar mi fili, spisanego w dziwacznej łacinie, chwilami bardziej przypominającej ówczesny język włoski – jakby ktoś próbował go dostosować do powstałej wcześniej melodii. Trudno też ustalić, jak wyglądała dyspozycja utworu, która w kontekście liturgicznym musiała przedstawiać się całkiem inaczej niż pierwotny lament Ariadny na skale, według relacji jednego ze odbiorców premiery „przedstawiony z takim uczuciem i patosem, że nie było słuchacza, który nie byłby poruszony, ani żadnej damy, która nie uroniłaby drobnej łzy przy jej skardze”.

La Compagna del Madrigale. Fot. Giorgio Vergnane

Jedno jest pewne: jeśli ktoś wtedy miał odwagę płakać nad swoim wdowieństwem, utraconym dzieciństwem, śmiercią dziecka albo oddaniem go w ręce obcych – mógł to czynić wyłącznie za pośrednictwem wielkich twórców epoki. Nie nam rozsądzać, czy lżej było szlochać w stile antico czy też moderno.

Gottfried Is Dead

That experience changed Thomas Mann’s life forever. He never recovered from the youthful rapture he experienced in Lübeck during a performance of Lohengrin. Less than four years later he began writing Buddenbrooks, a story of a wealthy merchant family from Lübeck. Perhaps of his own family, for it had been living in this free Hanseatic city since 1775. In Chapter Two of the eleventh part of the novel Mann seems to identify with the fifteen-year old Hanno Buddenbrook, who, as a reward for having bravely endured maltreatment in Herr Brecht’s dental surgery for several days, went with his mother to a performance of Lohengrin. He was not bothered by the fact that the orchestra’s mediocre violins proved disappointing already in the first bars of the prelude. He did not mind the fact that the fat tenor with a straw-coloured beard entered the stage in a bouncing boat. “The sweet, exalted splendour (…) had borne him away upon its wings”.

Echoes of those experiences can be heard also in Mann’s later masterpieces, disregarded by translators and literature scholars unfamiliar with Wagner. The two men with axes on their shoulders, whom Castorp from The Magic Mountain encounters during a stroll, bid each other “rustically formal” farewell of “Nun, so leb wohl und hab Dank!” – bringing to mind the first and last phrases in the parting between Lohengrin and the swan in Act I of the opera. In the next chapter Hans Castorp shares his rapture with Joachim, who is not especially interested in his musings: “I heard that up in the woods and I shall remember it all my life”.

Anna Gabler (Elsa). Photo: Jochen Quast

That theatre is no more. The performance so cherished by Mann took place in Lübeck’s Casinotheater in Beckergrube street, in a building erected in 1858 thanks to the efforts of a joint stock company made up of the city’s wealthy merchants and senators. The building – having a poorly built auditorium and not meeting fire safety requirements – was eventually closed at Easter 1905. A few months later the entrepreneur Emil Possehl, who owned two impressive tenement houses in Beckergrube, gave a generous donation to the construction of a new theatre – at the site of the demolished Casinotheater. The Bühnen der Hansestadt Lübeck opened three years later. The Art Nouveau building designed by Martin Dülfer, with its richly ornamented sandstone façade, underwent a thorough and meticulous renovation in the 1990s. Today it serves as a venue for theatrical, operatic and ballet productions as well as concerts of the local Philharmonic Orchestra, founded in 1897, and led in the past by artists like Hermann Abendroth, Wilhelm Furtwängler and Eugen Jochum. The Grossen Haus – with its stage comparable to that of Warsaw’s Teatr Dramatyczny and 800-seat auditorium – still regularly presents stagings of Wagner’s operas.

The first time I was driven to Lübeck was over five years ago, when I went there to see a performance of The Flying Dutchman under Anthony Negus’ inspired baton. This year I decided to see the Lübeck Lohengrin, if only because of my love for Thomas Mann’s oeuvre. “Who believes in Monday, when he is to hear Lohengrin on Sunday evening,” thought Hanno Buddenbrook. It so happened that the farewell performance of the new production by the Cyprian-Irish director Anthony Pilavachi took place precisely on a Sunday.

Pilavachi, a graduate of the Guildhall School of Music & Drama, has been living in Germany for nearly forty years and this is where his stage career began. He has directed over one hundred operatic productions, mainly in Germany as well as in Austria, Switzerland and Scandinavian countries, among others. He has particularly strong ties with the Lübeck theatre, where in 2007 he undertook to stage the entire Ring (which was later recorded on DVD and which won the prestigious ECHO-Klassik prize in 2012), and subsequently receive glowing reviews for his new productions of Parsifal and Tristan und Isolde. Pilavachi’s is a wise and very coherent Regietheater, focused in particular on Personenregie, the solid foundations of which he built at the London school.

Anton Keremidtchiev (Telramund). Photo: Jochen Quast

His catastrophic vision of Lohengrin differs fundamentally from the fashionable “post-apo” stagings of recent seasons. The world presented in it has not been violently destroyed. There are no smouldering ruins or fading ashes in this staging. Instead, there is a glass wall and untouched façade of some Gothic building – most likely a church – with a traceried rosette glaring in the middle like Sauron’s eye (splendid set design by Tatjana Ivschina, spectacularly lit by Falk Hampel). And all this is drenched in mud: piling up on the proscenium as if after an avalanche descended among artificial reservoirs collecting industrial waste, sticking to the Brabantians’ rags, staining the wedding tablecloths. It is hard not to have the impression that Pilavachi unfolds before us not so much a landscape after a battle, but a picture of a slow decay of civilisation, loss of meaning, crisis of all feelings and values. Who knows, perhaps this is a result of postmodern games with tradition, when desacralised medieval abbeys were encased in fanciful acrylic structures, and dilapidated churches were replaced with soulless glass and steel impersonations.

Pilavachi destroys the spectators’ illusions already in the Prelude to Act One. Ortrud will not charm Gottfried. She will cut his throat, break the swan’s neck and throw both bodies into a dungeon – with the tacit complicity of Telramund, horrified by her cruelty and determination. Lohengrin will appear on stage amid flashes and thunders: in a tacky wedding dinner jacket, as ill-suited to the situation as Elsa’s white dress and her floral wreath, as if taken straight from the Swedish Midsommar rites. Telramund’s henchmen resemble a bunch of homeless punks and drug addicts from some German hub station. King Henry the Fowler’s retinue – a band of nouveau-riche parvenus clad in cloth of gold and obscenely expensive furs. There are no heroes: there is only manipulation, politics and Elsa’s naive belief that it is enough to call the alleged saviour from Monsalvat for everything to end well.

Nothing will end well, as Pilavachi warns us throughout the narrative, bringing on stage again and again the dead Gottfried, who always appears with the sound of the Frageverbot motif (later invoked by a number of composers, beginning with Tchaikovsky’s Swan Lake and ending with Richard Stauss’ works). A dead child walks across the stage, throwing swan feathers like flowers during a Corpus Christi procession. Of no use are the efforts of Lohengrin, Wagner’s metaphor of an artist for the age, a genius whose inspiration will save nineteenth-century society, and who is granted royal protection as an advocate of popular monarchy. Elsa will fall victim to thugs. Lohengrin’s departure will open the tomb of the boy with the swan, from which will emerge a ghostly shadow of Gottfried in medieval armour, extending his hand with a quite modern unlocked grenade. The silence after the last chord will be broken by a scream followed by darkness, which after a moment will spur the shocked audience to break into prolonged applause.

Bea Robein (Ortrud) and Anna Gabler. Photo: Jochen Quast

Initially, the director had a very different Lohengrin in mind – angelic, ethereal, in the person of a singer who, judging by the available recordings, would have turned out to be at best a decent Evangelist in one of Bach’s Passions. Just before last September’s premiere, Pilavachi quarrelled with the music director of the production and new boss of the Philharmonisches Orchester der Hansestadt Lübeck, the Austrian conductor Stefan Vladar. After much turbulence Lohengrin was entrusted to Peter Wedd, known to Warsaw music lovers, and Elsa to the German soprano Anna Gabler. Another change happened before the last performance: the main protagonists were sung by Lena Kutzner and Magnus Vigilius, who had sung Elsa and Lohengrin at the Staatstheater Meiningen a year before. It is hard for me to say to what extent both artists followed Pilavachi’s instructions and to what extent they transferred to the Lübeck theatre the suggestions of Ansgar Haag, the director of the Meiningen production. But I do know that the youthful freshness of Kutzner’s interpretation – combined with her luminous, honeyed Jungendlich dramatischer Sopran – made her unexpectedly the brightest star of the evening. Less musical, the Dane Magnus Vigilius was inferior to her also in purely expressive terms: his Lohengrin followed the quite ahistorical convention of a stranger from nowhere and going nowhere. Endowed with a healthy and beautiful voice, impeccable intonation-wise, Vigilius was nevertheless unable to present a complete picture of this multidimensional character. As I had predicted, Anton Keremidtchiev, the Bolognese Dutchman from the second cast of the production conducted by Oksana Lyniv, proved to be an excellent Telramund. This time, under Vladar’s sensitive direction, he was not overwhelmed by the orchestra. Until the end of Act III he found a worthy partner in Bea Robein as Ortrud, a phenomenal actor and decent singer, who – unfortunately – lacked the top notes in the final “Dank, dass den Ritter du vertrieben!”. I find it difficult to judge Rúni Brattaberg, battling against a long indisposition, in the role of Henry the Fowler. Brattaberg retained all the qualities of his sonorous bass at the lower end of the scale, but clearly struggled with the sound matter in the high, often forcefully produced sections of the role. On the other hand it was a great pleasure to listen to the beautiful, rich baritone of Jacob Scharfman (Herald), who not only excelled musically, but also performed the complex acting tasks entrusted to him by Pilavachi with extraordinary sensitivity.

A separate mention should be made of the excellent chorus under Jan-Michael Krüger as well as the orchestra under Stefan Vladar, who conducted the entire performance with fervent enthusiasm, applying logically varied tempos, highlighting the soloists’ assets and covering their occasional shortcomings. I heard that up in Lübeck and I shall remember it for a long time. I felt like Hanno Buddenbrook: after the Sunday performance of Lohengrin I found it difficult to believe that it was Monday the following day.

Gdzie ziemia styka się z niebem

Upiór nie dotrze do Gdańska na festiwal Actus Humanus, ale będzie anonsował. Już pojutrze, 5 kwietnia w Centrum św. Jana, wystąpi Ensemble Correspondances pod kierunkiem Sébastiena Daucé. Oto, z czym wystąpi.

***

Kiedy Jakob Böhme doznał pierwszego objawienia, miał już dwadzieścia kilka lat, własny warsztat szewski w Görlitz i świeżo poślubioną żonę Katharinę, która wkrótce potem wydała na świat pierwsze z ich sześciorga dzieci. Tamtego dnia zapatrzył się w cynową miskę i dostrzegł piękno różnobarwnego odbicia wpadającej przez okno wiązki promieni słonecznych. Uwierzył głęboko, że Stwórca ujawnił przed nim duchową strukturę świata, odsłonił prawdę o relacji człowieka z Bogiem i nauczył odróżniać dobro od zła. „Bóg dał mi to poznanie. Nie ja poznaję, ponieważ mnie jest to znane, lecz Bóg poznaje to we mnie. Mądrość jest jego oblubienicą, a dzieci Chrystusa są w Chrystusie, w mądrości, także Jego oblubienicą”, zanotował kilkanaście lat później w pisanej na własny użytek księdze Morgenrot (Jutrzenka). Nigdy nie zamierzał jej wydać, poszczególne fragmenty zaczęły jednak krążyć w odpisach sporządzanych przez przyjaciół. Wpadły też w ręce Gregoriusa Richtera, pastora z Görlitz, który uznał je za bluźnierstwo, zagrzmiał z ambony, że nawet ariańska trucizna nie była tak zjadliwa, jak smród bijący z pism szewca-fanatyka, po czym zagroził Böhmemu wygnaniem, jeśli natychmiast nie porzuci pióra.

Böhme, który wtedy jeszcze nie wiedział, „czego Bóg chciał ode mnie”, przez kilka lat przestrzegał zakazu pastora. Wątły, chorowity, odesłany przez chłopskiego ojca wpierw do pasania trzody, potem zaś na nauki do szewca, bo w gospodarstwie nie było z niego żadnego pożytku – czytać nauczył się sam i posądzony o herezję, rzeczywiście zwątpił, czy wyciągnął właściwe nauki z lektury Biblii, dzieł Paracelsusa i żydowskiej kabały. Z czasem jednak wrócił do pisania: najintensywniej w ostatnich miesiącach przed śmiercią w 1624 roku, w wieku niespełna pięćdziesięciu lat. Dziś – jako mistyczny „marzyciel”, odwołujący się do intuicji jako źródła wiary – uchodzi za jednego z prekursorów pietyzmu, nurtu zrodzonego ze sprzeciwu wobec sztywnej doktryny luterańskiej, kładącego nacisk na „religię serca” i konieczność osobistego, zmysłowego przeżycia prawdy o Bogu.

Wnętrze kościoła Mariackiego w Lubece przed rokiem 1913. Zdjęcie z dawnej pocztówki

Mistyczne prądy reformatorskie znalazły szeroki oddźwięk także w innych krajach XVII-wiecznej Europy, zwłaszcza w Skandynawii. Diderik Buxtehude, syn Hansa Jensena i jego żony Helle Jespersdatter, urodził się w 1637 roku, najprawdopodobniej w duńskim wówczas Helsingborgu, gdzie ojciec objął właśnie posadę organisty w kościele Mariackim. Cztery lata później Hans Jensen znalazł zatrudnienie po drugiej stronie Sundu – w kościele św. Olafa w Helsingørze. Diderik, zanim osiadł na resztę życia w Lubece i przybrał zniemczone imię Dieterich, zdążył pójść w ślady ojca i przez jedenaście lat służył jako organista zarówno w Helsingborze, jak i Helsingørze. Wiele wskazuje, że już tam zetknął się z wczesną myślą pietystyczną, która w Lubece napotkała wyraźny opór. August Hermann Francke, jeden z czołowych przedstawicieli pietyzmu, przez całe dorosłe życie trzymał się z dala od swego rodzinnego miasta. Johann Wilhelm Petersen, inny wybitny reprezentant nurtu, został zmuszony do opuszczenia diecezji lubeckiej za głoszenie poglądów milenarystycznych – a jednak w 1668 roku, kiedy Buxtehude został organistą w kościele Mariackim w Lubece i zgodnie z tamtejszym obyczajem pojął za żonę córkę zmarłego poprzednika, Petersen napisał dla niego poemat weselny, wykorzystany przez kompozytora w kantacie O wie selig sind, die zu dem Abendmahl des Lammes berufen sind.

Nie sposób ustalić, czy Buxtehude uczestniczył w spotkaniach lubeckich pietystów. Z pewnością jednak pozostawał pod wpływem ich intensywnej, mistycznej duchowości, o czym świadczy sam zamysł Membra Jesu nostri, cyklu siedmiu kantat z 1680 roku, opatrzonego podtytułem „humillima totius cordis devotione decantata” („odśpiewane z najpokorniejszą pobożnością serca całego”). Każda kantata jest poświęcona innej części ciała Jezusa – począwszy od stóp, poprzez kolana, dłonie, bok, piersi, serce i twarz – jakby rozmodleni muzycy stopniowo podnosili wzrok, dostrzegając wreszcie prawdziwe oblicze umęczonego na krzyżu Zbawiciela. Forma tych utworów, nawiązująca do wcześniejszych wzorców włoskich, reprezentuje popularną w ówczesnych Niemczech „Concerto-Aria-Kantate”, z librettem wykorzystującym tekst biblijny (w concerto wokalno-instrumentalnym i jego repryzie da capo pod koniec utworu) oraz komentujący go wiersz stroficzny (w umieszczonych wewnątrz ariach). Buxtehude trzymał się dość ściśle tego schematu, uwzględniając w każdej z kantat trzy arie, poprzedzone sonatą instrumentalną oraz concerto, podsumowane zaś z reguły ritornelem i dokładną repryzą concerto. Odstępstwa pojawiły się tylko w kantacie Ad pedes, w której Buxtehude dodał po repryzie osobny, nietypowy concerto z tekstem pierwszej arii sopranowej; oraz w ostatniej Ad faciem, gdzie repryzę zastąpiło concerto z formułą „amen”.

Wersety z Księgi Nahuma, Księgi Izajasza, Proroctw Zachariasza, Pieśni nad pieśniami, Pierwszego Listu św. Piotra i Księgi Psalmów Buxtehude opatrzył komentarzem w postaci Oratio rhytmica, przypisywanej niegdyś św. Bernardowi z Clairvaux, w rzeczywistości jednak autorstwa Arnulfa z Leuven, przeora opactwa cysterskiego w Villers-la-Ville. Ten szokujący dla współczesnego odbiorcy poemat w pełni odzwierciedlał przyjętą w 1215 roku doktrynę transsubstancjacji, czyli rzeczywistej przemiany chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. A zarazem przemawiał do wyznawców „religii serca”, gotowych obmyć się we krwi Zbawiciela, spijać ją z Jego ran i zaznać miodowej słodyczy płynu sączącego się z Jego boku. Obfitość drastycznych obrazów, zmysłowych smaków i zapachów, erotycznych wręcz doznań płynących z obcowania z cierpieniem Jezusa znajduje pełne odzwierciedlenie w muzyce Buxtehudego – zwłaszcza w szóstej, skierowanej do serca kantacie, w której partię instrumentalną, wspartą basso continuo, realizuje konsort pięciu „żałobnych” viol da gamba. Membra Jesu nostri – w przeciwieństwie do narracyjnych opracowań historii o męce Pańskiej – jest utworem stricte kontemplacyjnym, muzyczną celebracją śmierci pojmowanej jako źródło życia, radości i nadziei.

Współczesne organy w kościele św. Błażeja w Mühlhausen. Fot. Thomas Jakob

Do tej mistycznej zmysłowości Buxtehude dochodził długo i stopniowo, czego dowodem powikłana historia muzyki żałobnej Mit Fried und Freud. W roku 1671 kompozytor pożegnał zmarłego Menno Hannekena, superintendenta kościoła Mariackiego, kanonem Divertisons nous oraz opracowanym w podwójnym kontrapunkcie hymnem Lutra Mit Fried und Freud ich fahr dahin, czyli niemiecką parafrazą Kantyku Symeona. Hanneken był nie tylko zwierzchnikiem Buxtehudego, ale też luterańskim ortodoksą, który żarliwie bronił Lubekę przed wszelkimi przejawami mistycyzmu, zwalczając pietystów i odmawiając schronienia arianom, wygnanym z Polski w czasie potopu szwedzkiego. Wiele wskazuje, że Buxtehude pozostawał w bliskich, wręcz przyjacielskich stosunkach z rodziną Hannekenów. Kiedy jednak w roku 1674 umarł mu ojciec, kompozytor uzupełnił muzyczne egzekwie dla Hannekena siedmiozwrotkową Klag-Lied: przejmującym, pietystycznym z ducha lamentem na sopran, dwa nieokreślone instrumenty smyczkowe (być może viole da gamba) i basso continuo. Utwór, jako jeden z niewielu opublikowany za życia twórcy, ukazał się pod tytułem Fried-und Freudenreiche Hinfarth („Odejście spokojne i radosne”) i pod wieloma względami może uchodzić za wprawkę do Membra Jesu nostri.

Jeszcze przed śmiercią ojca Buxtehude gruntownie zreorganizował lubeckie Abendmusiken – wieczorne koncerty muzyki religijnej w kościele Mariackim. Pod koniec XVII wieku słynęły już w całej Europie, organizowane w trzy niedziele Adwentu i dwie po Pięćdziesiątnicy, z udziałem kilku zespołów chóralnych, rozbudowanej blachy i prawie trzydziestoosobowej grupy smyczków. Nic dziwnego, że Bach – zaledwie dwudziestoletni, a już sfrustrowany pracą w Neue Kirche w Arnstadt, gdzie przełożeni utyskiwali na jego „przydługie” improwizacje organowe i nieumiejętność zdyscyplinowania bandy rozwydrzonych chórzystów – poprosił o miesiąc urlopu, żeby „zrozumieć to i owo” ze sztuki Buxtehudego. Dotarł do celu pieszo, co musiało mu zająć przynajmniej dwa tygodnie. W Lubece czas spędził owocnie – na tyle owocnie, że wrócił do Arnstadt po czterech miesiącach. Na szczęście już wkrótce znalazł inną posadę: w kościele św. Błażeja w Mühlhausen.

Sébastien Daucé. Fot. Josep Molina

Twórczość Buxtehudego wywarła ogromny wpływ na młodego Bacha, który przejął po nim nie tylko rapsodyczny styl w kompozycjach organowych, lecz także skłonność do ciepłych, zmysłowych współbrzmień, wpisanych w surową i przejrzystą strukturę formalną. Łatwo te inspiracje wytropić w jednej z jego najwcześniejszych kantat, Gottes Zeit ist die allerbeste Zeit BWV 106, skomponowanej niedługo po przeprowadzce do Mühlhausen. Utwór, znany także jako Actus tragicus, powstał z okazji pogrzebu – prawdopodobnie Adolpha Streckera, dawnego burmistrza miasta. Mimo tradycyjnego podziału na cztery części – sonatinę instrumentalną, dwie części wokalne do fragmentów biblijnych oraz finałowy chór z tekstem ostatniej zwrotki hymnu Glorie, Lob, Ehr und Herrlichkeit autorstwa XVI-wiecznego mistyka Adama Reusnera – sprawia wrażenie ciągłej narracji, uwypuklone brakiem recytatywów i wyraźnie wyodrębnionych arii. To muzyczny opis umierania: wstrząsający, nieledwie halucynacyjny, pełen wewnętrznych kontrastów, zacierający moment przejścia z czasu ludzkiego w stan nieskończonego odpoczynku poza wszelkim czasem. To muzyczna relacja ze spotkania śmierci z nieśmiertelnością – mimo narracyjnego charakteru równie zmysłowa, jak kontemplacja umęczonego ciała Zbawiciela w Membra Jesu nostri.

Bo zarówno w cyklu kantat Buxtehudego, jak i w Actus tragicus ziemia przenika się z niebem, pietystyczne doświadczenie Boga z ortodoksyjną apologią wiary. Czas muzycznej syntezy, śpiewu i grania pod znakiem Soli Deo Gloria nadejdzie u Bacha później. Piękno duchowej struktury świata będzie jednak wyzierać z całej jego twórczości – jak z rozświetlonej słońcem miski skromnego szewca z Görlitz.

Gotfryd nie żyje

Tamto doświadczenie na zawsze odmieniło życie Tomasza Manna. Nigdy nie otrząsnął się z młodzieńczego zachwytu, jakiego doznał w Lubece na spektaklu Lohengrina. Niespełna cztery lata później zaczął pisać Buddenbrooków, historię zamożnej rodziny kupieckiej z Lubeki. Być może własnej, przyszedł bowiem na świat jako potomek rodu osiadłego w tym wolnym i hanzeatyckim mieście od 1775 roku. W rozdziale drugim jedenastej części powieści Mann zdaje się identyfikować z piętnastoletnim Hanno Buddenbrookiem, który w nagrodę za dzielne wytrwanie kilkudniowej męczarni w gabinecie dentystycznym pana Brechta poszedł z matką do teatru – właśnie na Lohengrina. Nie przeszkadzało mu, że kiepskie skrzypce orkiestry zawiodły już w pierwszych taktach preludium. Za nic sobie robił, że gruby tenor z jasnoblond brodą wpłynął na scenę w podskakującej łodzi. „Słodka, promienna wspaniałość (…) uniosła go ponad to wszystko”.

Echa tamtych przeżyć pobrzmiewają też w późniejszych arcydziełach Manna, często lekceważone przez nieosłuchanych z Wagnerem tłumaczy i literaturoznawców. Dwaj mężczyźni z siekierami na ramionach, na których Castorp z Czarodziejskiej góry natknął się podczas przechadzki, żegnają się „uroczyście nieporadną” formułką „Nun, so leb wohl und hab Dank!” – przywodzącą na myśl pierwszą i ostatnią frazę rozstania Lohengrina z łabędziem w I akcie opery. W następnym rozdziale Castorp dzieli się swoim zachwytem z niespecjalnie zainteresowanym jego wynurzeniami Joachimem: „To usłyszałem w lesie i póki życia tego nie zapomnę”.

Scena zbiorowa z I aktu. Fot. Jochen Quast

Tamtego teatru już nie ma. Hołubiony w pamięci Manna spektakl odbył się jeszcze w lubeckim Casinotheater przy ulicy Beckergrube, w gmachu wzniesionym w 1858 roku staraniem spółki akcyjnej, w której skład weszli majętni kupcy i senatorzy miasta. Budynek – ze źle urządzoną widownią, niespełniający wymogów przeciwpożarowych – zamknięto ostatecznie w Wielkanoc 1905 roku. Kilka miesięcy później przedsiębiorca Emil Possehl, właściciel dwóch okazałych kamienic przy Beckergrube, przeznaczył hojną darowiznę na budowę nowego teatru – w miejscu po wyburzonym Casinotheater. Bühnen der Hansestadt Lübeck otworzyły podwoje trzy lata później. Secesyjny gmach projektu Martina Dülfera, z bogato zdobioną fasadą z piaskowca, doczekał się gruntownej i pieczołowitej renowacji w latach 90. ubiegłego wieku. Dziś gości spektakle dramatyczne, przedstawienia operowe i baletowe, a także koncerty miejscowej Orkiestry Filharmonicznej, założonej w 1897 roku, kierowanej w przeszłości między innymi przez Hermanna Abendrotha, Wilhelma Furtwänglera i Eugena Jochuma. Grossen Haus – ze sceną wielkości porównywalnej z warszawskim Teatrem Dramatycznym i widownią na osiemset miejsc – wciąż jest miejscem regularnych inscenizacji oper Wagnera.

Pierwszy raz zagnało mnie do Lubeki przeszło pięć lat temu, na przedstawienie Latającego Holendra pod natchnioną batutą Anthony’ego Negusa. W tym roku postanowiłam się wybrać na lubeckiego Lohengrina, choćby ze względu na uwielbienie, jakim darzę twórczość Tomasza Manna. „Nie wierzy się w żaden poniedziałek, gdy ma się w niedzielę wieczorem usłyszeć Lohengrina”, myślał sobie Hanno Buddenbrook. Tak się złożyło, że pożegnany spektakl nowej produkcji cypryjsko-irlandzkiego reżysera Anthony’ego Pilavachiego odbył się właśnie w niedzielę.

Pilavachi, absolwent Guildhall School of Music and Drama, mieszka w Niemczech od prawie czterdziestu lat i tu właśnie zaczął karierę sceniczną. Zrealizował przeszło sto przedstawień operowych, głównie na scenach niemieckich, ale także – między innymi – w Austrii, Szwajcarii i krajach skandynawskich. Szczególnie silne więzi łączą go z teatrem w Lubece, gdzie w roku 2007 podjął się wystawienia całego Ringu (zarejestrowanego później na DVD i w 2012 wyróżnionego prestiżową nagrodą ECHO-Klassik), później zaś zebrał świetne recenzje za nowe produkcje Parsifala oraz Tristana i Izoldy. Pilavachi uprawia mądry i bardzo spójny teatr reżyserski, ze szczególnym naciskiem na Personenregie, której solidne podstawy wyniósł jeszcze z londyńskiej uczelni.

Anton Keremidtchiev (Telramund) i Bea Robein (Ortruda). Fot. Jochen Quast

Jego katastroficzna wizja Lohengrina pod zasadniczymi względami odbiega od modnych w ostatnich sezonach inscenizacji „postapo”. Przedstawiony w niej świat nie uległ gwałtownej zagładzie. Nie ma w tej inscenizacji tlących się zgliszcz, ruin ani gasnących popiołów. Jest za to przeszklona ściana i nietknięta fasada jakiejś gotyckiej budowli – najprawdopodobniej kościoła – z łypiącą pośrodku jak oko Saurona maswerkową rozetą (świetna scenografia Tatjany Ivschiny, spektakularnie oświetlona przez Falka Hampla). Za to wszystko nurza się w błocie: piętrzącym się na proscenium jak po zejściu lawiny wśród sztucznych zbiorników gromadzących odpady przemysłowe, klejącym się do łachmanów Brabantczyków, plamiącym weselne obrusy. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Pilavachi roztacza przed nami nie tyle pejzaż po bitwie, ile obraz powolnego rozkładu cywilizacji, utraty znaczeń, kryzysu wszelkich uczuć i wartości. Kto wie, czy nie w wyniku postmodernistycznych gier z tradycją, kiedy zdesakralizowane średniowieczne opactwa obudowywano wymyślnymi konstrukcjami z pleksiglasu, a zniszczone świątynie zastępowano bezdusznymi atrapami ze szkła i stali.

Pilavachi burzy złudzenia widzów już na dźwiękach Preludium do I aktu. Ortruda nie zaczaruje Gotfryda. Ona poderżnie mu gardło, złamie kark łabędziowi i wrzuci obydwa ciała do lochu – przy milczącym współuczestnictwie przerażonego jej okrucieństwem i determinacją Telramunda. Lohengrin pojawi się na scenie wśród błysków i grzmotów: w tandetnym ślubnym smokingu, równie nieprzystającym do sytuacji, jak biała suknia Elzy i jej kwietny wianek, jakby żywcem wzięty ze szwedzkich obrzędów Midsommar. Poplecznicy Telramunda przypominają zgraję bezdomnych punków i narkomanów z któregoś z niemieckich dworców węzłowych. Orszak Króla Ptasznika – bandę nowobogackich parweniuszy, odzianych w złotogłów i nieprzyzwoicie drogie futra. Nie ma tu bohaterów: jest tylko manipulacja, polityka i naiwne przeświadczenie Elzy, że wystarczy przywołać domniemanego zbawiciela z Monsalvat, żeby wszystko się dobrze skończyło.

Nic się dobrze nie kończy, o czym Pilavachi przestrzega przez całą narrację, co rusz wprowadzając na scenę martwego Gotfryda, który pojawia się zawsze na dźwiękach motywu Frageverbot (przywoływanego później przez rzeszę kompozytorów, począwszy od Czajkowskiego w Jeziorze łabędzim, skończywszy na dziełach Ryszarda Straussa). Trup dziecka kroczy przez scenę, rozrzucając łabędzie pióra niczym kwiatki na procesji Bożego Ciała. Na nic starania Lohengrina, Wagnerowskiej metafory artysty na miarę epoki, geniusza, którego natchnienie zbawi XIX-wieczne społeczeństwo, otoczonego królewskim protektoratem orędownika ludowej monarchii. Elza padnie ofiarą oprychów. Odejście Lohengrina rozewrze grób chłopca z łabędziem, z którego wychynie upiorny cień Gotfryda w średniowiecznej zbroi, wyciągając naprzód rękę z całkiem współczesnym, odbezpieczonym granatem. Ciszę po ostatnim akordzie przetnie krzyk, a potem zapadnie ciemność, która po chwili poderwie zszokowaną widownię do kilkunastominutowych oklasków.

Jacob Scharfman (Herold) i Rúni Brattaberg (Henryk Ptasznik). Fot. Jochen Quast

Reżyser wymarzył sobie wpierw całkiem innego Lohengrina – anielskiego, odcieleśnionego, w osobie śpiewaka, który sądząc z dostępnych nagrań okazałby się co najwyżej rzetelnym wykonawcą partii Ewangelisty w jednej z Bachowskich pasji. Tuż przed ubiegłoroczną, wrześniową premierą Pilavachi wszedł w spór z kierownikiem muzycznym spektaklu, a zarazem nowym szefem Philharmonisches Orchester der Hansestadt Lübeck – austriackim dyrygentem Stefanem Vladarem. Po licznych zawirowaniach w obsadzie wylądowali znany warszawskim melomanom Peter Wedd jako Lohengrin oraz niemiecka sopranistka Anna Gabler w roli Elzy. Przed ostatnim spektaklem nastąpiła kolejna roszada: w głównych protagonistów wcielili się Lena Kutzner i Magnus Vigilius, którzy rok wcześniej śpiewali partie Elzy i Lohengrina na scenie Staatstheater Meiningen. Trudno mi wyrokować, na ile obydwoje poszli za wskazówkami Pilavachiego, na ile zaś przenieśli do teatru w Lubece sugestie Ansgara Haaga, reżysera inscenizacji w Meiningen. Wiem jednak, że młodzieńcza świeżość interpretacji Kutzner – w połączeniu z jej świetlistym, miodopłynnym Jugendlich dramatischer Sopran – uczyniła z niej niespodziewanie najjaśniejszą gwiazdę wieczoru. Mniej muzykalny Duńczyk Magnus Vigilius ustępował jej także pod względem czysto wyrazowym: jego Lohengrin uplasował się w całkiem ahistorycznej konwencji przybysza znikąd i zmierzającego donikąd, obdarzonego głosem zdrowym i pięknym, nieskazitelnym intonacyjnie, niezdolnego jednak uwypuklić pełny obraz tej wielowymiarowej postaci. Zgodnie z moimi wcześniejszymi przewidywaniami doskonałym Telramundem okazał się Anton Keremidtchiev, boloński Holender z drugiej obsady spektaklu pod batutą Oksany Łyniw, tym razem, pod czułą dyrekcją Vladara, nieprzytłoczony masą orkiestrową. Aż do końca III aktu godnie partnerowała mu fenomenalna aktorsko i niezła wokalnie Bea Robein w partii Ortrudy, której – niestety – zabrakło górnych dźwięków w finałowym „Dank, dass den Ritter du vertrieben!”. Trudno mi oceniać zmagającego się z długą niedyspozycją Rúniego Brattaberga w roli Henryka Ptasznika, który zachował wszelkie walory swego dźwięcznego basu w dolnej części skali, wyraźnie walcząc z materią w wysokich, często siłowo emitowanych odcinkach partii. Z ogromną przyjemnością wsłuchiwałam się za to w przepiękny, bogaty w alikwoty baryton Jacoba Scharfmana – Herolda, który nie tylko sprawił się wyśmienicie pod względem muzycznym, ale też z niesłychanym wyczuciem zrealizował powierzone mu przez Pilavachiego skomplikowane zadania aktorskie.

Na osobną wzmiankę zasłużył znakomity chór pod kierunkiem Jan-Michaela Krügera oraz orkiestra pod batutą Stefana Vladara, który prowadził całość z żarliwym zapałem, w logicznie zróżnicowanych tempach, uwypuklając walory solistów i kryjąc ich sporadyczne niedociągnięcia. To usłyszałam w Lubece i długo tego nie zapomnę. Poczułam się jak Hanno Buddenbrook: po niedzielnym spektaklu Lohengrina z trudem przyszło mi uwierzyć, że nazajutrz nadszedł poniedziałek.

Marsz kabotynów

Upiorowi już dawno się tak nie spiętrzyło. Publikuję ten tekst z pociągu, w kolejnej podróży, która wraz z poprzednimi i przyszłymi „pęcznieje, rośnie i olbrzymieje” – jak opisany słowami Konwickiego kabotynizm, temat przewodni najnowszego wydania „Raptularza”. A tam między innymi esej Doroty Jarząbek-Wasyl o „grze na efekt” w XIX-wiecznej sztuce aktorskiej; recenzja Marka Toszyńskiego z książki Marty Justyny Nowickiej Słowacki. Wychodzenie z szafy; rozmowa Maryli Zielińskiej z Markiem Kondratem; oraz mój Marsz kabotynów. Proszę się nie obrażać. To tylko felieton. Następnym razem będzie już o Lohengrinie w Lubece.

Marsz kabotynów

Carlosie, życie moje

Zgodnie z obietnicą, drugi tekst z marcowego wydania „Teatru” – bardziej niż zwykle osobisty felieton, napisany po śmierci ważnego dla mnie reżysera i na marginesie szczególnie ważnego filmu, który wyszedł spod jego ręki. O prawie pierwszego słyszenia, pierwszego widzenia i pierwszego zachwytu: prawie, które często determinuje całą naszą przyszłość.

Carlosie, życie moje

Wojna i niepokój

Z przyjemnością anonsuję marcowy numer „Teatru”, w którym pośród innego dobra znajdą Państwo esej Dominika Gaca o artystycznych powrotach do PRL; rozmowę Katarzyny Flader-Rzeszowskiej z Tomaszem Manem, który ostatnio dał o sobie znać między innymi jako autor scenariusza, reżyser i twórca muzyki do Małej piętnastki w Nowym Teatrze w Słupsku; oraz recenzję Szymona Kazimierczaka ze spektaklu Mateusza Pakuły Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję w krakowskiej Łaźni Nowej. A także dwa moje teksty, z których w pierwszej kolejności polecę uwadze Czytelników garść refleksji po premierze Mocy przeznaczenia w TW-ON.

Wojna i niepokój

Ravel i inne drzewa

Upiór nie próżnuje. Wkrótce pojawi się dużo nowych recenzji, między innymi z Lubeki, Berlina i Bazylei. Tymczasem, jak zwykle w fazie przygotowań, proponuję krótką podróż sentymentalną – wspomnienie koncertu NOSPR 18 listopada ubiegłego roku. Orkiestrą Gospodarzy – którą na estradę wprowadził tym razem gościnny koncertmistrz George Tudorache z Orchestre Philharmonique Royal de Liège – dyrygował Lionel Bringuier. Partię solową skrzypiec w utworze Dutilleux wykonał Benjamin Schmid.

***

Niejaki John Sanderson, nauczyciel z Filadelfii, wybrał się w 1835 roku w podróż do Europy. Wrażenia z pobytu w stolicy Francji podsumował w Szkicach paryskich. Zawędrował między innymi na bal dworski w Palais des Tuileries. Wpadł w zachwyt: „Tyle osób, eleganckich i bogato odzianych, splecionych naraz w jednym tańcu. (…) Setki par wirujących w walcu, ledwie muskających parkiet lekkimi stopami; najpierw w rumieńcach i z ochoczym sercem, potem coraz bardziej zmęczonych, wycofujących się jedna po drugiej, aż do ostatniej pary. A w niej tancerka najzdrowsza, obdarzona największym wdziękiem i najpiękniejsza, z partnerem obejmującym jej smukłą kibić, stopa przy stopie, kolano przy kolanie, wirują krok w krok – aż i na nich natura weźmie odwet, aż dziewczę osłabnie, zemdleje, skona!”.

Upojny walc, który z chłopskich potańcówek w Austrii i Bawarii błyskawicznie rozprzestrzenił się na sale balowe, parkiety pod gołym niebem i domowe salony dziewiętnastowiecznej Europy, fascynował Ravela od zawsze. Pierwsze szkice do Vienne, w zamyśle kompozytora „apoteozy walca wiedeńskiego, porwanej przez wir przeznaczenia”, powstały w 1906 roku. Pierwotny zamysł Ravela nie został zrealizowany i z czasem posłużył jako punkt wyjścia dla całkiem innego utworu. Wcześniej jednak, w roku 1911, Ravel opublikował suitę Valses nobles et sentimentales, której tytuł nawiązywał do dwóch zbiorów walców Schuberta – Valses sentimentales z 1823 roku i późniejszych o cztery lata Valses nobles. Premiera utworu, w wykonaniu pianisty i kompozytora Louisa Auberta, odbyła się staraniem paryskiej Société musicale indépendante, współzałożonej między innymi przez Francka, Ravela i Charlesa Koechlina. Jednym z celów stowarzyszenia było prezentowanie nowych kompozycji francuskich bez podawania nazwisk twórców – żeby ukrócić stronniczość uwikłanych w koterie recenzentów. Prawie nikt z krytyków nie rozpoznał autora suity. Jedni wskazywali na d’Indy’ego, inni na Koechlina, ktoś dosłuchał się w walcach stylu Zoltána Kodálya. Kompozycja w wersji fortepianowej przeszła nieomal bez echa: być może dlatego, że pierwsi odbiorcy na próżno doszukiwali się w niej odniesień do muzyki Schuberta, gubiąc istotniejsze aluzje do rozkołysanych melodii Johanna Straussa syna i zabiegów rytmicznych z walców Chopina. Popularność zdobyła dopiero wersja orkiestrowa, która stała się podstawą baletu Adélaïde, ou le langage des fleurs, wystawionego w 1912 roku w paryskim Châtelet.

Kiedy Ravel wrócił do szkiców Vienne, wir przeznaczenia zdążył porwać nie tylko tancerzy Straussowskich walców, lecz i całą Europę. Kompozytor odżegnywał się od interpretacji La Valse jako metafory cywilizacji po katastrofie Wielkiej Wojny, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że utwór jest czymś w rodzaju biografii walca, historią jego początków, lat świetności i nieuchronnego upadku. La Valse powstała na zamówienie Sergiusza Diagilewa dla Baletów Rosyjskich. Ravel ukończył partyturę i przedstawił ją Diagilewowi w 1920 roku. Impresario odmówił wystawienia La Valse, argumentując, że „owszem, to arcydzieło, ale nie balet; to raczej portret baletu”. Ravel zerwał wszelkie stosunki z Diagilewem i nie krył satysfakcji, kiedy utwór został jednak przeniesiony na scenę, trzykrotnie za życia kompozytora: w 1926 roku siłami Ballet van Vlaanderen, w latach 1928 i 1931 przez zespół Idy Rubinstein, w choreografii Bronisławy Niżyńskiej. Prawykonanie koncertowe La Valse odbyło się w grudniu 1920 i mimo ponawianych prób inscenizacji utwór wciąż pojawia się częściej w programach orkiestr niż ansambli baletowych. Szkoda, bo żywioł Ravelowskiego walca – wbrew opinii Diagilewa – ma ogromny potencjał narracyjny: jako opowieść o ludziach zatraconych w pędzie epoki, lekceważących choroby ciała, duszy i umysłu, byle tylko zagłuszyć głód uczuć. I doprawdy nieistotne, czy osadzić tę metaforę w realiach okaleczonej wojną Europy, czy – jak chciał kompozytor – na dworze cesarskim w 1855 roku.

Roussel w swojej paryskiej pracowni, rok 1936

Albert Roussel, starszy od Ravela o sześć lat, miał podobne jak on doświadczenia wojenne. Ravel bezskutecznie próbował się zaciągnąć do służby w siłach powietrznych, Roussel – także bez powodzenia – we francuskiej flocie. Skończyli jako wojskowi kierowcy, nie wsławili się niczym szczególnym, po wojnie opłakali przyjaciół, którzy mieli mniej szczęścia. Roussel poświęcił się po tych doświadczeniach komponowaniu muzyki niemal abstrakcyjnej, wolnej od wszelkich prób przedstawiania czegokolwiek. III Symfonię skomponował w 1929 roku, na zamówienie Sergiusza Kusewickiego dla Boston Symphony Orchestra. Prawykonanie odbyło się rok później, 24 października. Utwór zdradza wszelkie znamiona jego stylu: mistrzostwo kontrapunktu, zamiłowanie do bitonalności, wyrazistą rytmikę, szerokie linie melodyczne i bogactwo nietypowych interwałów harmonicznych. Francuzi zżymali się na akademizm i ciężką, „teutońską” orkiestrację kompozycji Roussela. Lutosławski nazwał go francuskim Brahmsem, wzbudzając zdziwienie Krzysztofa Meyera, „co mogło go aż tak porwać w muzyce bardzo efektownej i sprawie napisanej, ale nic ponadto”. Świeże zainteresowanie jego twórczością – jeśli nawet nie pamiętną, to z pewnością trudną do zapomnienia – zdaje się potwierdzać opinię Lutosławskiego.

Henri Dutilleux, rok 1977. Fot. Michel Cormier

Pierwszym nauczycielem Roussela był alzacki kompozytor Julien Koszul – prywatnie dziadek Dutilleux, który wpoił swemu wnukowi skłonność do perfekcjonizmu i głębokie poczucie uczciwości twórczej. Dutilleux czerpał inspirację zarówno od Ravela, jak i Roussela, podążył jednak odrębną drogą, widoczną jak na dłoni w Drzewie snów, utworze, który istotnie rozrasta się jak drzewo – i podobnie jak w koronie drzewa trudno dostrzec gałęzie wśród liści, tak w koncercie Dutilleux trudno uchwycić różnicę między tematem a jego przetworzeniem, trudno określić formę całości, dopóki z pnia nie wypączkują wszystkie idee.

Twórczość Ravela, Roussela i Dutilleux można porównać do trzech okazałych drzew w lesie francuskiej muzyki ostatniego stulecia. Rosną blisko siebie, ale każde jest innego gatunku. Jeszcze nie wiadomo, które przetrwa najdłużej.

The Infanta on Skyros

This story could be described as a classic example of tragedies that often occurred in marriages arranged by royal families, when people who were complete strangers to each other and incompatible in every respect were united – with the sole aim of serving the political or economic interests of the powers involved in the practice. The problem is that these two particular teenagers did genuinely fall in love and their love bore such bitter fruit that we can still shed tears over their unhappiness even today.

María Teresa Rafaela of Spain was the daughter of King Philip V of Spain and his second wife Elisabeth Farnese. One year before her birth, in 1725, King Louis XV of France broke his engagement to Philip’s eldest daughter, the seven-year-old Mariana Victoria, and married the Polish princess Maria Leszczyńska. In order to normalise the relations between the Spanish and the French branch of the House of Bourbon at least to some extent, in the early 1740s a plan was formulated for a marriage between María Teresa and Louis Ferdinand, Louis XV’s fourth child and eldest son, and the long-awaited heir to the French throne. A proxy wedding was held in late December 1744 in Madrid and then the infanta set off on a long journey to France. She reached Versailles on 21 February 1745. Two days later she met her husband, who at that time was not yet sixteen.

Unfortunately, the unanimous conclusion after the wedding night was that the marriage had not been consummated. The teenage dauphin had failed to rise to the challenge. His reserved and shy wife became the object of scorn and derision of the court. Something unexpected happened, however. Instead of wallowing in shame and humiliation, the young couple began to get to know each other better. They did not leave each other’s side even for a moment. It was not until September 1745 that María lost her virginity with Louis. A few months later she became pregnant. The child was born after the date set by physicians and the mother died three days later, two weeks after the death of Philip V. She was only twenty years old. The dauphin fell into such despair that his father reportedly had to drag him forcibly from his late wife’s bed. One year later Louis Ferdinand was forced to marry again – this time Maria Josepha of Saxony, the daughter of Augustus III, Prince-Elector of Saxony and King of Poland. Louis’ firstborn daughter passed away at the age of only two years. The marriage to Maria Josepha produced thirteen children. Five were stillborn. Three died in early childhood. Three sons ascended the throne of France – one of them, Louis XVI, was executed by guillotine. At the age of thirty-six Louis Ferdinand died of tuberculosis. He never became king. He was survived by his father and even maternal grandfather. Before his death the dauphin ordered that his heart be buried in the tomb of his first wife.

Katya Klein (María Teresa Rafaela of Spain). Photo: Javier del Real

Louis Ferdinand’s father-in-law, Philip V, was an ardent lover of music and beautiful voices. In 1734 Elisabeth Farnese brought the famous castrato Farinelli to the Madrid court – as a criado familiar, or servant of the royal family, Farinelli would soothe the monarch’s severe melancholy with his singing. It was at the same time that Francesco Corselli – a Piacenza-born son of a French dancer named Courcelle, a name subsequently Italianised – was active in Madrid as a singer, violinist, harpsichordist and teacher of the royal children. In 1738 he was appointed Kapellmeister of the Capilla Real. Shortly before the “remote” wedding of Infanta María Teresa he was commissioned to write an opera celebrating the event. He used for the purpose a libretto by Pietro Metastasio, Achille in Sciro, which had already been set to music by Antonio Caldara, in 1736. Metastasio was by no means the first to turn this mythological theme into an opera: as early as in 1641 the story of the hero in female robes was tackled by Francesco Sacrati – in La finta pazza composed to a libretto by Carlo Strozzi and staged at the Teatro Novissimo in Venice.

Corselli’s Achille was premiered at the Coliseo del Buen Retiro under Farinelli’s musical direction, and with Santiago Bonavía’s sets and stage machinery. The work was much less lucky than Rameau’s comic ballet Platée, staged to mark the same occasion, shortly after the “real” wedding of Louis and María Teresa at the Great Royal Stables of Versailles. Achille was forgotten for nearly 280 years, until Ivor Bolton, Teatro Real’s Music Director, decided to resurrect it in Madrid. His plans were thwarted by the pandemic – Achille in Sciro directed by Mariame Clément, with sets by Julia Hansen, lighting by Ulrik Gad and choreography by Mathieu Guilhaumon, was cancelled shortly before the lockdown. The premiere took place nearly three years later, though not without mishaps: Franco Fagioli eventually withdrew from the role of Achilles and was replaced by the Spanish countertenor Gabriel Díaz, who fell ill after the second performance. The third show was cancelled and the following ones hung in the balance – the performance I got to see took place in an atmosphere of extreme tension due to the long-planned OperaVision broadcast.

According to the well-known version of the myth, Achilles’ mother Thetis decided to protect her only son from death by the walls of Troy at all costs by hiding him disguised as a girl on the island of Skyros, ruled by King Lycomedes. Her ruse was seen through by Ulysses, who, resorting to a different stratagem, persuaded Achilles to follow the voice of his own nature, and to choose battlefield fame over a long life of idleness that would condemn him to oblivion among future generations. Metastasio wove into this narrative love between Achilles and Deidamia, Lycomedes’ daughter. Deidamia’s love is steadfast like a rock. It is Achilles who hesitates, torn between passion and duty, not realising that it is possible to combine both.

Francesca Aspromonte (Deidamia) and Gabriel Díaz (Achilles). Photo: Javier del Real

Mariame Clément decided to bring into the action of the opera the infanta herself (the phenomenal Katya Klein in the pantomime role of María Teresa), a shy and confused teenager, in whose eyes the story of Deidamia and Achilles is transformed from a royal entertainment into an instructive school of feelings. The whole thing takes place in a conventional “Baroque” setting, with archetypal costumes, in a half-serious, half-comic convention that would have been even more impressive had the producers not got stuck halfway between reconstruction and an attempt to appeal to the sensibility of a contemporary audience. There was not enough fairy-tale wonder, bright colours, exaggeration, contrasts and breathtaking illusion in this concept. On the other hand – there was too much running about, slapstick acting as well as empty gestures repeated again and again. Yet I must admit that I was deeply moved by the director’s idea – perfectly conveyed by Klein – to make the infanta identify with Achilles rather than with Deidamia, with an insecure boy who, like her, has no idea what awaits him in a foreign country, far from the hated but nevertheless familiar world; who wants to love and be loved, but deep down senses that love must give way to an inexorable raison d’état.

I am writing this from the perspective of a foreign critic, fully aware of the fact that the allusions included in the production touched the rawest nerves with the local audience. I also take into account the universal need for theatrical “truth”, which prompted the creative team to cast most roles in this multi-layered game of appearances in line with today’s historical performance convention. Yet – paradoxically – Corselli entrusted the roles of Achilles and Ulysses to women. The only role in the opera sung by a castrato was the character role of Nearco, performed by a tenor in the Madrid production.

I will not protest against this “old-new” convention, especially as most of the singers performed their tasks flawlessly. Particularly noteworthy was the freedom in their delivery of the recitatives, knowledge of style and sense of expression in the showpiece da capo arias, and – last but not least – deep respect for the text of the libretto, delivered without exception with clarity, with due attention to the prosody and logic of phrasing. Given the fiendish difficulty of the title role, in comparison with the rest of the cast Gabriel Díaz – a singer endowed with a voice that is not very glamorous, but nevertheless confident and finely controlled, especially in the lyrical sections – made an unexpectedly good expression. His Achilles found a worthy partner in Francesca Aspromonte (Deidamia), although at times the singer had to make up for some technical shortcomings in her coloratura with excessive expressiveness. Tim Mead was a bit disappointing as Ulysses with his typically English, i.e. not very resonant, countertenor. The young Spanish soprano Sabina Puértolas excelled as the rejected suitor Teagenes. Much more impressive of the two character tenor figures was Krystian Adam (Arcade), a singer with a free, beautifully open voice and excellent sense of Baroque improvisation. Juan Sancho, otherwise convincing as Nearco, often made up for minor shortcomings with some bravura acting. Of the entire cast the only disappointment came from Mirco Palazzi, who sang Lycomedes with a bass too feeble and harmonically too poor for the role of the authoritative, awe-inspiring ruler of Skyros. The Teatro Real chorus, led by Andrés Máspero, was splendid as usual.

Sabina Puértolas (Teagenes). Photo: Javier del Real

However, the true hero of the evening was Ivor Bolton, who with an impressive sense of style realised the basso continuo on the harpsichord with the other musicians of the Monteverdi Continuo Ensemble, and conducted an expanded Orquesta Barroca de Sevilla from the instrument. Despite occasional false notes in brass and minor intonational lapses, he managed to maintain the nerve and pulse of Corselli’s hybrid, essentially Italian, at times seductively French musical narrative, and in the second and third acts highlight the extraordinary dialogues of the violin, mandolin and trumpet with the soloists’ vocal displays. What is also commendable is his meticulous approach to working with the singers. Bolton’s interpretations are very vivid and bear a characteristic, recognisable mark of his intriguing artistic personality. This is a rarity in today’s increasingly uniform world of historically informed performance.

Translated by: Anna Kijak