Galeria malarstwa muzycznego

Żeby oderwać Państwa od przedświątecznych porządków – którymi zajmują się bodaj wszyscy, choćby po to, żeby nie myśleć, co czeka nas w przyszłym roku – proponuję wycieczkę w stronę ładnych obrazków i jeszcze ładniejszej muzyki. Oto krótki esej na marginesie koncertu, który odbył się 21 marca w sali NOSPR, niestety, bez udziału publiczności. W programie znalazły się Obrazki z wystawy Musorgskiego i Wełtawa Smetany, orkiestrą Gospodarzy dyrygowała Marzena Diakun.

***

Różnicę między muzyką ilustracyjną a programową trudno wychwycić teoretykom, a cóż dopiero słuchaczom, którzy często instynktownie doszukują się w utworach treści pozamuzycznych. Zasada niby jest prosta: ilustracyjność, ściśle powiązana z tak zwanym malarstwem dźwiękowym, jest sposobem na muzyczne naśladowanie rzeczywistości, odwzorowywanie głosów cywilizacji i natury nieraz bardzo kunsztownymi metodami, począwszy od doboru interwałów, poprzez manipulację rejestrem i barwą, skończywszy na umiejętnym rozłożeniu pauz i akcentów. Muzyka programowa nie naśladuje, tylko opowiada – specyficznym językiem dźwięków, ściśle powiązanym z odautorskim komentarzem bądź powszechnie znanymi okolicznościami powstania dzieła, odwołującym się również do czysto muzycznych skojarzeń. Krótko mówiąc, językiem znacznie bardziej skomplikowanym niż zestawienie łatwo rozpoznawalnych motywów dźwiękonaśladowczych.

Moja ojczyzna Smetany w żadnym razie nie jest cyklem jednorodnym. Poszczególne części powstawały na przestrzeni pięciu lat, między 1874 a 1879 rokiem, i każda z nich miała oddzielną premierę. Kompozycja, w której Smetana połączył charakterystyczną dla jego późnej twórczości „czeskość” z estetyką Lisztowskich poematów symfonicznych i Wagnerowską techniką motywów przewodnich, doczekała się pełnego wykonania dopiero na dwa lata przed jego śmiercią, w neorenesansowym pałacu Žofín, nazwanym na cześć arcyksiężny Zofii, matki cesarza Franciszka Józefa. Pałac na praskiej „Wyspie Farbiarzy” od momentu otwarcia w 1837 roku był ważnym ośrodkiem życia towarzyskiego i kulturalnego miasta; koncert 5 listopada 1882 roku, pod batutą zaprzyjaźnionego z kompozytorem Adolfa Čecha, przerodził się nieledwie w manifestację czeskiego patriotyzmu.

W sześciu członach Mojej ojczyzny Smetana opowiedział słuchaczom o kraju, który od czasu ustanowienia konstytucji grudniowej 1867 roku coraz śmielej torował sobie drogę do utraconej niepodległości. Przedstawił muzyką jego legendy, historię i krajobrazy: prastary Wyszehrad, nieulękłą wojowniczkę Šárkę, czeskie łąki i gaje, miasto Tabor i śpiących we wnętrzu pobliskiej góry Blaník rycerzy świętego Wacława. Część drugą, poświęconą największemu z dopływów Łaby, opisał następująco: „Kompozycja odmalowuje bieg rzeki począwszy od dwóch małych źródełek, Zimnej i Ciepłej Wełtawy, aż do połączenia obydwu w jeden nurt: poprzez lasy i łąki, przez krainy, gdzie odbywa się chłopskie wesele i taniec rusałek w blasku księżyca. Na pobliskich skałach wznoszą się zamki, pałace i ruiny dawnych budowli. Rzeka wije się przez Świętojańskie Wodospady, potem rozlewa się coraz szerzej, dociera do Pragi, przepływa obok Wyszehradu, po czym niknie w oddali, kończąc swój bieg w nurtach Łaby”.

Pocztówka z widokiem na Wyszehrad z przeciwległego brzegu Wełtawy, początek XX wieku

Pracując nad Wełtawą, Smetana cierpiał na nieznośne bóle głowy, które okazały się pierwszym objawem postępującej i nieodwracalnej głuchoty. Próbował je uśmierzyć długimi spacerami nad rzeką, z których ostatecznie wyłonił się główny motyw utworu – melodia, która odwołuje się do tylu pozornie niepowiązanych ze sobą źródeł, że po dziś dzień uderza w czułe struny odbiorców na całym świecie. Kompozytorowi zapewne chodziła po głowie dziecięca piosenka Kočka leze dírou. Mało prawdopodobne, żeby skojarzył ją z szesnastowiecznym włoskim madrygałem La Mantovana, który okrężną drogą dał także początek flamandzkiej pieśni Ik zag Cecilia komen, szkockiej My mistress is prettie, tradycyjnej szwedzkiej melodii Ack Värmeland, du skona, rumuńskiej piosence Carul cu boi, z której wywodzi się hymn Izraela Hatikwa, ukraińskiej przyśpiewce o kędzierzawej Katarzynie oraz polskiej pieśni powstańczej Pod Krakowem czarna rola. Bardzo prawdopodobne, że Smetana podskórnie zdawał sobie sprawę z uniwersalności tego prostego motywu i „programowych” uczuć, jaki wzbudzi w każdym odbiorcy Wełtawy.

W przypadku Obrazków z wystawy sprawa jest o tyle bardziej intrygująca, że Musorgski oddał językiem dźwięków coś, co już wcześniej zostało odmalowane na papierze i płótnie. Cykl jego dziesięciu miniatur fortepianowych powstał mniej więcej w tym samym czasie, co pierwsze szkice do Mojej ojczyzny Smetany – pod wpływem bolesnych wrażeń z wystawy dzieł zaprzyjaźnionego malarza Wiktora Hartmanna, który w sierpniu 1873 roku, w wieku zaledwie 39 lat, zmarł nagle w wyniku pęknięcia tętniaka mózgu. Pół roku później Władimir Stasow, wpływowy rosyjski krytyk sztuki, który walnie przyczynił się do powstania nie tylko grupy artystycznej pieriedwiżników, lecz także kompozytorskiej „Potężnej Gromadki”, zorganizował pośmiertną wystawę około czterystu prac Gartmana w Cesarskiej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu.

Wiktor Hartmann, projekty kostiumów do baletu Trilby, 1871. Muzeum Literatury Rosyjskiej w Domu Puszkina, Petersburg

Musorgski zadedykował rękopis swego dzieła właśnie Stasowowi, który w łączących miniatury Promenadach słusznie rozpoznał muzyczny autoportret kompozytora. Stasow pisał później, że Musorgski „przedstawił tu samego siebie, jak kieruje się raz w lewo, to znów w prawo, lub niezdecydowanie kręci się w koło, czy podbiega szybko do jakiegoś obrazu; często zasępia się też jego oblicze: wtedy myśli ze smutkiem o swym zmarłym przyjacielu”. Większość zaprezentowanych na wystawie prac zaginęła. Nie udało się nawet zidentyfikować wszystkich spośród dziesięciu, jakie wywarły największe wrażenie na zwiedzającym ekspozycję Musorgskim. Wiadomo, że inspiracją dla Tańca kurcząt w skorupkach były szkice kostiumów do baletu Trilby w choreografii Petipy; Samuel Goldenberg i Szmul nawiązują do dwóch portretów sandomierskich Żydów; Katakumby do wspomnień malarza z jego wizyty w podziemnych korytarzach Paryża; Chatka na kurzej stopce do projektu rosyjskiego zegara; Wielka Brama kijowska – do niezrealizowanej wizji architektonicznej Hartmanna.

„Nigdy wrażliwość bardziej wyrafinowana nie wyraziła się środkami tak prostymi; przypomina to sztukę pełnego ciekawości dzikusa, wypowiadającego muzyką każde swoje wzruszenie. Nie ma tu mowy o jakiejkolwiek formie, a raczej jest ona tak różnorodna, że nie można jej porównywać z formami ustalonymi, powszechnie przyjętymi. A jednak wszystko tworzy całość złożoną z lekkich dotknięć, płynnie następujących po sobie,  połączonych  tajemną więzią i urzekającym darem olśniewającego jasnowidzenia” – pisał Debussy dwadzieścia lat po śmierci Musorgskiego. Dzieło, skomponowane pośpiesznie w czerwcu 1874 roku, doczekało się publikacji dopiero w roku 1886. Wkrótce potem weszło do wirtuozowskiego repertuaru pianistów przełomu stuleci i stało się tworzywem licznych przeróbek orkiestrowych, autorstwa między innymi gruzińskiego kapelmistrza Michaiła Tuszmałowa oraz pierwszego dyrygenta londyńskich Promsów Henry’ego Wooda. Za kanoniczną uchodzi jednak wersja Ravela, powstała w 1922 roku na zamówienie Sergiusza Kusewickiego i osiem lat później zarejestrowana pod jego batutą przez Boston Symphony Orchestra.

Z perspektywy lat zarówno Smetana, jak i Musorgski okazali się w gruncie rzeczy modernistami: zapalonymi, choć nieoczywistymi reformatorami, których dojrzała spuścizna kryje w sobie tyle samo nowatorstwa, co wyrafinowanych nawiązań do przeszłości. Obydwaj potrafili opowiadać. Obydwaj po mistrzowsku władali pędzlem dźwiękowych barw. Obydwaj udowodnili, że arcydzieła nie da się zrealizować środkami czysto muzycznymi.

Ta prawdziwa śmierć w Wenecji

Historia upadku starzejącego się pisarza, którego Tomasz Mann nazwał Gustavem von Aschenbach – nie jest autorskim wyznaniem, lecz symboliczną przypowieścią o człowieku, w którego poukładane życie wdarła się wizja czystego piękna. Dziś, przeszło sto lat po pierwszym wydaniu noweli, wśród źródeł jej inspiracji wymienia się najczęściej osobiste doświadczenia Manna z Grand Hôtel des Bains na Lido, gdzie w 1911 roku napotkał chłopca „prawdziwie boskiej urody”; szok wywołany przedwczesną śmiercią Gustawa Mahlera, o której pisarz dowiedział się w drodze do Wenecji; wreszcie jego fascynację teorią snów Freuda i konfliktem apollińsko-dionizyjskim w filozofii Nietzschego. Ten obraz Śmierci w Wenecji utrwalił się na dobre w naszej zbiorowej wyobraźni pod wpływem słynnej adaptacji filmowej Viscontiego – na tyle odległej od oryginału, by przyćmić być może najistotniejszy z impulsów, jakie kryją się za powstaniem Mannowskiego arcydzieła.

Tym impulsem była śmierć Ryszarda Wagnera, który w przeciwieństwie do Mahlera naprawdę umarł w Wenecji: w 1883 roku, kiedy Robert Koch zidentyfikował bakterię odpowiedzialną za nawracające epidemie cholery. Tej samej zarazy, której ofiarą padł Aschenbach i która w noweli stała się nośnikiem dodatkowych, symbolicznych znaczeń. Bohater Śmierci w Wenecji odziedziczył wprawdzie imię po Mahlerze, jego nazwisko prowadzi jednak ciągiem skojarzeń do Wolframa von Eschenbach, autora eposu Parzival, na którego podstawie Wagner stworzył swoje ostatnie operowe arcydzieło. Piękny Tadzio o dziwnych, „szarych jak zmierzch” oczach, jest także figurą niewinnego prostaczka Parsifala, który wybawił od cierpienia Amfortasa, czemu więc nie miałby ulżyć mękom starzejącego się pisarza? Aż dziw, ile z tych tropów umyka komentatorom noweli Manna, który swoich Buddenbrooków skonstruował na obraz i podobieństwo Wagnerowskiego Pierścienia Nibelunga, a w usta jednego z drwali napotkanych przez Castorpa w Czarodziejskiej górze włożył słowa naśladujące pożegnanie Lohengrina z łabędziem.

Pałac Ca’ Vendramin Calergi. Fotografia z lat 70. XIX wieku.

Wagner wrócił po raz kolejny do Wenecji we wrześniu 1882 roku, niespełna dwa miesiące po premierze Parsifala. Od Enrica, hrabiego de ’Bardi, wynajął całe pierwsze piętro Ca’ Vendramin Calergi, renesansowego pałacu nad Canal Grande, gdzie zamieszkał wraz z Cosimą, czworgiem dzieci i służbą. W październiku dołączył do nich Liszt, równie schorowany i owładnięty podobną obsesją śmierci, jak zaledwie dwa lata młodszy od niego zięć. Obydwaj wyglądali przez okna pałacu, obserwując sunące kanałem gondole – „czarne, jak bywają tylko trumny”, by znów zacytować Manna – z których część transportowała zwłoki na cmentarną wyspę San Michele. W grudniu Liszt naszkicował pierwszą wersję La lugubre gondola. W styczniu wyjechał do Budapesztu. Wagner zmarł w lutym, a jego szczątki przewieziono żałobną gondolą na stację Venezia Santa Lucia, skąd wróciły pociągiem do Bayreuth.

Tomasz Mann był melomanem niestrudzonym. Nie opuścił ani prawykonania VIII Symfonii Mahlera, ani późniejszej o ponad trzy dekady premiery Lulu Berga. W planach swych licznych podróży starał się uwzględniać wizyty w miejscowych teatrach operowych. Śledził poczynania ulubionych śpiewaków i dyrygentów. Nigdy nie otrząsnął się z młodzieńczego zachwytu, jaki przeżył w Lubece na spektaklu Lohengrina. Twórczość Wagnera ukształtowała jego wrażliwość muzyczną, odcisnęła piętno na jego prozie, zawładnęła jego emocjami i wyobraźnią. W moim przypadku pierwszy atak „choroby wagnerowskiej” zbiegł się ze szkolną jeszcze fascynacją pisarstwem Manna. Skutki tego podwójnego olśnienia odczuwam do dziś. Z tęsknoty za estetyką, której hołdował kiedyś Mann, unikam wykonań głównego nurtu i tropię wagnerowskie białe kruki. Śledzę muzyków, u których miłość do Wagnera przybiera postać wyrafinowanej gry intelektualnej.

Takim właśnie sposobem dotarłam w 2019 roku do Inverness, na koncert zespołu Mahler Players pod dyrekcją Tomasa Leakeya, który w programie wieczoru zestawił Verklärte Nacht Schönberga z I aktem Walkirii w kameralnej aranżacji Matthew Kinga i Petera Longwortha. Po powrocie ze Szkocji, tytułem wstępu do entuzjastycznej recenzji, pisałam o genezie Idylli Zygfryda, która weszła do światowego repertuaru jako jedyny utwór Wagnera na orkiestrę kameralną. Pisałam też o śmiałych planach muzyków na przyszłość, obejmujących między innymi prawykonanie utworu Kinga na podstawie późnych szkiców, z których Wagner zamierzał kiedyś wysnuć swoje własne, osobiste „dialogi symfoniczne”, nawiązujące zakrojem i sposobem kształtowania formy do powstałej w 1870 roku Idylli.

Matthew King i Tomas Leakey. Fot. mahlerplayers.co.uk

Mimo pandemii przedsięwzięcie doszło do skutku, zarejestrowane także na pierwszej płycie CD w dorobku Mahler Players, którzy zamówioną u Kinga symfonię Richard Wagner in Venice nie bez przyczyny uzupełnili właśnie Idyllą Zygfryda. Matthew King, profesor londyńskiej Guildhall School of Music & Drama, jest nie tylko obdarzonym niepospolitą wyobraźnią kompozytorem, lecz i wrażliwym badaczem relacji łączących teksty kultury, mistrzem – jak sam to nazywa – „muzycznej archeologii spekulatywnej”. Jego symfonia nie jest ani autorską wariacją na temat, ani mechanicznym zlepkiem ocalałych fragmentów. Przywodzi raczej na myśl erudycyjną grę z duchem zmarłego kompozytora, równie natchnioną, jak niepokojące adaptacje muzyki barokowej przez Salvatore Sciarrina, a zarazem – paradoksalnie – bliższą nieistniejącemu, zatrzymanemu w pół drogi twórczej oryginałowi. King obrabia te strzępy muzyki – między innymi legendarną „Melodie der Porazzi”, naszkicowaną przez Wagnera w 1882 roku podczas pobytu w Palermo i nasuwającą dziwne skojarzenia z Verwandlungsmusik z I aktu Parsifala – metodą opisaną w dziennikach Cosimy i wyartykułowaną przez samego Wagnera. Układa z nich ciepłą, intymną, protoimpresjonistyczną narrację, płynącą równym strumieniem muzycznych napięć i rozładowań. W tle tej rozmowy pobrzmiewają wspomnienia Tristana i Śpiewaków norymberskich, całość zmierza do kody, w której dźwięk dzwonów na odsłonięcie świętego Graala połączy się w jedno z materiałem motywicznym muzyki żałobnej Zygfryda. Wagner płynie w drogę powrotną do Bayreuth. Poruszony świat z respektem przyjmuje wiadomość o jego śmierci – jak w ostatnim zdaniu noweli Manna.

Trudno dziś rozstrzygnąć, czy urywkowe szkice z ostatnich lat życia Wagnera powstawały z myślą o jakimś większym utworze, czy też cyklu intymnych poematów wzorowanych na Idylli Zygfryda. A może są tylko świadectwem degrengolady twórcy, który – jak Aschenbach – musiał zejść na manowce? Jakkolwiek bądź, Matthew King tchnął życie w te fragmenty, rozwinął je z pewnością nie na przekór intencjom autora, ułożył w całość nie tylko przekonującą, ale i powabną. Jest w tym zasługa muzyków Leakeya, grających z zapałem, pięknym, selektywnym dźwiękiem, z charakterystyczną dla brytyjskich instrumentalistów jednością intencji przy zachowaniu różnorodności indywidualnego brzmienia. Jest w tym podziwu godna dbałość o kontekst spotkania po długim lockdownie i pierwszego nagrania tej niezwykłej kompozycji – w Strathpeffer Pavilion na północy Szkocji, wiktoriańskiej budowli inspirowanej architekturą kasyna w Baden-Baden, a tym samym, pośrednio, Festspielhausu w Bayreuth. Gmachu, który gościł w swych progach między innymi George’a Bernarda Shawa, autora The Perfect Wagnerite, przewrotnego komentarza filozoficznego do Pierścienia Nibelunga.

Warto sięgnąć po ten krążek, by sprawić w ten trudny czas prezent sobie i ambitnym szkockim muzykom. A potem wrócić do lektury Śmierci w Wenecji, która być może jest także opowieścią o Amfortasie, który nie doczekał wytęsknionego błogosławieństwa Parsifala.

Ulisse’s Widow

Setting out on my journey back from Basel to Warsaw, I stopped in a little square in front of the hotel, lured by the sight of a glass-fronted cabinet with needless books. I expected to find there some easy read for the long journey with a change in Frankfurt; instead, much to my surprise I took off the shelf an edition of Sławomir Mrożek’s Ucieczka na południe (Escape to the South) – slightly yellowed, but otherwise untouched by time. Fate writes the best libretti for my operatic journeys. A severe winter approaches and I’m coming back from an escape to the south, to a city only five degrees of latitude farther north, where I will again try to find something that would free me from “a feeling of emptiness”. It would be interesting to see whether in six months, when I set off as usual on a tour of niche festivals, I’ll come across an abandoned copy of Mrożek’s Maleńkie lato (Little Summer).

What makes all this even more bizarre is the fact that I went to Basel – a city on the Rhine, between Switzerland, Germany and France – to see Il ritono d’Ulisse in patria. A production adapted and directed by Krystian Lada, delayed like Odysseus’ return – the March premiere was wiped out by the previous wave of the pandemic. An original vision of a supposedly flawed opera, Monteverdi’s “ugly duckling”, which hatches laboriously out of a great confusion of styles and only in the course of the narrative does it begin to reveal clearly contrasted emotions and moods, and, above all, wonderful portrayals of the two main characters. I had been dying of curiosity since spring, because Lada decided to remove the figure of Ulisse from the original structure, admitting openly that he intended to draw the audience into a performance, a “participatory project” based on Monteverdi’s work, presented deliberately not on the vast state of the Opera House, but in the adjacent Schauspielhaus. Lada replaced the eponymous King of Ithaca with a collective protagonist, a figure of alienness, an archetype filtered through the experience of reading Joyce, Hauptmann and Kazantzakis, reflected in the mirror of contemporary problems of refugees and migrants. He brought on stage eight “men of Basel”, strangers blending in with the local community. The musical portrait of Ulisse was replaced with their silence, snatches of utterances, body languages, electronics discreetly linking the various episodes.

Katarina Bradić (Penelope). Photo: Judith Schlosser

What makes Lada different from most young opera directors today is the fact that, having taken a work apart, he is able to put it together again – sometimes into a surprising whole, but without losing or spoiling anything along the way. It seems to me that in the pre-premiere talks he put too much emphasis on the idea of staging a “Ulisse without Ulisse”. The biggest asset of his concept is his masterful highlighting of a narrative element that has been there in Il Ritorno from the very beginning and is often missed by both directors and performers. The incredible convergence of dramaturgical patterns in Monteverdi’s operas and Shakespeare’s late plays has been pointed out by John Eliot Gardiner, among others. It is incredible, because it is highly unlikely that Monteverdi ever encountered Shakespeare’s oeuvre. Yet the works of the two men mirror each other, as if by some kind of cultural convergence: the tension in them stems from the contrast of quickly alternating tragic and ironic scenes triggering tears of laughter and sincere emotion. Lada condensed the opera’s three acts into an uninterrupted action, roughly two hours long, directed like an operatic Tempest or Winter’s Tale, fast flowing, coherent and engaging. And although his adaptation went very far – which he did not hide from the very beginning – he did not do any harm to Monteverdi, and at times even helped the myth by giving it a more human form. The poignant finale, in which Penelope cries “Or si, ti riconosco” at the sight of each of the eight strangers, makes me think of an alternative version of the myth, relegated to oblivion for millennia, in which the queen, consumed by longing and broken by loneliness, gives herself to all the suitors one by one.

The Basel production is full of other tropes and perfectly enacted episodes, which show that Lada understands the mechanism of the operatic form, that he knows how myth works, and that he is able to relate all this to the present – without falling into literality and banality. Having a limited number of singers at his disposal, he gives each of them several roles – not always in accordance with the traditional performance practice, following above all the logic of a focused narrative. Thus Penelope is also Human Frailty, the gods are transformed into suitors, the allegories of Time, Fortune and Love act as links between the earth and Olympus. The director offers us an Epicurean interpretation of the myth of the great journey and even greater longing. The beautiful, imperious, self-absorbed gods decide to play humans and fail in their confrontation with humanity: mortal, flawed and yet stubbornly seeking happiness that comes even if only from the absence of suffering. The most moving character is Eumete, naive four-eyes in overalls, ready to help all the Odysseuses of this world. His opposite is Iro – burning with hatred and aiming a knapsack sprayer at the strangers as if they were bedbugs. The central figure in the narrative is Penelope, an indomitable woman, faithful not only to her lost husband, but also to herself. Her love for Ulisse gives her strength and teaches her compassion. It helps her satisfy her own body, refuse love to the usurpers and give it to those who really needed it.

Katarina Bradić, Théo Imart (Giunone/Anfinomo/L’Amore), Alex Rosen (Nettuno/Antinoo/Il Tempo) and Rolf Romei (Giove/Pisandro/La Fortuna). Photo: Judith Schlosser

Drawing a preliminary sketch of characters on an open stage, before the first sounds of the music are heard is slowly beginning to become a distinctive feature of Lada’s productions. Radiant, elaborately coiffed gods, covering up deficiencies of their looks with grotesque jockstraps and corsets (excellent costumes by Bente Rolandsdotter), silently circulate among props, aiming from a bow at a man-shaped target signed with the name of Ulisse. In between their archery displays, they step onto the proscenium and gesticulate vigorously. Only after a while does the audience, snuggling down in their seats, realise that the deities control the traffic in the auditorium. Then with equal relish they “pull” the instrumentalists into the orchestra pit and give the signal for the story to begin.

The constant twists and turns of the narrative are accompanied by seamless changes of scenery (Didzis Jaunzems), consisting of a few simple ladders, boxes, scaffoldings and platforms, precisely controlled by the technical staff, the extras and the singers. The minimalistic nature of the sets focuses the audience’s attention all the more effectively on the psychology of the protagonists and the multifaceted story, which reaches its dramatic climax in the scene of the suitors’ trial. Penelope stands in the dust of the earth like a true shaman, covered by a dirty, decaying cloak of her lost husband, raising a bow made of deer antlers above her head. Disguised as humans, the deities lose their power before they so much as touch Odysseus’ weapon. They bow before a mortal woman, the most faithful of the faithful, the strongest of the strong, the most tender of the tender. They leave humiliated, retreating before the nameless wanderers who, by the end, will mingle with the audience, reveal their identities and complicated stories, and find their home in Ithaca. The myth comes full circle and, at the same time, clashes with reality. After an absence of twenty years Ulysses returns in a completely different form.

“Men of Basel”. Photo: Judith Schlosser

Basel is one of the bastions of the historical performance movement, so there is nothing surprising about the technical proficiency and sense of Monteverdian style of the members of the I Musici de la Cetra ensemble, prepared by Johannes Keller and Joan Boronat Sanz. However, I did not expect that this modest, experimental production would provide me with so many vocal thrills. The expected star of the evening was Katarina Bradić as Penelope, whom I had heard four years earlier in the same role in Brussels under René Jacobs’ baton. Not only has Bradić’s contralto grown in brilliance and density in all registers since then, but Lada also uses the singer’s acting potential to the full – my heart went up to my throat already in the opening lament “L’aspettato non giunge”. The real revelation, however, was Ronan Caillet as Eumete: the French tenor, a pupil of Christoph Prégardien, impresses with his extraordinary musicality, handsome voice with a slightly baritonal tinge, and excellent acting skills. It is impossible to ignore the talent of Théo Imart, a young male soprano who played Giunone, Anfinomo and L’Amore – another living proof that the time of “disembodied” countertenors is fortunately coming to an end, with their place being taken by singers with flexible, colourful and expressive voices. Equally promising is the presence of Jamez McCorkie in the cast. Not so long ago the Basel Telemaco sang baritone roles: he has recently changed his Fach to tenor, retaining a brassy brilliance in the lower register and a quasi-soul articulation, remarkably consistent with his “black” voice. Among the other soloists, special mention should be made of Rolf Romei (Giove/Pisandro/La Fortuna) – a Basel Opera veteran, and expressive spinto tenor normally associated with quite a different repertoire; and the actor Martin Hug, who created a brilliant and vocally surprisingly competent portrayal of the pathetic Iro.

This is the kind of theatre – insightful, economical, daring – I naively dreamt of when the Polish opera world was entering the dark night of the pandemic. Perhaps I will see it one day. With this hope I returned north, to a country, where “sometimes it was so boring that the local dignitaries, having carefully drawn the curtains, would put on fake paper noses in front of their mirrors just to amuse themselves a little”.

Translated by: Anna Kijak

Opera pod krzyżem

Już wkrótce recenzja z Bazylei w tłumaczeniu angielskim oraz kilka świątecznych niespodzianek. Tymczasem anonsuję najbliższy koncert NOSPR 10 grudnia, wraz z Chórem NFM oraz solistami Aleksandrą Kurzak, Sophie Koch, Johnem Irvinem i Adrianem Sâmpetreanem, pod batutą Michele Spottiego. W programie Stabat Mater Rossiniego, a na zachętę mój esej o dość powikłanej genezie tego arcydzieła, który ukaże się także w książce programowej wieczoru.

***

„Dajcie mi listę bielizny do prania, a napiszę do tego operę”, powiedział kiedyś Rossini. Wyczucie teatru miał istotnie niezwykłe, a w konwencji operowej czuł się jak ryba w wodzie. Demetriusza i Polibiusza zaczął komponować w wieku lat czternastu. Dwadzieścia dwa lata później, wciąż jeszcze pracując nad najnowszą partyturą, zapowiedział, że Wilhelm Tell będzie jego operą ostatnią. Słowa dotrzymał. Trzydzieści dziewięć i ani jednej więcej. Kiedy próbowano dociec przyczyny tej raptownej decyzji, przekonywał, że sławę już ma, złota nie potrzebuje, a przyjemności tego świata dawno już go znudziły.

Wyjaśnienie tyleż błyskotliwe, co bałamutne. Rossini zyskał renomę największego kompozytora operowego w Europie, nachodziły go jednak refleksje, że roztrwonił swój talent. Szastał też swą bajeczną fortuną: wiele lat później, na wieść, że przyjaciele zbierają fundusze na jego pomnik, zasugerował półżartem, że w zamian za uciułaną kwotę sam chętnie stanie na piedestale. Niemoc lub niechęć twórczą do ostatnich dni topił w rozpuście, rozkoszach podniebienia i wielu innych przyjemnościach tego świata. Badacze wciąż próbują dojść sedna jego operowej abdykacji. Snują przypuszczenia, że się wypalił, że nie wytrzymał presji ówczesnego środowiska teatralnego, że dostrzegł na horyzoncie potężną konkurencję, choćby w osobie Giacoma Meyerbeera, i z pełnym rozmysłem usunął się w cień.

W drugiej połowie życia komponował rzeczywiście niewiele – być może świadom, że cokolwiek wyjdzie spod jego pióra, i tak będzie kryło w sobie zalążek nigdy niepowstałej opery. Z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, kreśląc pierwsze szkice Stabat Mater w roku 1831, zaledwie dwa lata po prapremierze Wilhelma Tella. Przyjemnościom oddawał się wówczas wyjątkowo intensywnie. Rok wcześniej ruszył w podróż po Iberii w towarzystwie swego przyjaciela i mecenasa Alejandra María Aguado – osiadłego we Francji hiszpańskiego bankiera, konesera sztuk, sybaryty i smakosza. Historia milczy, ile flaszek najprzedniejszych win z Alicante opróżnili wraz z doktorem teologii Manuelem Fernándezem Varelą. Wiadomo, że Rossini – ku własnemu osłupieniu – przystał na prośbę archidiakona diecezji madryckiej i zgodził się dostarczyć własne opracowanie muzyczne XIII-wiecznej sekwencji, przeznaczone do wykonania w Wielkim Poście w kaplicy klasztoru San Felipe el Real w Madrycie.

Bernardo López Piquer, portret Manuela Fernándeza Vareli, ok. 1832. Muzeum Sztuk Pięknych w Walencji

Szybko pożałował swojej decyzji. Zastrzegł, że utwór ma być przeznaczony do prywatnego, jednorazowego użytku. Skomponował mniej więcej połowę materiału, po czym dostał ataku lumbago – prawdziwego bądź urojonego – i poprosił o uzupełnienie Stabat Mater dawnego kolegę z Théâtre-Italien, Giovanniego Tadoliniego. Musiał mu hojnie wynagrodzić dyskrecję, skoro Tadolini nie miał nic przeciwko temu, by Rossini przedłożył Vareli dzieło jako swoje własne.

Stabat Mater – zgodnie z obietnicą archidiakona – zabrzmiało w tej wersji tylko raz, w 1832 roku. Sprawy zaczęły się komplikować dwa lata później, kiedy Varela umarł, a jego spadkobiercy sprzedali partyturę pewnemu Francuzowi, który wydał ją drukiem. Rossini gwałtownie zaprotestował i wyparł się autorstwa części skomponowanych przez Tadoliniego.  Niewiele brakowało, by wstydliwa tajemnica wyszła na jaw. Wydawca położył uszy po sobie, opublikował wyłącznie muzykę autorstwa Rossiniego, doprowadził nawet do jej wykonania w paryskiej Salle des Concerts Herz w 1841 roku – tylko po to, by się przekonać, że kompozytor zdążył tymczasem odstąpić prawa do całości Stabat Mater komuś innemu i przy okazji całkiem nieźle na tym zarobił. Nowy wydawca zrekompensował sobie wydatek z nawiązką, upłynniając prawa właścicielom kolejnej oficyny. Ci zrobili interes życia, sprzedając wersję ostateczną dyrektorowi Théâtre-Italien z ponad dwukrotnym zyskiem.

Jean-Pierre Dantan, karykatura Giovanniego Tadoliniego, 1836. Zimmerli Art Museum przy Uniwersytecie Rutgersa w New Jersey

Już sama geneza utworu – który zaistniał właściwie przez przypadek – mogłaby posłużyć za kanwę jakiejś opery buffa. W równym, o ile nie większym stopniu, uderza teatralność muzyki Stabat Mater. Rossini usunął sześć części skomponowanych przez Tadoliniego i zastąpił je czterema własnymi. W tak skondensowanym dziele zderzył surowość partii chóralnych, nawiązujących do spuścizny Palestriny i Pergolesiego, z rozbuchanym, iście operowym stylem arii, recytatywów i ansambli. Publiczność paryskiego prawykonania w Salle Ventadour, ówczesnej siedzibie Théâtre-Italien, 7 stycznia 1842 roku, dosłownie szalała z zachwytu. Wykonawców zmuszono do bisowania trzech części. Gaetano Donizzetti, dyrygent późniejszej o dwa miesiące premiery w Bolonii, opisywał reakcje rozentuzjazmowanych słuchaczy, którzy po koncercie ruszyli pod dom Rossiniego i tak długo wykrzykiwali jego imię, aż wreszcie pojawił się w oknie.

Operowa żarliwość Stabat Mater celnie trafia w gust południowców. W naszym zakątku Europy utwór wciąż potrafi wzbudzać zakłopotanie swoją rzekomą niestosownością. Już Heine podrwiwał z niemieckich krytyków, dla których „zbyt to było przyziemne, zanadto zmysłowe, lekkie, frywolne wręcz, zbyt gładkie, zanadto miłe dla ucha”. Rossini dosadnie kwitował zarzuty współczesnych. „Jestem muzycznym prostaczkiem”, oznajmiał z podniesionym czołem. Muzykę pisać potrafię. Sławę zdobyłem, złota mi starczy, zaznałem w życiu niejednej przyjemności. Wara wszystkim od tego, jak przeżywam boleść Matki po ukrzyżowaniu Jezusa. Dajcie mi XIII-wieczną sekwencję Jacopone da Todi, a napiszę do tego operę.

Wdowa po Ulissesie

Wyruszając w drogę powrotną z Bazylei do Warszawy zatrzymałam się na skwerku przed hotelem, zwabiona widokiem przeszklonej szafy z niepotrzebnymi książkami. Spodziewałam się w niej znaleźć jakieś lekkie czytadło na podróż z długą przesiadką we Frankfurcie, z osłupieniem zdjęłam z półki nietknięte zębem czasu, może tylko odrobinę pożółkłe wydanie Ucieczki na południe Sławomira Mrożka. Los pisze za mnie najlepsze libretta operowej wędrówki. Nadchodzi ciężka zima, a ja wracam z ucieczki na południe, do miasta zaledwie pięć stopni szerokości geograficznej dalej na północ, gdzie znów przyjdzie mi na własną rękę szukać czego, co by mnie uwolniło „od uczucia pewnej pustki”. Ciekawe, czy za pół roku z okładem, kiedy swoim zwyczajem ruszę w rajd po niszowych festiwalach, wpadnie mi w ręce porzucony egzemplarz Maleńkiego lata.

Wszystko to tym dziwniejsze, że do nadreńskiej Bazylei na styku trzech granic – szwajcarskiej, niemieckiej i francuskiej – wybrałam się na Il ritorno d’Ulisse in patria. Spektakl w adaptacji i reżyserii Krystiana Lady, odwleczony w czasie jak powrót Odysa, bo marcową premierę zmiotła poprzednia fala pandemii. Autorską wizję opery rzekomo ułomnej, Monteverdiańskiego „brzydkiego kaczątka”, które kluje się mozolnie z wielkiego stylów pomieszania i dopiero w toku narracji zaczyna odsłaniać wyraziście skontrastowane emocje i nastroje, przede wszystkim zaś wspaniale zarysowane portrety dwojga głównych bohaterów. Ciekawość zżerała mnie od wiosny, Lada postanowił bowiem usunąć z pierwotnej struktury dramaturgicznej postać Ulissesa, przyznając otwarcie, że zamierza wciągnąć publiczność w swoisty performans, „participatory project” na motywach dzieła Monteverdiego, rozmyślnie zrealizowany nie na wielkiej scenie Opery, lecz w przyległym budynku Schauspielhaus. Tytułowego króla Itaki zastąpił bohaterem zbiorowym, figurą obcości, archetypem przefiltrowanym przez doświadczenia z lektury Joyce’a, Hauptmanna i Kazandzakisa, odbitym w zwierciadle współczesnych problemów uchodźstwa i migracji. Wprowadził na scenę ośmiu „mężczyzn z Bazylei”, wtapiających się w miejscową społeczność przybyszów z zewnątrz. Muzyczny portret Ulissesa zastąpił ich milczeniem, strzępami wypowiedzi, mową ciała, dyskretnie łączącą epizody elektroniką.

Lada tym się różni od większości młodych reżyserów operowych, że rozebrawszy dzieło na części pierwsze, potrafi je później złożyć – czasem w zaskakującą całość, nie gubiąc jednak ani nie psując niczego po drodze. Odnoszę wrażenie, że w rozmowach przedpremierowych położył zbyt duży nacisk na pomysł zrealizowania „Ulissesa bez Ulissesa”. Największym atutem jego koncepcji jest bowiem mistrzowskie uwypuklenie pewnego elementu narracyjnego, który w Il Ritorno tkwi od początku i często umyka uwagi zarówno inscenizatorów, jak i wykonawców. Na zdumiewającą zbieżność schematów dramaturgicznych w operach Monteverdiego i późnych sztukach Szekspira wskazał między innymi John Eliot Gardiner. Zdumiewającą, bo raczej mało prawdopodobne, by Monteverdi zetknął się kiedykolwiek z twórczością mistrza ze Stratfordu. Mimo to dzieła obydwu przeglądają się jak w zwierciadle, prawem jakiejś kulturowej konwergencji: zawarte w nich napięcie wynika z kontrastu szybko następujących po sobie scen, na przemian tragicznych i pełnych ironii, wyciskających łzy śmiechu i szczerego wzruszenia. Lada skondensował trzy akty opery w nieprzerwaną, mniej więcej dwugodzinną akcję – wyreżyserowaną na podobieństwo operowej Burzy lub Opowieści zimowej, wartką dramaturgicznie, spójną i wciągającą. I choć dokonał daleko idącej adaptacji – z czym od początku się nie krył – Monteverdiemu krzywdy nie uczynił, a mitowi chwilami nawet pomógł, sprowadzając go do bardziej ludzkiej postaci. Przejmujący finał, w którym Penelopa wykrzykuje „Or si, ti riconosco” na widok każdego z ośmiu przybyszów, przywodzi mi na myśl alternatywną, przez tysiąclecia zepchniętą w niepamięć wersję mitu, w której wytęskniona, złamana samotnością królowa oddaje się po kolei wszystkim zalotnikom.

Pośrodku Katarina Bradić (Penelopa), u góry Alex Rosen, Rolf Romei i Théo Imart. Fot. Judith Schlosser

W spektaklu z Bazylei jest mnóstwo innych tropów i doskonale rozegranych epizodów, które świadczą o tym, że Lada rozumie mechanizm formy operowej, wie, jak funkcjonuje mit, i potrafi to wszystko powiązać ze współczesnością – bez popadania w dosłowność i banał. Mając do dyspozycji ograniczoną liczbę śpiewaków, przydziela im po kilka ról – nie zawsze w zgodzie z tradycyjną praktyką wykonawczą, kierując się przede wszystkim logiką skupionej narracji. I tak Penelopa jest zarazem Ludzką Kruchością, bogowie przeistaczają się w zalotników, alegorie Czasu, Fortuny i Miłości pełnią rolę łączników między Ziemią a Olimpem. Reżyser proponuje epikurejską wykładnię mitu o wielkiej wędrówce i jeszcze większej tęsknocie. Piękni, władczy, zajęci sobą bogowie postanawiają zabawić się w ludzi i ponoszą porażkę w starciu z człowieczeństwem: śmiertelnym, ułomnym, a mimo to uparcie dążącym do szczęścia, jakie wynika choćby z braku cierpienia. Najbardziej wzruszającą postacią jest Eumajos, naiwny okularnik w roboczym kombinezonie, gotów przyjść z pomocą wszystkim Odyseuszom tego świata. Jego przeciwieństwem – ziejący nienawiścią Irus z przytroczonym do pleców opryskiwaczem, z którego celuje w obcych jak w pluskwy. Centralną postacią narracji jest Penelopa, kobieta niezłomna, wierna nie tylko pamięci utraconego męża, ale i samej sobie. Miłość do Odysa daje jej siłę i uczy ją współczucia. Pomaga zadowalać własne ciało, odmawiać miłości uzurpatorom i dawać ją tym, którzy naprawdę jej potrzebują.

Kreślenie wstępnego rysunku postaci na odsłoniętej scenie, zanim rozlegną się pierwsze dźwięki muzyki, staje się powoli znakiem rozpoznawczym przedstawień Lady. Promienni, kunsztownie wyfiokowani bogowie, tuszujący mankamenty urody groteskowymi suspensoriami i gorsetami (znakomite kostiumy Bente Rolandsdotter) krążą w ciszy wśród rekwizytów, mierząc z łuku do ludzkiej tarczy podpisanej imieniem Ulissesa. W przerwach od strzeleckich popisów wychodzą na proscenium i zamaszyście gestykulują. Moszcząca się w fotelach publiczność dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że bóstwa sterują ruchem na widowni. Potem z równą uciechą „wciągają” instrumentalistów do kanału orkiestrowego i dają sygnał rozpoczęcia opowieści.

Katarina Bradić. Fot. Judith Schlosser

Nieustannym zwrotom narracji towarzyszą płynne zmiany scenerii (Didzis Jaunzems), złożonej z kilku prostych drabin, skrzyń, rusztowań i podestów, precyzyjnie sterowanych przez pracowników technicznych, statystów oraz samych śpiewaków. Minimalizm dekoracji tym skuteczniej skupia uwagę odbiorców na psychologii bohaterów i wielowątkowej historii, która osiąga dramaturgiczną kulminację w scenie próby zalotników. Penelopa staje w prochu ziemi jak najprawdziwsza szamanka, okryta brudnym, zetlałym płaszczem zaginionego męża, wznosząc nad głowę łuk z rogów jelenia. Przebrane za ludzi bóstwa tracą moc, zanim dotkną broni Odysa. Zginają się w pół przed śmiertelną kobietą, najwierniejszą z wiernych, najmocniejszą z mocnych, najczulszą z czułych. Odchodzą upokorzeni, oddając pole bezimiennym tułaczom, którzy pod koniec wmieszają się między widzów, ujawnią swoją tożsamość i powikłane losy, odnajdą swój dom na Itace. Mit się wypełnia, a zarazem zderza z rzeczywistością. Po dwudziestu latach rozłąki Ulisses wraca pod całkiem inną postacią.

Bazylea jest jednym z mateczników ruchu wykonawstwa historycznego, nie dziwi zatem biegłość warsztatowa i wyczucie Monteverdiańskiego stylu u członków zespołu I Musici de la Cetra, przygotowanych przez Johannesa Kellera i Joana Boronata Sanza. Nie spodziewałam się jednak, że ten skromny, eksperymentalny spektakl dostarczy mi tylu olśnień wokalnych. Spodziewaną gwiazdą wieczoru była Katarina Bradić jako Penelopa, którą cztery lata wcześniej słyszałam w tej samej partii w Brukseli, pod batutą René Jacobsa. Nie dość, że od tamtej pory kontralt Bradić nabrał blasku i gęstości we wszystkich rejestrach, to jeszcze Lada wykorzystał w pełni potencjał aktorski śpiewaczki – serce podjechało mi do gardła już w początkowym lamencie „L’aspettato non giunge”. Prawdziwym odkryciem okazał się jednak Ronan Caillet w roli Eumajosa: francuski tenor, uczeń między innymi Christopha Prégardiena, zachwyca niepospolitą muzykalnością, urodziwym głosem o lekko barytonowym zabarwieniu i znakomitym warsztatem teatralnym. Nie sposób przejść obojętnie obok talentu Théo Imarta, młodziutkiego męskiego sopranisty, który wcielił się w Junonę, Amfinomosa i Amora – to kolejny żywy dowód, że czas „bezcielesnych” kontratenorów odchodzi szczęśliwie w przeszłość, a ich miejsce zajmują śpiewacy o głosach giętkich, barwnych i pełnych wyrazu. Równie dobrze rokuje obecność Jameza McCorkie w obsadzie. Wykonawca partii Telemacha jeszcze niedawno występował w rolach barytonowych: niedawno zmienił fach na tenor, zachowując mosiężny blask w dolnym rejestrze i niezwykle spójną z jego „czarnym” głosem, quasi-soulową artykulację. Spośród pozostałych solistów na szczególne słowa uznania zasłużyli Rolf Romei (Jupiter/Pisandro/Los) – weteran Opery w Bazylei, wyrazisty tenor spinto, kojarzony na co dzień z całkiem innym repertuarem; oraz aktor dramatyczny Martin Hug, brawurowy i zaskakująco sprawny wokalnie odtwórca roli żałosnego Irusa.

Martin Hug (Irus). Fot. Judith Schlosser

O takim właśnie teatrze – wnikliwym, oszczędnym, poszukującym – marzyłam naiwnie, kiedy polski świat operowy wkraczał w czarną noc pandemii. Może się kiedyś doczekam. Z tą nadzieją wracałam na północ, do kraju, gdzie „czasem było tak nudno, że miejscowi dygnitarze, zasłoniwszy starannie okna, przylepiali przed lustrem sztuczne nosy z papieru, byle się trochę rozerwać”.

Open the Door Before Music

The life of Bishop Martin of Tours was complicated enough even without the lofty embellishments of later hagiographers. A saint of the “undivided Church”, venerated by the Catholics, the Orthodox and the Anglicans alike, one of the first Confessors – witnesses of faith who somehow managed to die a natural death – Martin is also regarded as a pioneer of pacifist movements and modern humanitarianism. Contrary to Sulpicius Severus’ testimony, he did not run away from home to dedicate himself to God, nor was he forcibly dissuaded from baptism by his brute of a father or forcibly conscripted into the army.

The son of a Pannonian tribune seems to have simply missed the family calling. When he was a child, he moved with his family to Ticinum in Cisalpine Gaul – after his father had been granted veteran status as a reward for his faithful service, and with it numerous privileges as well as a large plot of land for cultivation. Indeed, Martin failed to meet the expectations of his progenitor, who named him after the Roman god of war for a reason. Not eager to fight, the ten-year-old Martin joined the ranks of the local catechumens, but was not baptised – not only out of fear of his parents, but also because the local bishop did not want to fall foul of the retired tribune and believed that one had to be mature enough in order to be initiated into Christianity. Martin became a legionary anyway, aware that as the son of a former cohort commander he did not have any other choice. According to some contemporary historians, he served in the army much longer than Sulpicius Severus claims, perhaps even as long as twenty-five years. Yet he did not turn out to be particularly good in this trade. On the eve of a battle against the Teutons, he tried to have his incentive bonus in the form of double pay exchanged for a discharge from the army. Arrested for cowardice, he faced serious consequences. He behaved like a true conscientious objector: he volunteered to go into battle at the front of the troops, defending himself only with the sign of the cross. But then a miracle happened: the enemy asked for peace.

Saint Martin dividing his cloak with a beggar. XIVth century wall painting from Skibby church, Denmark

Irrespective of whether Martin left the army as a youngster or a mature man, he was baptised shortly before returning to civilian life. He became an icon of charity thanks to a deed that ultimately determined his decision to become a Christian: when he encountered a half-naked beggar on his way to the city of Ambianum and was unable to give him alms, he cut his officer’s cloak in two and shared it with the beggar. His later life is the story of an unusual bishop of Caesarodunum (today’s Tours) who renounced the benefits of the his position in favour of living an ascetic life, preaching the faith “in the field” and ruthlessly fighting paganism. He zealously destroyed pagan idols and sacred groves, but forgave humans and took their sins upon himself. He died in missionary glory, away from his diocese. His body was ferried in secret on the rivers Vienne and Loire. A ceremonious funeral took place on 11 November 397 in Tours.

The day is celebrated as the Fest of Martin the Bishop. Strangely enough, it was on 11 November that the armistice between the Entente and the German Empire was signed in a railway carriage near Compiègne, France, ending the black night of the First World War. Even more strangely, in the early months of the conflict the London parish of St Martin-in-the-Fields was entrusted to the pacifist Dick Sheppard, who ran it like Saint Martin incarnate. Sheppard, too, had served in the army, but radically changed his views under the impact of his harrowing experiences during the Second Boer War. Shortly after the outbreak of the Great War, he volunteered, having become an Anglican pastor, to serve in a French field hospital, where he defended German soldiers from lynching by an angry mob several times. In 1915 he transformed his church into a centre providing help to all who needed it and called it the Church of the Ever Open Door. Every day he fed the homeless and put them up for the night there, cutting off any protests with one sentence: “You can’t expect to hear the truth on an empty stomach”. In 1924 he led the first ever religious service to be broadcast on the radio from St Martin-in-the-Fields. He would later boasts about letters from the faithful thanking him for the possibility of singing hymns in the company of their drinking mates in a nearby pub.

Perhaps it is the genius loci. Some years ago archaeologists discovered a burial ground beneath the church and a number of artefacts suggesting that a centre of Christian worship may have existed here already in Martin of Tours’ times – most probably built on the site of a sacred grove and demolished pagan altars. The first church of Saint Martin was built here in the thirteenth century – it was indeed located “in the fields”, outside the walls of London. Whether the monks of Westminster Abbey, who were in charge of the church, were guided by the teachings of the former legionary “who bought himself a place in heaven for a cloak”  – is hard to say. We know that in 1542 Henry VIII had a new church built on the site: to nurse and bury the victims of a mysterious plague called English sweating sickness as far away from the Royal Palace of Whitehall as possible. As an additional precaution, he had a pillory erected in front of it – as a warning for the less sick – fearing the collapse of the parish healthcare system. The brick structure of the church proved so fragile that as early as in 1710 the Parliament decided to build a new edifice, allocating for the purpose a substantial sum of 22,000 pounds.

The design of the church was entrusted to the Scottish architect James Gibbs, a discreet Catholic who skilfully smuggled into his buildings elements of the “classicising” Carlo Fontana-style Baroque, while remaining an ardent follower of the Vitruvian triad of utility, durability and beauty. As the available space was limited, his original idea of constructing an edifice with a circular floor plan was rejected. Gibbs then decided to go the whole hog with the design and came up with a solution that embodied the idea of the “undivided Church”: a building without any religious symbols on the outside, with a Corinthian portico, a Baroque spire rising from the roof and a bright interior lit by windows with no stained glass. The construction works were completed in 1726. Initially, the building generated controversy, but soon became a model of Anglican church architecture, imitated countless of times throughout the Empire.

St. Martin-in-the-Fields church, engraving by H.W. Bond after a drawing by Thomas H. Shepherd, 1827

In addition to the charitable work that the parish of St Martin-in-the-Fields started with the local poor as early as in the eighteenth century, hiring adults to work in flax spinning and wool carding, and providing children with basic education in reading, writing and bookkeeping, the vicars of the church also made sure that services would have worthy musical settings. They hired the finest organists, beginning with John Weldon, a pupil of Henry Purcell and composer of incidental music to Shakespeare’s The Tempest, staged in 1712 at the Drury Lane Theatre. In the twentieth century – thanks in part to the collaboration with the BBC started by Sheppard – the church was also transformed into a thriving concert hall. In 1959 it became the home of the Academy of St Martin in the Fields, a chamber orchestra founded on the initiative of the violinist Neville Marriner, which played a key role in the British revival of historical performance of Baroque and Classical music. The Café in the Crypt has for years been welcoming jazz musicians. Less well-off music lovers can enjoy free afternoon concerts. In addition, the parish organises music education events, family events and the famous Concerts by Candlelight. Two months ago St Martin-in-the-Fields became the base of all of John Eliot Gardiner’s three ensembles: Monteverdi Choir, English Baroque Soloists and Orchestre Révolutionnaire et Romantique. The programme of the first evening at their new home featured Hector Berlioz’s L’enfance du Christ.

Among this richness performances of Polish music have been sporadic and rather accidental. That is why Paweł Łukaszewski’s initiative to organise – in collaboration with the Adam Mickiewicz Institute – a festival of Polish sacred music, Joy and Devotion, at St Martin-in-the-Fields in November deserves special appreciation. Łukaszewski is an outstanding exponent of a strand of contemporary music appreciated much more in the United Kingdom than in Poland, where some critics remain sceptical about his oeuvre. Łukaszewski’s compositions fit perfectly with the British sensitivity to the sacred: perfectly constructed in terms of form, expertly exploring the possibilities and limitations of the human voice, they can appeal to the local audiences, from childhood accustomed as they are to choral music – the least expensive and most natural instrument of communal experience. The terms “anti-modernism” and “renewed tonality” do not bring to mind anything inappropriate to the Brits. The same categories of simplicity, subtle play with the past and purity of expression can be used to describe John Tavener’s oeuvre, the value of which no one questions in Poland. Maybe we are not detached enough, maybe we find “foreign” spirituality more palatable than our own, or maybe it takes truly phenomenal performers for music to speak to us fully.

Łukaszewski made sure such performers were in place and promises to attract them for the future editions of the new festival. As a composer he took a step back this time, adding just a few of his short pieces to the programme presented by the London Tenebrae Choir led by Nigel Short, a former member of the King’s Singers. The event also featured a concert by Echo, an ensemble active for four years and conducted by Sarah Latto, while the opening night featured the organist Rupert Jeffcoat and one of the UK’s most promising vocal ensembles, The Gesualdo Six – known to Polish music lovers as well – founded in 2014 by a young singer, conductor and composer, Owain Park. In addition to the oldest works of Polish vocal music, the programme of the entire event also included jewels of Polish Renaissance and Baroque, works by contemporary classics as well as pieces by representatives of the younger generation of composers, including Paweł Łukaszewski’s students.

   

The Gesualdo Six at St Martin-in-the-Fields. Photo: Marcin Urban

I went London to attend the inauguration – and to savour the incredible cohesion of the six quite distinct voices that make up The Gesualdo Six. Their singing is like a wise conversation, emphasising every rhetorical gesture, every rough and smooth texture, every mystery contained in the musical form. It finally revealed to me the phenomenon of Krzysztof Borek, the alleged maestro di cappella of the Cracow Rorantists. I hope that the living and the dead authors of the other compositions will forgive me: I only remember the Missa Mater Matris, a reworking of Josquin des Prés’ Missa Mater Patris – seemingly not far from the original, yet softer, more tender, full of strangely familiar harmonies. Perhaps this is what I had been missing in the few Polish performances of Borek’s works: a masterful familiarity with the style of the original and at the same time a fresh look at the work of a completely unknown composer. The ability to look into a score with the same attentiveness and emotion with which Martin – not yet a saint – once looked into the eyes of a frozen pauper on the road to Ambianum.

The Gesualdo Six shared with Borek everything they had. And they were none the worse for the experience. It is wonderful to be taught such a lesson in the church of Saint Martin in the Fields.

Translated by: Anna Kijak
Original article available at: https://www.tygodnikpowszechny.pl/swiety-marcin-wsrod-pol-169764

Święty Marcin wśród Pól

Pamiętają Państwo, dlaczego należy robić swoje? Otóż po to, żeby było na co wyjść. I tego się trzymajmy, choć widoki nasze marne. Chodzi mi ostatnio po głowie cytat z książki pewnego amerykańskiego eskapisty, który nazywał się James Branch Cabell. W Polsce mało kto o nim słyszał, a szkoda. Pewnie dlatego w polskim internecie, skąd mniej więcej połowa rodaków wciąż czerpie wszechwiedzę o wszechświecie, krąży informacja, że to aforyzm Oscara Wilde’a. Cytat brzmi „Optymista twierdzi, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, pesymista obawia się, że to prawda”. Tekst w poniższym linku ukazał się właśnie w „Tygodniku Powszechnym”, powstał na marginesie jednodniowego wypadu do Londynu i w założeniu miał być optymistyczny. Dziś już nie tylko się obawiam, że ten świat jest najlepszy z możliwych. Dziś sobie myślę, że ten świat jest gdzie indziej i coraz dalej od nas.

Święty Marcin wśród Pól

Diabeł, który nie powróci

Obiecałam i słowa dotrzymam. Będę robić swoje, choć w otaczającej nas podło-absurdalnej rzeczywistości przychodzi mi to z coraz większym trudem. Wkrótce relacje z Londynu i Bazylei, dalsze plany znów pod znakiem zapytania, więc na pociechę pozwolę sobie podzielić się z Państwem felietonem do miesięcznika „Teatr” – na marginesie ulubionej nie tylko przeze mnie opery. W listopadowym numerze także blok tekstów o przemocy w szkołach artystycznych, rozmowy z Małgorzatą Szczęśniak i Tomaszem Koniecznym, esej Piotra Dobrowolskiego o twórczości szwajcarskiego reżysera Milo Raua i wiele innych ciekawych rzeczy. Czytajmy, póki jeszcze się da.

Diabeł, który nie powróci

Symfonia tęsknot i oczekiwań

Wróciłam właśnie z krótkiego i bardzo owocnego wypadu do Szwajcarii, o którym za dni kilka. Jak zwykle muszę to i owo przemyśleć, co przychodzi mi z tym większym trudem, że plany na grudzień już zaczynają się komplikować. Tymczasem sięgam za pazuchę i wyciągam stamtąd krótki esej o I Symfonii Brahmsa – na marginesie koncertu NOSPR 13 marca, pod batutą Lionela Bringuiera. Może się komuś przyda.

***

„Nie próbujcie sobie nawet wyobrażać, co czują muzycy, słysząc za plecami stąpanie takiego olbrzyma” – tak Brahms podsumował swój kompleks Ludwiga van Beethovena, kiedy był już w pełni dojrzałym, cenionym przez krytykę kompozytorem. Onieśmielało go też mistrzostwo dorobku symfonicznego pozostałych klasyków wiedeńskich, zwłaszcza Josepha Haydna. Sam długo nie miał odwagi skomponować „prawdziwej” symfonii. Powtarzał, że nie jest dzieckiem swojej epoki, że urodził się zbyt późno, że starcie z geniuszem Beethovena to dla niego nie igraszka, lecz sprawa życia i śmierci.

Nie miał jeszcze dwudziestu lat, kiedy usłyszał od Roberta Schumanna, że w każdym jego utworze na fortepian kryje się „zawoalowana symfonia”. To Schumann odkrył w nim potencjał rasowego symfonika, to on pierwszy przeczuł, co się może wydarzyć, kiedy Brahms skieruje swą „czarodziejską różdżkę” we właściwą stronę: ku potężnym chórom i rozbudowanym składom orkiestrowym.  Robert nie doczekał spełnienia swych przepowiedni. W 1854 roku przeżył gwałtowne załamanie psychiczne. Kiedy wylądował w szpitalu po nieudanej próbie samobójczej, młody Johann zamieszkał w Düsseldorfie, żeby zaopiekować się jego żoną. Ponieważ Clarze nie wolno było odwiedzać męża, Brahms pełnił rolę posłańca między obydwojgiem. Wizyty u Schumanna poświęcał nie tylko na przekazywanie listów i wiadomości, lecz także na bardzo poważne rozmowy o muzyce.

Johannes Brahms w 1868 roku

Właśnie w tym czasie stworzył czteroczęściową kompozycję, którą właściwie można by nazwać jego symfonią „zerową” – opracował ją w wersji na dwa fortepiany, po czym rzucił w kąt, zanim zdążył się zabrać za orkiestrację. Utwór ostatecznie nie ujrzał światła dziennego. Brahms – niezadowolony z plonów własnego natchnienia, zaprzątnięty chorobą przyjaciela i zatroskany o jego żonę – przerobił pierwsze dwie części na analogiczne człony komponowanego równolegle I Koncertu fortepianowego, materiał części trzeciej wykorzystał dużo później w Niemieckim Requiem, finał uznał za całkiem bezużyteczny.

Pierwsze szkice do symfonii c-moll, która w końcu miała stać się Pierwszą Brahmsa, powstały w 1855 roku. Kompozytor wrócił do tych luźnych zapisków w drugiej połowie następnego roku, już po śmierci Roberta Schumanna. Wciąż jednak nie miał pomysłu na spójną, a zarazem wystarczająco oryginalną strukturę, w jaką mógłby ująć cisnące mu się do głowy myśli muzyczne. W końcu lat pięćdziesiątych stworzył dwie niezwykłe serenady symfoniczne – D-dur na pełną orkiestrę i A-dur na orkiestrę bez skrzypiec. Współcześni badacze zbyt łatwo ulegają pokusie nazywania ich „wprawkami” do I Symfonii: to raczej studia nad stylem klasycystycznych serenad i divertiment, ćwiczenia nie tyle z formy, ile z samej techniki pisania muzyki na duże składy instrumentalne. Więcej w nich Haydna i Mozarta niż plonów nadziei pokładanych w Brahmsie jako kontynuatorze wielkiej tradycji beethovenowskiej.

Na olśnienie Brahms musiał poczekać do roku 1868 – tak przynajmniej wynika z kartki, którą 12 września wysłał ze Szwajcarii do Clary Schumann, z okazji jej urodzin. Na kartce, oprócz życzeń, zanotował melodię z ostatniej części planowanej symfonii i opatrzył ją komentarzem: „tak dziś grał róg pasterski!”. Zanim słynny motyw rogu alpejskiego wybrzmiał przed publicznością prawykonania, upłynęło osiem kolejnych lat. Ale Brahms postanowił już wówczas, że symfonię napisze niejako od końca – że ostatecznym celem rozwichrzonej, pełnej wewnętrznych napięć narracji I Symfonii c-moll będzie Più andante z introdukcji do finału. Tam właśnie pojawi się motyw nawiązujący do zasłyszanej gdzieś w Alpach piosenki z refrenem „w górę zbocza, w głąb doliny, ślę ci tysiąc powinszowań”. I oblecze się w pamiętną szatę muzyczną: dostojnej fanfary waltorni i puzonów, płynącej nad roziskrzoną chmurą barw w smyczkach.

Każda z czterech symfonii Brahmsa ma całkiem inny charakter. Pierwszą – najburzliwszą i najbardziej dramatyczną – można nazwać symfonią oczekiwania. Brahms uwypuklił ten niezwykły nastrój we wspomnianej już czwartej części, która rozpoczyna się dwuczłonową introdukcją, od nieledwie tragicznego w wyrazie Andante po triumfalne wejście motywu rogu alpejskiego, który odtąd będzie nawracał, w coraz bardziej ekstatycznej postaci, aż po sam finał dzieła. Pomysł na wprowadzenie podobnego zabiegu w części pierwszej zakiełkował w umyśle Brahmsa po latach pracy nad utworem. W wersji z 1862 roku Symfonię otwierało „tradycyjne” Allegro, które dopiero później Brahms uzupełnił rozbudowanym, pełnym wewnętrznego niepokoju wstępem, nadając całej części formę sonatową z rozbudowaną introdukcją. Części skrajne utworu tworzą potężne ramy konstrukcyjne całości, naznaczonej wszechobecną aurą wędrówki, nieubłaganego pędu w stronę ostatecznej, zaskakująco spokojnej konkluzji.

Otto Dessoff, dyrygent prawykonania I Symfonii

Prawykonanie I Symfonii, dziecka, które Brahms nosił pod sercem przeszło dwadzieścia lat, odbyła się 4 listopada 1876 roku w Karlsruhe, pod batutą Feliksa Dessoffa. Większość krytyków – w tym wiecznie niezadowolonego konserwatystę Eduarda Hanslicka – wprawiła w niekłamany zachwyt. Hans von Bülow ogłosił narodziny pogrobowca: z dawna wyczekiwanej „X Symfonii”. Brahms docenił komplement wpływowego dyrygenta i kompozytora, przyjął go jednak z mieszanymi uczuciami. Pytany o odwołania do Piątej, a zwłaszcza Dziewiątej Beethovena, o nawiązania do późnych kwartetów mistrza i jego Missa solemnis w drugiej części Andante sostenuto, odpowiadał z nutką irytacji, że przecież „każdy osioł to słyszy”.

Na uznanie nowatorstwa I Symfonii – jej nietypowych harmonii, niezwykłego kolorytu brzmieniowego orkiestry, „ultraromantycznej” logiki narracji – przyszło poczekać jeszcze dłużej niż na jej spóźnione narodziny. Dziś łatwiej nam dostrzec odbite w tym arcydziele janusowe oblicze Brahmsa – kompozytora zapatrzonego z równą intensywnością w przeszłość i w przyszłość, który potrafił z obydwu tych spojrzeń wydestylować kipiące od emocji, zniewalające urodą muzyczne tu i teraz.

Ucieczka od wolności

Dziś nie będzie dla Państwa słów otuchy, bo sił mi zabrakło. Coraz mocniej się obawiam, że w kraju niepotrzebnych lutni pozostanie nam „jedno płakać smutnie”. Trzeba teraz żyć mądrze i rozważnie, nie próbując pojąć tego, co i tak niepojęte. Trochę o tym jest mój szkic o Fideliu dla „Tygodnika Powszechnego”: o operze, która przez dwieście lat z okładem diametralnie zmieniła swój pierwotny wydźwięk. Tym razem trochę więcej o historii, a trochę mniej o muzyce – ale wszystko na marginesie najnowszej premiery w TW-ON, której największym (i chyba niedocenionym) bohaterem jest dla mnie Lothar Koenigs, odpowiedzialny za stronę muzyczną spektaklu. Przypominam o możliwości bezpłatnego dostępu do artykułu w ramach miesięcznego limitu.

Ucieczka od wolności